Setny numer „Liberté!” przyniósł wysyp tekstów o sensie istnienia liberalizmu i kierunkach działania dla liberałów, dzisiaj i w niedalekiej przyszłości. Przyniósł też (jak to zwykle wśród liberałów bywa) cały szereg sygnałów co do istnienia kwestii, w których mamy różne oceny i poglądy.
Numer 101. pisma jest okazją do podniesienia jeszcze jednej takiej kości niezgody, aczkolwiek mniej palącej, bo stricte filozoficznej. Podczas gdy mówienie o przełomie roku jako o końcu i początku pewnego powtarzalnego cyklu, ogniwie wiecznego wracania do tych samych, niezałatwionych spraw i ponownego brania się za rogi z ciągle tymi samymi problemami, jest przejawem myślenia o historii jako o niekończącym się ruchu po tym samym kole, tak autor niniejszego tekstu podejście to odrzuca i postuluje spojrzenie na historię jak na ruch po linii prostej, niekoniecznie zawsze (acz często) jako ruch ku lepszemu i ku postępowi, ale jednak jako zostawianie przeszłości na zawsze za sobą, traktowanie jej wyłącznie jako zbiór danych i lekcję/nauczkę oraz stałe konfrontowanie się z jakościowo nowymi układami zależności i wyzwaniami. W moim świecie koniec grudnia i początek stycznia nie są momentem bardziej znaczącym niż jakiekolwiek inne przejście jednego miesiąca w drugi (jeśli pominąć problem nadchodzących rozliczeń z fiskusem, oczywiście).
Zasygnalizowawszy więc filozoficzną niezgodę ze spojrzeniem, na którym opiera się duch aktualnego numeru pisma, muszę jednak przyznać, że akurat u progu roku 2025 jest ono wyjątkowo bliskie rzeczywistości. Przy czym jako jednostkę miary w osadzaniu nas na owym złowieszczym kole dziejów, postuluję uznać nie rok kalendarzowy, a polityczny cykl kadencyjny w największym mocarstwie świata, w Stanach Zjednoczonych.
Oczywiście, w Polsce przez najbliższe półrocze będziemy żyć kampanią przed wyborami prezydenta Polski. Nie należy zrozumieć mnie źle: to potężna różnica, czy zostanie wybrany Rafał Trzaskowski czy Karol Nawrocki. Od tego wyboru zależy, czy koalicja demokratyczna i rząd Donalda Tuska uzyskają na drugą połowę swojej kadencji sprawczość ustawodawczą, czyli będzie możliwość stanowienia prawa zgodnego z postulatami partii koalicji i oczekiwaniami ich wyborców. Jeśli następcą Andrzeja Dudy zostanie pisowiec, to weto niezmiennie będzie ograniczać władzę demokratów do zarządzania i administrowania przez całą tę kadencję. Z drugiej strony, zdobycie prezydentury przez Trzaskowskiego nie tylko otworzy możliwości ustawodawcze demokratom, ale także będzie stanowić zaporę dla prawnej dewastacji polskiego państwa po wyborach parlamentarnych 2027, gdyby w nich do sterów miał powrócić PiS. Wybrany wiosną prezydent będzie trzymał w ręku prawo weta przez dobre dwie trzecie kadencji parlamentu 2027-31, a w przypadku reelekcji – przez całą.
Jednak dla tej kwestii, którą w polskiej debacie publicznej w zasadzie wszyscy uznają obecnie za naczelnie istotną, czyli dla polskiego bezpieczeństwa narodowego (i to długofalowo) większe znaczenie od boju Trzaskowski – Nawrocki będzie miało zderzenie prezydenta USA Donalda Trumpa z p.o. prezydenta Rosji (nie został wybrany legalnie, jako że wybory odbyły się m.in. na obszarze niestanowiącym część kraju) Władimirem Putinem.
W roku 2025 oni się w nieunikniony sposób zderzą. Czy ich zderzenie będzie starciem czy raczej swoistym nie-starciem, jest przedmiotem dywagacji niezliczonych analityków, publicystów, strategów i filozofów politycznych w znacznej części świata. Na temat relacji obu polityków powstało wiele najróżniejszych hipotez: od tej, że Putin ma Trumpa „w garści” z powodu jego niejednokrotnych nieostrożności obyczajowych w trakcie noclegów w rosyjskich hotelach (teza dziś co najmniej wątpliwa, jako że trudno wyobrazić sobie, że Trump traci poparcie swoich zwolenników z powodu oddania się jakiejkolwiek w sumie „innej czynności seksualnej” na terytorium Rosji, a skoro tak, to żaden z tego dziś już „kompromat”), przez sugestie wdzięczności Trumpa wobec Putina za ingerencję w wybory 2016 i wyniesienie go do władzy, przez twierdzenia o istnieniu między nimi poczucia solidarności i pewnej wspólnoty ideowej (co, mimo wszystko, nie wydaje się trafne) lub podziwu Trumpa wobec Putina jako „silnego człowieka”, jakim sam chciałby być, w końcu po pogląd, że Trump szanuje co prawda siłę i przebiegłość Putina, ale sam chce pokazać światu, że w zderzeniu z nim okaże się „alfą”. W realiach trwającej agresji Rosji na Ukrainę i rozgrzebanego, już niemal trzyletniego konfliktu zbrojnego, którego szali żadna ze stron nie wydaje się móc przechylić zdecydowanie na swoją stronę, poszczególne hipotezy co do natury relacji Trump–Putin wskazują na różne scenariusze prawdopodobnego rozwoju sytuacji.
Najwięcej czynników, w tym wypowiedzi samego prezydenta-elekta czy jego potencjalnych współpracowników, kreśli bardzo niedobre perspektywy dla Ukrainy. To dość nietypowe w kontekście ostatnich 6-7 dekad amerykańskiej polityki (na pewno od lat 50.), ale dziś Trumpowska Partia Republikańska stała się ugrupowaniem pacyfistycznie i co najmniej częściowo izolacjonistycznie nastawionym do świata. Partia Eisenhowera, Goldwatera, Reagana, obu Bushów, Rumsfelda, Cheney’a i McCaina jest dziś zdominowana przez ludzi żądających końca wojen, braku angażowania się USA w konflikty zbrojne gdzieś za oceanem, także finansowego. Czasy poparcia republikanów dla misji niesienia na cały świat, także orężem, kaganka demokracji, wolności jednostki i innych wartości Zachodu minęły, niewykluczone, że bezpowrotnie. Formalna nazwa partii została, ale jej pseudonimem nie jest już Grand Old Party (GOP), tylko MAGA (Make America Great Again), gdzie czubek własnego nosa, a nie ideały, stanowi przedmiot zainteresowania.
Dlatego trwanie wojny w Ukrainie, napędzanej paliwem w postaci amerykańskiej pomocy wojskowej i finansowej jest sprzeczne z programem MAGA. Trump chciałby wojnę zakończyć na warunkach dla Ukrainy lepszych – to nie jest tak, że jemu jest całkowicie obojętne, jaki będzie zakres amerykańskich wpływów we wschodniej Europie. Koniec wojny stanowi jednak priorytet tak ważny, że musi ona zostać zakończona jak najszybciej, na warunkach dyktowanych przez obecny moment w rozwoju tego konfliktu zbrojnego. Czyli moment dla Kijowa bardzo niekorzystny.
Z punktu widzenia stanowiska MAGA utrata przez Ukrainę szeregu ziem jest kwestią trzeciorzędną. Owszem, Trump i jego negocjatorzy będą pewnie jakoś tam starać się, aby ukraińskie straty terytorialne były mniejsze raczej niż większe. Jakiś targ pewnie się odbędzie. Na samą koncepcję zmiany przebiegu granic nowy prezydent USA będzie jednak na pewno otwarty i to nie tylko w odniesieniu do Krymu i wschodniej części Donbasu, tylko raczej szerzej. Ukrainie przyjdzie przełknąć tutaj niezwykle gorzką pigułkę. Tym bardziej że Trump, nie będąc zanadto zainteresowany dalszymi losami NATO, najpewniej będzie skłonny przystać na inne żądanie Putina, aby mianowicie Ukraina zrezygnowała z planów integracji z Zachodem, zarówno z NATO, jak i z UE. Trump będzie na to otwarty także dlatego, że tego rodzaju wyłączenie Ukrainy jako potencjalnego punktu zapalnego jest zgodne z jego podstawowym celem w tych negocjacjach, o którym więcej poniżej.
Trump zapewne opowie się za selektywnym, stopniowym zniesieniem sankcji wobec Rosji. Całkiem możliwe, że przeforsuje utrzymanie przez wiele lat embarga na niektóre rosyjskie surowce, licząc na to, że import z USA może obsłużyć wówczas część europejskiego zapotrzebowania na nie, aż strategia Zielonego Ładu uczyni ten temat i tak bezprzedmiotowym. Najpewniej będzie jednak orędownikiem odnowienia gospodarczej współpracy z Rosją w innych dziedzinach, w tym takich, które są obiecującym źródłem zysku dla europejskich podmiotów. Być może właśnie tak Trump zjedna sobie niejednego ze swoich krytyków w Europie zachodniej – ponowne nawiązanie współpracy handlowo-inwestycyjnej z Rosją to marzenie wielu ludzi w krajach Europy zachodniej, także niemałej grupy polityków. Nie można więc wykluczyć, że za rok z wyników działań Trumpa SPD, Sahra Wagenknecht i Jean-Luc Mélenchon będą bardziej zadowoleni niż PiS…
Gdybym dostał złotówkę za każdy raz, kiedy w ostatnich tygodniach przeczytałem, że Donald Trump jest człowiekiem transakcyjnym, to mogłoby starczyć na weekend w spa. Niewątpliwie jest on przyzwyczajony, aby o wszystkim myśleć w kategoriach dealu, ale w gruncie rzeczy w polityce każdy odnoszący sukcesy lider ma transakcyjne podejście. To w tej sferze życia abecadło, a w polityce zagranicznej tym bardziej. W kontekście domniemywań, jaki rodzaj dealu może ostatecznie zostać uzgodniony w sprawie Ukrainy i – szerzej – Europy środkowo-wschodniej, warto spojrzeć na inną niż transakcyjność cechę Trumpa, która z nią w znacznym stopniu harmonizuje. Trump sam ujął ją najlepiej, gdy w trakcie wystąpień przedwyborczych, nie jeden zresztą raz, powiedział o sobie: I hate to lose („Nienawidzę przegrywać”).
To dlatego Trump od wielu lat roztaczał wokół siebie aurę genialnego biznesmena, którego droga jest usiana samymi sukcesami. W końcu wyszło na jaw, że była to blaga, a problemów finansowych miał jednak więcej niż sukcesów na koncie. Tego jednak prawie nikt nie wiedział do czasu wejścia na szczyty życia publicznego i wzięcia go bardziej drobiazgowo pod lupę. W polityce jest inaczej: każda klęska i niepowodzenie trafiają w przeciągu najwyżej kilku minut na czołówki serwisów i feedy mediów społecznościowych. Tutaj ktoś, kto nienawidzi przegrywać, po prostu nie może tego robić, bo się nie uchowa. A ewentualne niepowodzenie w postaci ustąpienia Putinowi w takim zakresie, że będzie on mógł odtrąbić swój całkowity sukces w Ukrainie, dodatkowo ugodzi w wizerunek samca alfa, kluczowy dla przewodzenia ruchowi MAGA. To mogłyby podchwycić nie tylko obłożone pogardą ruchu mainstreamowe media, ale także alt-prawicowa infosfera.
Trump może mieć do Putina sympatię, podziwiać jego siłę, niezależność i determinację. Ale to nie oznacza, że będzie chciał, aby świat zobaczył, jak pada przed nim na twarz. Przeciwnie, Trump musi od Putina dostać coś, co pozwoli mu zakomunikować sukces i „zwycięstwo” negocjacyjne. Przyjęcie wszystkich postulatów drugiej strony, po tym jak miliardy amerykańskiego podatnika poszły na wspieranie Ukrainy nie wyglądałoby dobrze w żadnych mediach i nawet w oczach przeciętnego MAGA-niarza.
Co więc w zamian za „korektę” granic, częściowe zniesienie sankcji i wykluczenie akcesji Kijowa do NATO może Putin dać Trumpowi, aby ten zachował twarz i mógł rozwijać narrację sukcesu przed swoją publicznością? Trzeba chyba tutaj spojrzeć, na czym środowisku politycznemu Trumpa zależy najbardziej. A tym czymś jest możliwość skupienia się na pełnym i nieskrępowanym zaspokajaniu amerykańskich interesów narodowych, w sensie gospodarczym, finansowym, handlowym, społecznym i kulturowym – zgodnie z hasłem „America First”. Okrojenie Ukrainy z czwartej części terytorium, pozostanie Kijowa poza strukturami Zachodu w roli „bufora” czy punktowe złagodzenie sankcji tam, gdzie interesy amerykańskie nie są na szali, nie jest niezgodne z „America First”. Ale już ponowna ofensywa militarna Kremla w Ukrainie lub innym państwie regionu, która: 1) skompromitowałaby wysiłek negocjacyjny Trumpa jako naiwność i 2) przywróciłaby sytuację konfliktu zbrojnego w tej części świata, ponownie kierując tutaj uwagę i środki USA, byłaby dla „America First” nie do przyjęcia. Z tego może wyzierać taki oto wniosek, że Trump zażąda od Putina nie tylko gwarancji zakończenia na tym etapie ofensywnej polityki imperialnej wobec Europy środkowo-wschodniej (wobec resztki Ukrainy, Mołdawii, ale przede wszystkim wobec państw NATO/UE, które wpłacają do budżetu Sojuszu i kupują amerykański sprzęt), ale także wymusi co do nich określone zabezpieczenia. Na przykład w postaci wprowadzenia wojsk pokojowych z udziałem państw europejskich do zdemilitaryzowanego pasa biegnącego wzdłuż nowej granicy ukraińsko-rosyjskiej w Donbasie i nad Morzem Azowskim. Oznaczałoby to wojskową obecność państw NATO, acz nie pod flagą Sojuszu, tylko może ONZ, a może misji międzynarodowej z osobnym mandatem, w Ukrainie. Nie musiałoby to być jedyne zabezpieczenie.
Trump, w przestrzeni polityki zagranicznej, chce móc się skupić wyłącznie na geopolitycznej rozgrywce z Chinami i ewentualnie jeszcze nad zapewnieniem bezpieczeństwa Izraelowi przez osłabienie wszystkich jego wrogów na Bliskim Wschodzie. O Europie, jej problemach, postulatach, strategiach i interesach chce przede wszystkim móc zapomnieć. Realnie pragnie więc osiągnięcia z Putinem realnej i osadzonej na gruncie mocnych gwarancji détente, która przetrwa przynajmniej okres jednego pokolenia, a więc porównywalny do poprzedniego takiego czasu w amerykańsko-rosyjskich relacjach, w latach 1990-2008. Da to Trumpowi „spokój z Europą” do końca prezydentury, a skorzysta z tego także jego następca na czele ruchu MAGA i na dziś najbardziej prawdopodobny następca w Białym Domu. Z kolei dla Putina, ze względu na wiek, układ taki będzie oznaczał mentalne pogodzenie się z myślą, że osiągnął pewien kres możliwości w planie odbudowy imperium i więcej w jego epoce już się nie wydarzy.
Dla Polski 5, 10, może 15 lat odprężenia byłoby dobrą wiadomością. Oczywiście nie tak dobrą, jak klęska Rosji w Ukrainie. Na tą jednak się nie zanosi, obojętnie jaka by nie była postawa Trumpa. Kilkanaście lat osłabionej presji ze wschodu dałoby nam czas na pełną realizację rozpoczętej już strategii militarnego wzmocnienia kraju i przekształcenie go w regionalną potęgę defensywną, wobec czego ewentualna nowa fala konfrontacji z Moskwą po 2040 r. nastąpiłaby już w zupełnie innych realiach.
Takie odprężenie to więc atrakcyjna perspektywa, lecz – trzeba podkreślić – okupiona narodowym dramatem naszych ukraińskich braci, którzy za nasz relatywny komfort zapłacili najwyższą cenę, w zamian otrzymawszy niewiele lub zgoła nic – zniszczony i zrabowany kraj, pozbawiony lwiej części potencjału rozwojowego i perspektywy zachodniej. To wszystko jednak Donalda Trumpa nie będzie obchodzić w najmniejszym nawet zakresie.