Jak zmierzyć popularność kandydata na prezydenta? Miar jest kilka, ale trzy najważniejsze to sondaże, pieniądze, jakie ludzie wpłacają na jego kampanię oraz walka o względy ze strony partyjnych kolegów i koleżanek. Każda z tych miar pokazuje, że Donald Trump ma poważne kłopoty.
Trump szedł do władzy z hasłami całkowitej odnowy amerykańskich instytucji (zapowiadał „osuszenie bagna” w Waszyngtonie), wielkimi planami budowy dróg, mostów i lotnisk, zdynamizowania gospodarki, poszerzenia dostępu do opieki zdrowotnej i poprawy pozycji Stanów Zjednoczonych na świecie. Przede wszystkim obiecywał jednak wyborcom pasmo sukcesów. „Będziecie dumni ze swojego kraju. Będziemy wygrywać tak często, będziemy wygrywać na każdym poziomie, […] że być może będziecie zmęczeni wygrywaniem”, mówił podczas jednego z wieców w 2016 roku.
Cztery lata później przełomu w polityce zagranicznej nie widać, programu odbudowy infrastruktury nie ma, prawie 220 tysięcy Amerykanów zmarło z powodu koronawirusa, a prezydent nie radzi sobie z pandemią tak bardzo, że plaga zakażeń dotknęła jego samego i jego najbliższych współpracowników. Dziennikarze donoszą, że Biały Dom przypomina dziś „miasto duchów”, a co bardziej złośliwi zwracają uwagę, że w ostatnim czasie w samym otoczeniu prezydenta doszło do większej liczby zakażeń niż w Nowej Zelandii i na Tajwanie łącznie. Skalę zniszczeń w gospodarce trudno oszacować, ale wiele wskazuje na to, że Trump będzie pierwszym prezydentem od czasów drugiej wojny światowej, za kadencji którego ogólna liczba miejsc pracy w amerykańskiej gospodarce spadła, zamiast wzrosnąć.
Kontrowersyjny jest nawet sposób, w jaki Trump podszedł do swojego zakażenia COVID-19. Najpierw przez całe miesiące ignorował lub podważał zalecenia krajowych ekspertów, a na debacie prezydenckiej wyśmiewał swojego kontrkandydata, bo ten na wiecach zawsze występuje w maseczce. Kilka dni później ogłosił, że sam jest zakażony i trafił do szpitala. Jeszcze w trakcie hospitalizacji odbył przejażdżkę wzdłuż alei, gdzie czekali jego sympatycy, łamiąc tym samym wszystkie reguły bezpieczeństwa. Dwa dni później wrócił do Białego Domu, ogłosił, że dzięki chorobie lepiej zrozumiał powagę zagrożenia, po czym powiedział Amerykanom, żeby… nie przejmowali się wirusem i nie pozwolili, aby „zdominował ich życie”.
Trump faktycznie szybko doszedł do siebie, chociaż lekarz prowadzący odmówił podania wszystkich szczegółów na temat jego stanu zdrowia i terapii. Wiemy jednak, że dwukrotnie był podłączany do aparatu tlenowego i otrzymał specjalny koktajl leków, które nie są jeszcze powszechnie dostępne. Jak wyliczył dziennik „New York Times”, taki trzydniowy pobyt w szpitalu, wraz z transportem lotniczym, kosztowałby przeciętnego Amerykanina nawet 100 tysięcy dolarów. Słowa prezydenta o tym, by nie przejmować się wirusem, nie wszyscy przyjęli więc dobrze. Tym bardziej, że epidemia po raz kolejny ujawniła niedoskonałości amerykańskiego systemu opieki zdrowotnej, który jest znacznie droższy niż systemy europejskie, a w dodatku nie obejmuje około 30 milionów Amerykanów, których na prywatne ubezpieczenie nie stać.
Wkrótce później Trump ponownie zignorował zalecenia CDC, czyli Centrum Kontroli i Zapobiegania Chorobom, bo 5 dni po opuszczeniu szpitala zorganizował wiec poparcia na terenie Białego Domu. Dwa dni później, w ostatni poniedziałek, był już na Florydzie, gdzie bez maseczki przemawiał do – w większości również nienoszącego maseczek i ściśniętego na małej przestrzeni – tłumu zwolenników. Od kilku dni twierdzi, że w szpitalu otrzymał lek na koronawirusa, że wszyscy ten lek dostaną i że on sam jest już na chorobę odporny. Nic z tego nie jest prawdą.
O tym, że zachowanie Trumpa nie budzi entuzjazmu wyborców świadczy fakt, że przewaga Joe Bidena w sondażach w ostatnim czasie wzrasta i w skali kraju przekracza już 10 punktów procentowych. Oczywiście, w wyborach w USA ważna jest wygrana w poszczególnych stanach, do których przypisana jest odpowiednia, zależna od liczby ludności, liczba głosów elektorskich. Ale i pod tym względem Bidenowi idzie coraz lepiej. Dziennik „Financial Times” przewiduje, że Biden zdobędzie co najmniej 279 głosów elektorskich, gdy do zwycięstwa potrzebnych jest ich 270 (Trump ma w miarę pewnych 125 głosów). Tygodnik „The Economist” szanse Bidena na zwycięstwo szacuje na 91 procent.
Co gorsza dla Republikanów, postawa prezydenta zaczyna być obciążeniem dla innych kandydatów tej partii. Warto bowiem przypomnieć, że Amerykanie wybiorą 3 listopada nie tylko głowę państwa, ale także kongresmanów i 35 ze 100 senatorów, a także legislatury stanowe i gdzieniegdzie gubernatorów stanów. Już dziś wiemy, że Partia Demokratyczna utrzyma większość w Izbie Reprezentantów, czyli odpowiedniku naszego Sejmu. Ma też szansę na odzyskanie większości w Senacie, który w USA dysponuje o wiele większymi kompetencjami niż w Polsce. I to mimo, że dziś Republikanie mają 53 senatorów, a Demokraci jedynie 47.
Dlatego też niektórzy koledzy partyjni prezydenta zaczynają się od niego odcinać. Lider Republikanów w Senacie, Mitch McConnell, pytany o walkę prezydenta z pandemią powiedział, że nie był w Białym Domu od 6 sierpnia i że Biały Dom podchodzi do kwestii bezpieczeństwa inaczej niż on to robi w Senacie. Kandydatka na senatorkę w Arizonie nie chciała odpowiedzieć na pytanie, czy jest dumna ze swojego poparcia dla Trumpa. A z kolei kandydat Republikanów w Karolinie Północnej zachęca do głosowania na siebie po to, aby republikańska większość w Senacie była przeciwwagą dla przyszłego prezydenta Joe Bidena. Nie są to głosy polityków pewnych sukcesu swojego obozu i lidera.
Co więcej, nieodpowiedzialne zachowanie Trumpa, a momentami wręcz pogardliwy stosunek do ofiar pandemii, zaktywizowały przeciwnych mu wyborców. Partia Demokratyczna i jej kandydaci notują absolutnie rekordowe darowizny na kampanię, z których większość to niewielkie sumy przekazywane przez zwykłych ludzi za pośrednictwem specjalnej platformy internetowej. Kandydat Demokratów do Senatu w Karolinie Południowej zebrał w ciągu kwartału 60 milionów dolarów. A kandydatka w stanie Iowa 29 milionów – więcej niż podczas ostatniej kampanii wydali w tym stanie obaj kandydaci łącznie. Dodajmy, że w obu tych stanach Demokraci nie mogą być pewni zwycięstwa, a w Karolinie Południowej jest ono mało prawdopodobne.
Jeszcze do niedawna koledzy i koleżanki z Partii Donalda Trumpa zabiegali o względy prezydenta, licząc na pomoc w kampanii. Dziś Trump wydaje się być dla swojej partii coraz większym obciążeniem. A dawni sojusznicy wolą się od prezydenta odsunąć – i dosłownie, i w przenośni.
Nie po raz pierwszy zapowiedzi populistów zderzają się z rzeczywistością i to rzeczywistość wychodzi ze zderzenia zwycięsko. W Polsce obserwujemy dziś identyczne zjawisko. Amerykanie mają jednak to szczęście, że już za niespełna trzy tygodnie będą mogli swój błąd naprawić.