Narzekanie na współczesność – zawsze przecież gorszą niż „złote czasy” naszej młodości – to zjawisko chyba odwieczne. Oczyma duszy widzę starego Platona, jak pluje na obyczaje IV w. p.n.e. i utrzymuje, że w V w. p.n.e. wszystko było lepiej, mądrzej, mężniej, prężniej i sensowniej. Oczywiście niechęć wobec współczesności zależy od wieku (rośnie wraz z gąszczem siwizny na głowie), a przedmiot uwielbienia bywa inny w zależności od PESEL-u. Podczas gdy ja mogę więc wynosić na piedestał lata 90-te, to wielu innych, narzekających na obecny świat uzna je za równie okropne, a na piedestał wyniesie np. lata 60-te.
To jednak złudzenie. Świat zasadniczo robi się coraz lepszy, a nasze nostalgie wynikają po prostu z tęsknoty za czasami, w których chodzenie na randki i na badania morfologii krwi miały odwrotną niż dzisiaj częstotliwość w naszych rozkładach zajęć. To nie znaczy jednak, że wszystko staje się lepsze niż kiedyś. Są oczywiście wyjątki i upośledzenie naszej debaty publicznej wskutek sformatowania jej przez algorytmy i ogólną logikę funkcjonowania mediów społecznościowych do nich należy. Zamknięci w komfortowych bańkach internetowych tracimy umiejętność komunikowania swoich poglądów ludziom o odwrotnych przekonaniach, a tym bardziej wyzbywamy się nawyku konsumowania ich komunikatów zwrotnych. Kto lubi wychodzić poza swoją strefę komfortu? Kto nie woli jechać klimatyzowanym samochodem w towarzystwie lecącej z radia Alice in Chains, zamiast tramwajem w towarzystwie faceta, który ostatnio oglądał prysznic pięć dni temu (no, poza osobami w największym kryzysie aktywizmu, rzecz jasna, oni nie wolą)?
Forum Ekonomiczne w Karpaczu jest jednym z ostatnich w Polsce miejsc, gdzie można wyjść poza bańkę. To tutaj można posłuchać, jak przyszły kandydat na prezydenta RP, Karol Nawrocki, opowiada o największych bohaterach pochodzących z regionu Karpat (czyli o Janie Pawle II), w rzędzie przed tobą słucha tego marszałek Kuchciński, a kilka miejsc obok w twoim rzędzie wręcz nawet Antoni Macierewicz. Tutaj można z uśmiechem na ustach ustąpić Ryszardowi Czarneckiemu miejsca w kolejce po zimne przekąski, wiedząc, że niedługo może musieć zmienić warunki stołowania się.
To tutaj na panel dyskusyjny z twoim udziałem, na zupełnie skandaliczny temat przyszłości liberałów, może przyjść i cię wysłuchać poseł PiS, który następnie w kuluarach pochwali i powie, że liberalizm i konserwatyzm to w zasadzie prawie to samo. Gdyby nie ta kwestia gejów… No bo jednak twój postulat wprowadzenia małżeństwa dla wszystkich jest niedopuszczalny. Następuje wtedy ciekawa rozmowa, w której okazuje się, że może rzeczywiście jest nam blisko do konserwatystów, jako że z punktu widzenia posła głównym problemem z prawami LGBT jest słowotwórstwo. „Małżeństwo” okazuje się być zarezerwowane dla par hetero głównie z przyczyn językowych, nie moralnych. Na drodze porozumienia staje nam Słownik Języka Polskiego w miejsce Biblii Starego Testamentu? W sumie, super.
Ale potem ta analogia… „Małżeństwo” znaczy to, co znaczy i nic innego, podobnie jak słowo „kiełbasa”. Kiełbasy są kiełbasami, a nie-kiełbasy po prostu nie mogą być kiełbasami. Więc krótkim ruchem psujesz rozmówcy tą analogię, wskazując, że od parówki, przez kabanosa, po polską, krakowską i podwawelską (czy też obce naleciałości w stylu chorizo lub frankfurterki) – kiełbasy są strasznie różne, ergo różne mogą być i małżeństwa.
Gdy tak potem stoisz i zastanawiasz się, czy przywołanie kiełbasy w dyskusji pojawiło się jako czynnik freudowski, stwierdzasz, że ludzie z tą krytyką współczesności doprawdy przesadzają. No bo tak: fajnie jest wyjść z bańki, ale fajnie też po pewnym czasie do niej wrócić.