5 kwietnia 1994 r., a więc 27 lat temu, zginął z własnej ręki wokalista Nirvany Kurt Cobain. Minęło już naprawdę dużo czasu, rocznica jest zresztą tym razem „magiczna”, bo Cobain żył na tym świecie także właśnie 27 lat. Jako dziecko końca lat 70., które kalendarz skazał na dorastanie w ostatniej dekadzie XX w., nadal czuję się w powinności wracać myślami do tej postaci, jej muzycznego dzieła, krótkiego życiorysu i śmierci, która dla mnie i części moich rówieśników stała się niestety owym przysłowiowym w zasadzie „wydarzeniem kształtującym pokolenie”. Gdy zaś wracam w sam środek tych boskich lat 90., gdy po raz pięćsetny oglądam zapis któregoś z niewielu zachowanych w przyzwoitej jakości koncertów Nirvany, nie mogę uciec przed refleksją, że Cobain – choć przecież martwy od ponad ćwierć wieku – nadal ewoluuje. Ewoluuje w mojej głowie. Moje osobiste podejście do niego staje się jedną z oznak i wręcz jedną z funkcji mojego osobistego starzenia się. Bo ewidentnie o starzeniu się w tym kontekście trzeba otwarcie mówić.
Kurt Cobain był ode mnie o nieco ponad 12 lat starszy. To idealna różnica wieku, jeśli ktoś ma się stać dla tego drugiego młodzieńczym idolem, ponieważ oznacza, że najprawdopodobniej wypłynie na szerokie wody przemysłu muzycznego akurat wtedy, gdy ten drugi odrośnie od ziemi na tyle, aby się muzyką – inną niż „Stary niedźwiedź mocno śpi” – zacząć interesować, a potem zacząć nią w zasadzie żyć. Lata szczytowania Nirvany (1991, 1992 i 1993 rok), to były lata mojej inauguracji jako nastolatka. Wieści o śmierci Cobaina stawić musiałem czoła jako 15-latek, a przez kilka kolejnych lat jeszcze się ją (wraz z całym środowiskiem medialnym) wałkowało, jako dobitne dopełnienie wizerunku „głosu pokolenia”. Cobain jednak nie żył i miał już na zawsze pozostać tym 27-latkiem z taśm wideo o życiowej dojrzałości 27-latka właśnie. Różnica wieku między nami zaczęła się dostrzegalnie kurczyć, aż w końcu nadszedł czas, gdy byliśmy „rówieśnikami”. W którymś momencie stałem się oczywiście starszy niż on kiedykolwiek był, a różnica wieku zaczęła ponownie rosnąć, ale w drugą stronę. Dziś mam 42 lata i oto w zasięgu wzroku jest próg, po którym stanie się różnicą pokoleniową. Co to wszystko znaczy dla mojej relacji z Kurtem Cobainem?
Idol
Come on over and do the twist
Overdo it and have a fit
Love you so much it makes me sick
Come on over and do the twist
„Aneurysm”
Kurt Cobain idealnie nadawał się na idola nastolatków, których życie w znacznej mierze polega na stawianiu czoła, mocowaniu się z i próbie choćby częściowego umknięcia strategii upupienia ze strony świata dorosłych, który z kolei to upupienie stawia sobie za cel numer 1 względem nastolatków i usilnie do niego prze. Cobain nie był bowiem typem szkolnego macho, pewnego siebie bożyszcza licealnego korytarza, a wręcz przeciwnie – słabeuszem, dziwakiem i nierzadko pewnie celem niewybrednych żartów jego rówieśników. Geekiem w czasach gdy bycie geekiem nie było w modzie. Jego emancypacja z tego położenia do pozycji kogoś, kto może swobodnie i bezkarnie drzeć się na scenie do własnych tekstów, wyładowywać frustrację i agresję siejąc destrukcję oraz naturalnie ogłaszać tzw. dorosłemu światu, jak bardzo go nienawidzi i nim gardzi, to była właśnie dla nas nirwana przez małe „n”. Nie musiałeś znienawidzonemu nauczycielowi mówić, co o nim myślisz, za komunikat wystarczała Nirvana płynąca z twoich słuchawek, gdy obserwował cię na pauzie pod klasą. Już zupełnie niepotrzebne było demolowanie własnego pokoju, wystarczyło zobaczyć w telewizorze, jak Kurt przewraca konstrukcję z kolumn głośnikowych niczym domino. Ochrypły i popadający tu i ówdzie w wysokie tony histerii, sugerującej pewną dawkę zwichrowania emocjonalnego, wokal Cobaina był dla dzieciaków tego czasu medium do sygnalizowania własnego sprzeciwu, niezgody i kontry wobec wszelkich instytucji usiłujących organizować ich życie: domu rodzinnego, szkoły, kościoła, pustki w portfelu i tych tabliczek informujących w sklepach spożywczych, że alkoholu osobom poniżej 18. roku życia się nie sprzedaje.
Muzyka Nirvany była ostra i agresywna, wystarczająco odmienna od wcześniejszych form rocka (choć oczywiście, gdyby poszperać w dorobku rocka starszego o 20-25 lat, to okazałoby się, że to „nic nowego pod słońcem”, sam Cobain był boleśnie świadom własnej odtwórczości), aby dla przemożnej większości „zgredów” być zbyt trudną, a dzięki temu okazywała się wysoką barierą przeciwko ich ingerencjom w nastoletnią strefę komfortu. Bezpiecznym murem. Sposobem na odseparowanie się od niechcianych elementów otoczenia, do których zaliczali się nie tylko nasi różnoracy „upupiacze”, ale – niekiedy – także nasi rówieśnicy, którzy dopuścili się „zdrady pokolenia” i woleli słuchać „Coco Jumbo” na wiejskich dyskotekach. Oni jednak byli żywotnie potrzebni, bo przecież strasznie byliśmy dumni z tego, że nasza muzyka jest ostra i wyposażona w egzystencjalną głębię, a ich cukierkowa, banalna i infantylna. Byli punktem odniesienia dla wyrażania indywidualizmu, którego Cobain był także doskonałym nośnikiem. Oni ładnie uczesani i ubrani w poprawne ubrania, a my nastroszeni, obdarci i groźnie wyglądający. To oczywiście była strategia czysto defensywna, jak w świecie zwierząt, gdzie niektóre gatunki orientują się na odstraszenie przeciwnika wyglądem i unikanie faktycznego starcia.
W końcu, Cobain i jego Nirvana byli naturalnie także mrocznym stawem pełnym przygnębiających emocji, w którym zanurzaliśmy się, aby przeżywać, radzić sobie (a czasami także napawać się) z naszymi nastoletnimi załamaniami, smutkami, depresjami i bólem istnienia. Choć od tego czasu wszystko w życiu się zmieniło, to ten aspekt pozostaje w mocy. Nadal to robię i nadal się temu niekiedy poddaję. Głębokie przygnębienie i swoistą agresywną melancholię dla mnie najlepiej wyraża Kurt Cobain. Tutaj Nirvana spotyka nirwanę. Przynosi oczyszczenie, umożliwia upływ emocji, pomaga się pozbierać i ruszyć dalej.
Wtedy trudno było jednak sobie wyobrazić, że może być lepiej. Nastolatek spodziewa się w każdej chwili końca świata, wyjście z matni wydaje mu się niewykonalne. Tym bardziej takim się wydawało w 1994 r., gdy Cobain prysł i zostawił nas samych. Żałoba, deprywacja, osierocenie przez idola, co do którego żywiliśmy jednak nadzieje, że o krawędź autodestrukcji będzie się tylko raz po raz ocierać, ale nigdy nie spadnie za burtę. Nie tak miało być. Winę za samobójstwo widzieliśmy wszędzie dookoła niego. Jego postać idealizowaliśmy, pozostając ślepi na tę część jego problemów, które były jednak przez niego samo-zawinione. Tak musiało być, jeśli mimo śmierci miał jeszcze jakiś czas pozostać dla nas wzorem do naśladowania w wyrażaniu młodzieńczego buntu. Skoro winny był świat, to tym bardziej można było ten świat kontestować i się od niego odwracać. Pozwalać mu, aby zadręczał się strachem o naszą przyszłość, o naszą „delikatną i kruchą konstrukcję psychiczną”. Jeszcze przez kilka lat po 1994 było to nam potrzebne.
Ja sam
My heart is broke but I have some glue
Help me inhale and mend it with you
We’ll float around and hang out on clouds
Then we’ll come down and have a hangover
We’ll have a hangover
„Dumb”
W pewnej chwili w swoim życiu, na przykład wówczas gdy świat wokół przestaje (może za wyjątkiem babci) usiłować cię upupić i pozwala na samodzielność, znaczna część „popieprzonych nastolatków” odkrywa, że wcale nie jest aż tak znacząco „popieprzona”. Natrętnie skacze nam pewność siebie. Wypływamy na szersze wody takie jak uniwersytet, albo pierwsza praca o charakterze mniej lub bardziej dorywczym, są własne pieniądze, bywa wyprowadzka od rodziców. Spada liczba ludzi i zjawisk, przeciwko którym dałoby się radę buntować. Zaczynamy rozumieć, że jeśli wpadła dwója na egzaminie, to jednak nie dlatego, że „wykładowca mnie nienawidzi i nocami myśli, jak mnie skrzywdzić”, tylko dlatego, że się po prostu nie uczyłem dość solidnie. Ekspedientki przestają odmawiać sprzedaży flaszki, a nawet bezczelnie przestają chcieć oglądać dowód. Nikogo nie obchodzi, gdzie chodzisz i o której wracasz do domu. Stajesz się powoli rówieśnikiem Kurta Cobaina i zmienia się jego rola w twoim oglądzie własnej egzystencji. Przestaje być idolem i „głosem pokolenia”, a staje kimś na kształt potencjalnego kumpla „od kieliszka”, z którym strasznie chętnie poszłoby się na imprezę.
Dwudziestoparoletni okres w życiu to także czas posiadania najbardziej końskiego zdrowia, jakie jest nam dane w trakcie życia. Poczucie niezniszczalności podsuwa w tych latach skłonność do brawury, która później stopniowo zanika (a jeśli nie zanika, to przynosi poważne problemy). Jest to więc czas „przyjemnego” igrania z myślą o zachowaniach autodestrukcyjnych, czyli okoliczność automatycznie przywołująca na myśl ostatnie lata i miesiące życia Cobaina.
Jasne, nikt o zdrowych zmysłach nie ma naprawdę zamiaru zbyt daleko podążyć tą drogą. Z góry wiemy, że na pewnym etapie – gdy stanie się zbyt niebezpiecznie, zbyt gorąco – powiemy sobie „dość” (nie każdemu się to udaje, lecz to temat na inny esej). Nie mamy zamiaru autodestrukcji dokonać i podejrzewamy, że imputowanie Kurtowi takiego zamiaru to w znacznej mierze dorabianie fałszywej legendy do tragicznych w następstwach zdarzeń i lekkomyślnych wyborów. Jednak zagłębiając się w klimat zbudowanej wokół niego przez te wtedy już kilkanaście lat po śmierci mitologii, czujemy satysfakcję, raz po raz dochodząc do myśli, że nasza wolność obejmuje możliwość zdecydowania o własnej autodestrukcji, że jest to jedna z opcji leżących na stole, nawet jeśli w naszym przypadku tylko teoretycznie.
Realia tych lat są bowiem takie, że od mozolnej i wielogodzinnej czasami pracy nad dobrymi wynikami na studiach czy nad budowaniem początków swojej zawodowej kariery, trzeba móc kiedyś odpocząć. Zresetować się. Wyłączyć trud myślenia. Przestawić się na jeden, kilka lub kilkanaście dni w tryb „autopilota”. Wtedy można/trzeba „zaszaleć”, znieść na chwilę kontrolne bariery. Stać Cobainem chociaż part-time, takim Cobainem czasu wolnego od pracy i obowiązków. Pić (czasem nie tylko pić), aż się padnie. Jednak tylko do czasu, gdy kalendarz i terminarz każą się pozbierać.
Kurt Cobain na tym etapie życia pomaga podtrzymać się na duchu także w chwilach samo-zwątpienia. Był genialnym muzykiem, może nie wirtuozem komponowania piosenki punk-rockowej (dzieła Nirvany to nie są skomplikowane konstrukcje muzyczne), ale popularność którą zdobył, jest dowodem wyjątkowego słuchu pokolenia i epoki, umiejętności wyrażenia emocji, które targały milionami i to w epoce niemal wolnej od silnych uniesień, pozbawionej kryzysów czy głębokich konfliktów. Potrafił skłonić do zajrzenia w swoją mroczną głębię ludzi dorastających w zadowolonym świecie lat 90., „końca historii”, pokoju i narastającego dobrobytu, gdzie znakiem czasu był wybór Billa Clintona na prezydenta USA.
Ten genialny muzyk był całe życie przekonany i przygnębiony do granic depresji poczuciem, że jest beznadziejny we wszystkim co robi. Dokładnie taka myśl nachodzi każdego człowieka u progu prawdziwej dorosłości, gdy ma zaraz stanąć na własne nogi. Wiele rzeczy, z którymi wiążemy wówczas wielkie nadzieje i które wydają się nam krytycznie kluczowe, nam nie wychodzi i czujemy się beznadziejnymi przegrywami. Kazus Cobaina jest pocieszający, bo pokazuje po pierwsze, że niezależnie od skali sukcesu takie dołujące przeświadczenie dotyka wszystkich lub prawie wszystkich ludzi, a po drugie, nie jest to najzwyczajniej koniecznie prawda obiektywna.
Syn
As my bones grew they did hurt
They hurt really bad
I tried hard to have a father
But instead I had a dad
I just want you to know that I
Don’t hate you anymore
There is nothing I could say
That I haven’t thought before
„Serve the Servants”
I tak oto dzisiaj, o 15 lat starszy niż Kurt Cobain kiedykolwiek był, mam wchodzących w nastoletni wiek synów. Starszy z nich ma mniej więcej tyle lat, ile ja miałem odkrywając Nirvanę. Czasy są dziś inne i „głosem” ich pokolenia są raczej youtuberzy, którzy potrafią zarabiać spore pieniądze streamując relacje z gier wideo. Dziś geek to macho. Cobain dzisiaj nie porwałby młodych ludzi i może dobrze, bo patrząc na to teraz z perspektywy „zgreda” i tego, który upupia, posiadanie przez nich takiego idola zrodziłoby we mnie pewne obawy. Zapomina bowiem wół, jak cielęciem był. W każdym pokoleniu i ciągle, ciągle znowu.
W najbliższych kilku/kilkunastu latach moje dzieci czeka dorastanie i dojrzewanie, te wszystkie burze hormonów i istne przerażenie nadchodzącą dorosłością. Za każdy grzech, jaki popełniłem wtedy przeciwko moim rodzicom, los odpłaci mi w trójnasób (to uproszczona konstatacja jedynaka, który spłodził trójkę dzieci). Już teraz jest dobry moment, aby o losy własnych dzieci, o to jak ich dorastanie się potoczy i w jakie życiowe pułapki ewentualnie będą wpadać, zaczynać się martwić. Więc się martwię.
Ta perspektywa życiowa zmienia więc właśnie ostatnio moją osobistą relację z mityczną już, pochodzącą z innej epoki, figurą Cobaina. Jego ostateczny los i to wszystko, co doń doprowadziło, dziś traktować nie sposób już inaczej niż jako przestrogę. Jako dzwonki alarmowe w procesie czuwania nad dorastaniem własnego potomstwa. Nie jest to droga, której – pomimo i sukcesu i całej cudowności stworzonego dzieła artystycznego – można życzyć komukolwiek bliskiemu.
Gdy dzisiaj widzę na ekranie mojego telewizora Kurta Cobaina, to widzę przede wszystkim dzieciaka z poważnymi kłopotami, do którego bardzo bym chciał być w stanie wyciągnąć rękę i mu pomóc, ocalić go przed 1994 r. Zmienić bieg jego osobistych dziejów oraz historię muzyki rockowej. Zabić mit, ale ocalić człowieka. Choćby miał się potem i stać jakimś przeciętniakiem, jakimś jurorem w „Mam talent”, albo gościem w domu Big Brothera. Bez znaczenia.
Bardzo chciałbym, żeby żył. I to nie z egoistycznego powodu, że wtedy ja (i wszyscy inni) mógłbym usłyszeć, „jaką muzykę teraz tworzyłby Kurt Cobain”. (Dzisiaj czasy takie, że nie musi żyć, abyśmy to wiedzieli. W końcu właśnie sztuczna inteligencja koncernu Google’a skomponowała „nową piosenkę Nirvany” pod tytułem „Drowned in the Sun”). Może tworzyłby jakieś badziewie, odcinał kupony od dawnej sławy, może jego kawałki z lat po 2010 r. nawet brzmiałyby jak U2? Może poszłoby mu lepiej i grał w stylu współczesnych Foo Fighters, Alice in Chains czy – ho, ho – Pearl Jam?
Przede wszystkim jednak chciałbym, aby mógł żyć zwykłym, banalnym życiem i wychować swoją córkę. Aby dostrzegł sens i piękno zwykłego bytu wśród bliskich i przyjaciół, a z dala od stresów życia na przysłowiowym świeczniku. W sumie, życzyłbym mu tego, co każdy z nas życzy sobie dla swoich dzieci, gdy dorosną.