Środki europejskie przekazywane państwom w ramach tzw. Krajowych Planów Odbudowy (KPO) miały w założeniu służyć odbudowie gospodarek po zapaści związanej z pandemią covid-19. I prawie wszędzie indziej tak się zapewne stanie. Niestety w Polsce obecnie bardziej prawdopodobnym jest, że prędzej dotrze do nas kolejna pandemia niż środki.
Całe to opóźnienie o rozmiarach nieznanych nawet tablicom informacyjnym PKP wynika z niesamowitego klinczu, w jaki weszły ze sobą cztery ośrodki władzy: Komisja Europejska, rząd Polski, prezydent tejże oraz coś, co kiedyś było trybunałem konstytucyjnym.
Najpierw Komisja doszła do wniosku, że cały świat będzie się z niej śmiać, jak da grube miliardy do ręki władzom kraju, który żwawo podąża w kierunku autorytaryzmu i od lat robi ją w balona. Postanowiła więc skorzystać z okazji i obwarować przelew KPO szeregiem warunków związanych z powrotem do standardów państwa prawa. Rząd Polski naturalnie przyjął taktykę wicia się jak piskorz w celu stworzenia pozorów spełnienia warunków Komisji, ale bez rezygnacji z zasadniczych zrębów „reform w sądach”. W sprawę włączył się natychmiast prezydent tejże, bo to on formalnie sędziów nominuje. W końcu nie chciałby, aby zmiany w ustawie o Sądzie Najwyższym (SN) ograniczyły jego prerogatywy – a przede wszystkim pomniejszyły jego zasługi w dążeniu Polski do zamordyzmu.
Niestety „reforma” „reformy” tamtej „reformy”, która „reformowała” poprzednią „reformę” SN autorstwa prezydenta tejże była w zbyt oczywisty sposób bezsensowna. Nawet Komisja się od razu zorientowała, że żaden z jej wymogów nie zostaje spełniony, tylko jest standardowo przez Polaków traktowana jak dureń. Walnęła więc (dyskretnie) pięścią w stół i rząd Polski musiał w tę pędy negocjować nową „reformę” „reformy” tamtej „reformy”, która „reformowała” poprzednią „reformę” SN. Ostatecznie tekst nowej ustawy (trochę mniej bezsensownej, ale z naciskiem na „trochę”) rząd Polski ustalił z Komisją, a dopiero potem przedłożył ją maszynce do głosowania, zwanej dla zabawy Sejmem.
Prezydent tejże odczuł wtedy, że się w nim coś gotuje. Taktycznie posiedział cichuteńko przez kilka tygodni aż maszynka przegłosuje, co miała przegłosować, a potem zamiast „reformę” „reformy” tamtej „reformy”, która „reformowała” poprzednią „reformę” SN podpisać, skierował ją do tego czegoś, co kiedyś było trybunałem konstytucyjnym celem – dlaczego Pani się śmieje?! – „kontroli” „zgodności” „ustawy” z konstytucją.
To coś, co kiedyś było trybunałem, znajduje się jednak w fazie pogłębionego rozkładu, w swoistym klinczu wewnętrznym. Nikt tak już nie wie, kto jest tego czegoś prezesem, czy nielegalnych dublerosędziów jest trzech czy dziewięciu i czy w ogóle da się tym czymś jeszcze wydawać „wyroki”, choćby i nielegalne. Zatem „reforma” „reformy” tamtej „reformy”, która „reformowała” poprzednią „reformę” SN może w tym czymś utkwić na długo, może na zawsze. Prezydent tejże nie miałby z tym chyba większych problemów.
A Komisję i tak zrobili w balona. Bo teraz ona równocześnie skarży to coś, co kiedyś było trybunałem konstytucyjnym do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej o to, że to coś jest nielegalnym sądem, ale równocześnie czeka na „wyrok” tego czegoś w sprawie „reformy” „reformy” tamtej „reformy”, która „reformowała” poprzednią „reformę” SN, aby móc wypłacić Polsce środki z KPO. Cóż za schizofrenia.
Trudno przewidzieć, jak ta afera się skończy. Ale raczej nie rychłą wypłatą.
