Gdy przychodzi się do kogoś w gości, to staje się przed niewypowiedzianym wprost oczekiwaniem, że zaprezentuje się „gościnne występy”. Gdy przy naszym stole zasiada więc na przykład cukiernik, to winien czuć się zobowiązany odpalić gospodarzowi jakiś oryginalny przepis na deser. Gdy do kielicha zagląda u nas księgowy, to byłoby miło, gdyby poradził, jak bez nadmiernego ryzyka trochę orżnąć fiskusa. Gdy pierwszorzędnym wędzonym jesiotrem z naszej krwawicy raczy się nauczycielka, to jej psim obowiązkiem jest informować nas, jak straszna jest współczesna młodzież, wobec czego nasze problemy z wychowaniem dzieci to drobiazg i możemy spać spokojnie. Gdy zagląda do nas seksuolog… sami wiecie.
Ja jestem politologiem, więc mam w takich sytuacjach przechlapane. Po pierwsze, oczekuje się, że będę prognozował przyszłość. To źle. Po drugie, że będę jakoś racjonalizował wydarzenia rodem z codzienności polskiej polityki. To jeszcze (o wiele) gorzej. Po trzecie, mam jak w banku, że wzbudzę agresję statystycznie nieuniknionego wyborcy PiS (lub partii Razem, jeśli jest przy stole trochę młodzieży) i stanę się „czarnym ludem” imprezy. Po czwarte w końcu, wszyscy zgromadzeni są i tak święcie przekonani, że na polityce znają się ode mnie lepiej (i wcale nie wykluczam, że mają rację).
Ale mniejsza o żale. Czasem zastanawiam się, kogo z polskich polityków warto byłoby hipotetycznie zaprosić na zakrapianą wieczerzę do domu i skłonić do różnych zwierzeń. Na pewno nietrudno byłoby pozyskać w charakterze gościa ministra edukacji narodowej i nauki Przemysława Czarnka. Wszyscy wiemy, że wbijanie ludziom „na chatę” ogłosił urbi et orbi idealną metodą na radzenie sobie z inflacją i rosnącymi kosztami wyżywienia. Ale co on mógłby nam przy odkorkowywaniu drugiej single malt jeszcze ciekawego powiedzieć? O ile nie zamawiałby w klasyczny sposób, prawym ramieniem, pięciu piw u mojej żony, to wszelkie jego – nawet najbardziej niedyskretne i skandaliczne – oceny już znamy z wypowiedzi publicznych. Facet nie ma chyba żadnych sekretów do zdradzenia.
Po drugiej stronie skali jest natomiast premier Mateusz Morawiecki. Ten polityk jest w powszechnym odbiorze znany głównie z tego, że nieustannie kłamie. A skoro tak, to ma same sekrety. Największym jego sekretem jest wyrobienie sobie u Jarosława Kaczyńskiego marki specjalisty i cudotwórcy ekonomicznego, pomimo posiadania wykształcenia historyczno-filozoficznego oraz doprowadzenia polskiej gospodarki do stanu najgłębszego kryzysu od epoki gabinetu towarzysza Zbigniewa Messnera w drugiej połowie lat 80. (tu gdzieś są na pewno związki przyczynowo-skutkowe). W każdym razie premier Morawiecki to idealny kandydat na przetestowanie zasady in vino veritas w praktyce.
Zupełnie zbędną natomiast wydaje się inwestycja w wyszynk dla ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry. Jego nawet nie trzeba sprowadzać pod strzechę, podsuwać mu talerza ze specjałami domu, o szklanicy płynu wyskokowego nie wspominając. Ziobro występuje bez tego wszystkiego i z nieskrywaną radością opowiada całemu społeczeństwu, kogo z opozycji i o co oskarżył w zeznaniach świadek, choć prokuratura zdążyła wszystko zweryfikować jako bzdury. Ploteczki, panie i panowie, w darmowych kanałach informacyjnych i na kolorowych paskach 24 godziny na dobę. A pan Ziobro – chyba – zrobił to wszystko nawet na trzeźwo!