Emocje są złym doradcą. To niezwykle trafne powiedzenie ma na celu skłaniać człowieka do rozsądku, opanowania i refleksyjności. A przede wszystkim do cierpliwości, niekiedy „anielskiej”, potrzebnej, aby w afekcie, we wzburzeniu nie popełnić jakiegoś nieodwracalnego błędu. Wydarzenia takie, jak bandycki mord na rysownikach i dziennikarzach „Charlie Hebdo” pokazują, jak ważną sentencją jest ta zacytowana na początku, także dla debaty publicznej.
W zależności od ideowej konstytucji mówiącego, szok wywołany kolejnym przejawem islamskiego terroryzmu może prowadzić na różne ścieżki błędnego myślenia. Pierwsza, wyjątkowo haniebna w tych okolicznościach, to myśl „doigrali się”, a nawet „dostali za swoje”. Nikt nie pójdzie co prawda tak daleko, aby usprawiedliwiać mord jako adekwatną reakcję na bezpardonowe w istocie obrażanie tzw. uczuć religijnych, ale jednak sugestie kierujące część winy za zdarzenie na barki rozstrzelanych wyzierają swymi paskudnymi gębami tu i ówdzie spomiędzy wierszy. Ten tok rozumowania prowadzi w oczywistym kierunku: wolność słowa musi być ograniczona, poszanowanie różnych „świętości” jest ważniejsze, prawo powinno zakazywać i karać autorów najpoważniejszych naruszeń, cenzurować publikowane treści. W końcu, czy autorzy „Charie Hebdo” nie wyszliby na tym lepiej, gdyby zamiast zostać zastrzelonymi, zostali pozbawieni możliwości wykonywania zawodu, albo ukarani grzywną lub krótkotrwałym więzieniem? Komentarz do takich poglądów jest chyba zbędny.
Drugi tok myślenia prowadzi do podobnych wniosków, ale z innych przesłanek. Formułują go osoby mało wrażliwe na tzw. uczucia religijne, często uważające religię jako taką za nonsens. Nie mniej jednak, są oni skłonni przystać na pozbawienie nas całych połaci wolności słowa i ekspresji w imię bezpieczeństwa. Na zasadzie: po co drażnić niebezpiecznych ludzi? Owszem, zastraszyli nas i kładziemy uszy po sobie, ale czy – w tym przypadku – autocenzura świadomych tych realiów ludzi nie jest niewielką ceną do zapłacenia za to, aby nikt nikogo nie zabijał? To atrakcyjna wizja, ale oparta o płonne nadzieje. I wymaga komentarza. Mordujący nas islamscy terroryści za pierwszy cel wzięli hardcorowych prześmiewców, którzy w ich rozumieniu zbrukali to, co najświętsze. Ale to był tylko pierwszy cel. Celem ogólnym tych bandytów jest przewartościowanie całej europejskiej kultury według skrajnie islamskich wizji, zamiana naszego świata w ich świat, zakazania nam tego, co ich religia wyklucza. Już na ulicach miast są „patrole” „informujące” rdzennych Europejczyków, że chodzenie na dyskotekę czy picie alkoholu jest grzechem i „proszące o zaprzestanie” tych czynności. Dziś „Charlie Hebdo”, bo – jak mówił (o sobie) Larry Flynt pod budynkiem Sądu Najwyższego USA – oni „są najgorsi”; potem klub ze striptizem, mieszkanie gwiazdki porno, potem zwykłe dyskoteki czy sklepy mięsne handlujące wieprzowiną, dalej kościoły, a potem – Bóg wie co. Nie można ustąpić z pierwszej linii, bo przyjdzie bronić linii drugiej, i trzeciej, i czwartej. Aż utną Tobie głowę, boś nie chciał publicznie wyrzec się katolicyzmu i przejść na islam.
Trzeci tok myślenia prezentują z kolei nadgorliwi czytelnicy Huntingtona, którzy za wszelką cenę chcą rozgrzania toku zdarzeń w ramach „zderzenia cywilizacji”. Tutaj proszę mnie nie zrozumieć źle. Ja nie jestem politycznie poprawnym zwolennikiem multi-kulti, uważam, że imigranci skądkolwiek, którzy postanowili resztę życia (albo jego lwią część) spędzić w kraju europejskim, powinni w znacznej mierze się z kulturą cywilizacji łacińskiej zintegrować, co nie musi oznaczać porzucenia całej własnej tożsamości kulturowej, raczej otwartość na ideę zinternalizowanego „negocjowania” pomiędzy nią a kulturą rdzenną i podjęte w dobrej wierze wysiłki na rzecz rozbrajania najsilniejszych konfliktów pomiędzy oboma światami, na styku których przyszło tym ludziom żyć. Na pewno jest też tak, ze społeczność europejskich muzułmanów musi o wiele więcej robić, aby w swojej społeczności dyskredytować radykałów i fabryki morderców. Na pewno społeczność ta musi zrezygnować z gettoizacji i wchodzić w społeczeństwo „główne”. Nie można przymykać oczu na tendencje muzułmanów do narzucania innym swoich wierzeń, wartości i zasad, bo czynią oni to bardzo często z intensywnością pięciokrotnie większą od Tomasza Terlikowskiego i innych integrystycznych katolików, których w Polsce tak za to krytykujemy. W imię obaw o wyssane z palca zarzuty o rasizm czy szowinizm kulturowy nie powinniśmy absolutnie rezygnować ze stawiania islamowi tych zarzutów, które stawiamy rodzimym zelotom. Ale nie oznacza to, że warto podgrzewać atmosferę wojny religijnej, żądać jakiejś masowej deportacji całej grupy religijnej czy innych represji w formule odpowiedzialności zbiorowej! To się bardzo źle skończy, może nawet powtórzeniem z wydarzeń lat 1933-45, tyle że tym razem bez wojny pomiędzy narodami Europy, za to z muzułmanami obsadzonymi w ówczesnej roli Żydów. Nie sądzę, aby ktokolwiek z Was chciał mieć poczucie moralnej współwiny za taki tok zdarzeń, więc pamiętajcie, czym się kończy bezmyślne szczucie.
Droga w stylu Le Pen czy Wildersa jest drogą do piekła, ale tak samo jak droga europejskiej lewicy czerwono-zielonej, która obwieściła integrację imigrantów złem, nazywając ją na wyrost asymilacją. Gdy odłoży się emocje na bok, ujrzy się, że rozwiązanie musi leżeć gdzieś pomiędzy. Imigrantom powinno być wolno mniej niż w wielu miejscach Europy dotąd, ale powinni także otrzymać narzędzia potrzebne do tego, aby spełnić nasze oczekiwania. Choćby te minimalne, a więc odstąpienie od meblowania nam na siłę naszej hierarchii wartości, stylu życia i kodu zachowań. To mozolna droga, wymagająca tytanicznej pracy organicznej u podstaw. Ale nie ma dla niej innej alternatywy, jak rosnący bezmiar krzywdy ludzkiej. Po obu stronach.
