„Róże Orwella” Rebekki Solnit (przeł. Dawid Czech, Wydawnictwo Karakter) to wędrowny esej o pożytkach z przyjemności, frywolności i piękna „w świecie pogrążonym w zamęcie i targanym konfliktami”, o nadziei w mroku. Bo „[j]eśli wojna ma jakieś przeciwieństwo, to niekiedy mogą nim być ogrody”.
To nie jest biografia George’a Orwella, zapewnia Rebecca Solnit. Swój tekst nazywa „serią intelektualnych wędrówek rozpoczynających się w tym samym punkcie – od […] gestu pisarza sadzącego kilka krzewów różanych”.
Wiosną 1936 w Wallington, Hertfordshire, Orwell wsadził różane pędy w glebę. Jego róże wciąż tam rosną: „dwa rozłożyste, nieokiełznane krzewy […], jeden z delikatnie otwartymi różowymi pąkami, a drugi o kwiatach koloru łososiowego ze złocistożółtą obwódką u nasady każdego płatka. Te ponadosiemdziesięcioletnie rośliny – żywe istoty zasadzone żywą ręką (i łopatą) człowieka, który mógł je podziwiać jedynie przez krótki wycinek czasu ich istnienia – nadal tętniły życiem”.
Wbrew temu, co pisze Solnit, „Róże Orwella” to wspaniała biografia (bios – życie), nieantropocentryczna i sylwiczna. Jak „las rzeczy”, nieprzycięty, dziki i zarośnięty ogród. Choć zaskoczeń jest w tej książce mnóstwo, byłam pewna, że pojawi się w niej metafora kłącza. Solnit porównuje konwencjonalne opowieści o ludziach do sposobu konstruowania drzew genealogicznych – eleganckich linii rodowych, rozłożystych i strzelistych, przy okazji weryfikując jednak ustalenia Gillesa Deleuze’a i Felixa Guattariego: 43-hektarowy las topoli osikowej w stanie Utah uznano niedawno za pojedynczy organizm, „największy z obecnie żyjących na Ziemi i jeden z najstarszych”. 40 tys. klonów połączonych wspólnym systemem korzeniowym.
Solnit rozpoczyna „Róże” od wyznania (to również próba czytelniczej autobiografii): powróciła do Orwella przez drzewa, którymi fascynuje się dokumentalista Sam Green. Eseistka podrzuciła przyjacielowi esej Orwella (który, nawiasem mówiąc, nazywa „meandrującą prozą”, odnajdując pokrewieństwa formalne) „Dobre słowa dla pastora z Bray”. Orwell, który właśnie zasadził jabłonie – koksy pomarańczowe, opowiada w nim o „prywatnym programie zalesiania”, którym można próbować odkupić „każdy antyspołeczny czyn”. Solnit przypomina etruskie słowo saeculum, które oznacza sto lat: wiek najstarszego człowieka żyjącego w danym momencie. Chodzi o przedział czasowy, w którym dane zdarzenie można nazwać jako to, które nastąpiło „za ludzkiej pamięci”. To oczywiste, że drzewa mają inne saeculum niż ludzie. Z ich perspektywy czas ludzki jest mgnieniem. Są długowieczne, przechowują pamięć miejsc.
Drzew Orwella w Wallington już nie było. Ale były róże.
Róże: „Wichrzycielki, podkopujące głęboko zakorzeniony, konwencjonalny wizerunek Orwella”.
Jaki pożytek z wiedzy o różach mogą mieć orwellolodzy?
Solnit pisze o literackich powrotach. To temat ważny również dla mnie – czytane po latach, teksty są inne, bo bogatsze o doświadczenia ich odbiorców. Przed końcem swojej wycieczki śladami Orwella, Solnit czyta ponownie „Rok 1984”, odkrywając w nim to, co nieoczywiste – obok Wielkiego Brata, Policji Myśli, nowomowy czy opisów tortur jest w tej powieści „obfitość piękna i przyjemności”. Z zaskoczeniem (które z nią dzielę) przytacza zachwyt Winstona pięćdziesięcioletnim, zużytym ciałem praczki: „Masywne, bezkształtne ciało podobne do bloku granitu, ze swoją szorstką, czerwonawą skórą, tak ma się do ciała młodej dziewczyny jak owoc dzikiej róży do jej kwiatu. Dlaczego owoc miałby być gorszy?” (przeł. Tomasz Mirkowicz).
„Róże” są esejem „wędrownym” w kilku znaczeniach. Solnit przemieszcza się w przestrzeni (wizytując np. upiorną plantację róż w Bogocie, „fabrykę przyjemności wzrokowej”) i w czasie (do karbonu), kluczy po stronach książek i półkach archiwów. Pisze o różach Tiny Modotti i cytrynach Stalina, opowiada o Łysence, który pszenicę chciał zamienić w żyto i terroryzowaniu natury. Orwell jest tu przedstawiany niebezkrytycznie – Solnit wypomina mu nudziarstwo politycznej eseistyki, wygumkowywanie kobiet i paternalistyczny ton.
Przede wszystkim jest to książka krytyczna wobec antropocenu. Wspominając opowieści Orwella o losie brytyjskich górników, Solnit zabiera czytelnika w podróże w czasie, do epoki karbonu – trwającego sześćdziesiąt milionów lat czasu wdechu roślin, który przez 200 ostatnich lat udało nam się zniweczyć. Przedzieramy się przez węglowe lasy z olbrzymimi widłakami i skrzypami. Pisze Solnit: „Była to obca planeta. Musiały upłynąć dziesiątki milionów lat, nim na jej powierzchni pojawiły się warunki sprzyjające ewolucji człowieka. Na tej Ziemi nie było słów ani nazw: wiele niemych światów powstało na niej, a potem upadło, jeden po drugim odchodząc w zapomnienie, ich ślady są zatarte przez kolejne zmiany w geologii, geografii, biologii, składzie atmosfery i klimacie. Nie rozpoznalibyśmy tej planety i nie było na niej dla nas miejsca”.
Zapisałam sobie słowa Joego Lamba, chirurga drzew i poety, przyjaciela Solnit: drzewa to „pochwycone światło słoneczne. […] Nawet najbardziej solidne rośliny, takie jak sekwoje olbrzymie, to w zasadzie jedynie światło i powietrze”.
Źródło ilustracji: Nikita Tikhomirov