Wśród wielu komplementów pod adresem Leszka Kołakowskiego, jakie Marcin Król wygłasza w swoich wspomnieniach, znalazł się i ten, że jest on „umiarkowanym liberałem z dużą wrażliwością społeczną, tak jak każdemu przyzwoitemu człowiekowi przystało.” Zdanie to streszcza nie tylko poglądy polityczne Kołakowskiego, lecz także Króla, który w „niepolitycznej” autobiografii określa się jako konserwatysta, a liberalną demokrację przedstawia jako jedyny możliwy ustrój polityczny współczesnych społeczeństw.
Biorąc pod uwagę, że założyciel „Res Publiki” odegrał kluczową rolę w rozwoju intelektualnym polskiej klasy politycznej – a przynajmniej jej niepostkomunistycznej części – podejście powyższe uznać można za wyjaśnienie powodów powierzchowności rodzimego liberalizmu. Co najciekawsze – Marcin Król z powierzchowności tej doskonale zdaje sobie sprawę i trafnie wytyka jej główne przejawy.
Pierwszym z nich jest ucieczka od polityczności, przekonanie iż rządzenie państwem może upodobnić się do zarządzania dużą organizacją – odbywać się w oparciu o jasno sformalizowane zasady, dobrze przygotowaną kadrę menadżerską i ściśle racjonalne decyzje. Przynajmniej ostatnia z powyższych cech jest jednak złudzeniem. Możliwości każdej, nawet najlepiej merytorycznie przygotowanej władzy, są ograniczone przez wielkość materialnych zasobów, a o racjonalnym wyborze między budową szkoły lub oczyszczalni ścieków (zakładając, że żadna z nich nie istnieje a obie są potrzebne) trudno jest mówić. Rozstrzygnięcie, na co wydać pieniądze, będzie więc bez względu na rzetelność przeprowadzonych analiz arbitralne i przez to polityczne. Tak samo jak decyzja pociągająca za sobą straty dla pewnych grup ludności, nawet jeśli dokonają się one z zyskiem dla ogółu. Można oczywiście utrzymywać, że wszelkie straty i zyski da się dzięki metodom współczesnej ekonomii wyliczyć, a podejmowanie decyzji sprowadzić w konsekwencji do prostego ćwiczenia z arytmetyki. Kłopot w tym, że warunkiem takiego wyliczenia jest zdolność „wyceny” różnych wartości, której dokonać można jedynie stricte polityczną drogą wspólnej debaty. Co więcej, im bardziej społeczeństwo jest różnorodne, tym bardziej potrzebna jest taka debata. Oznacza to, że zakres arbitralnej polityczności będzie zatem wzrastać, a nie maleć, w miarę jak realizowany będzie centralny liberalny postulat zwiększania jednostkowej wolności. „Sukces polityków – twierdzi Marcin Król – polega na tym, że znajdzie się dość pieniędzy, by na pewien czas zamknąć usta wszystkim lub wszystkim ważniejszym grupom, domagających się spełnienia swoich żądań. To zaś wymaga dobrej koniunktury gospodarczej i dlatego sądzimy, że im lepiej rozwija się gospodarka, tym mniej powinno być polityki i często polityka staje się mniej widoczna. Są to jednak tylko pozory”. Polityczność powraca ze zdwojoną mocą, gdy koniunktura się kończy, a w budżecie trzeba szukać oszczędności. Dla liberałów jest to moment szczególnie niebezpieczny, ponieważ nie są oni przygotowani do obrony swojego stanowiska w politycznych kategoriach. Utrzymując, że są jest ono jedyną racjonalną opcją, narażają się na zarzut arogancji. Uciekając od dyskusji – sprawiają wrażenie ludzi pozbawionych zasad. Tłumaczy to, w jaki sposób słowa „liberał” i „liberalizm” stały się w Polsce – przynajmniej dla niektórych – wyzwiskiem i synonimem cynizmu.
Drugą, ściśle powiązaną z powyżej opisaną, słabością polskiego liberalizmu jest leseferyzm, wiara w to, że suwerenne działania jednostek prowadzą do powstania korzystnego dla ogółu spontanicznego ładu. Źródeł tej aberracji nie trzeba daleko szukać, leżą w niedawnej polskiej historii, a konkretniej – doświadczeniu realnego socjalizmu, w którym system centralnego planowania nie był w stanie uszczęśliwić ani ogółu, ani jednostki, a duża część energii państwa skierowana była na tłumienie indywidualnej inicjatywy. Z podobnych przesłanek – sprzeciwu wobec państwowej ingerencji w gospodarkę, której ostatecznym wynikiem miał być totalizm – wyrósł dwudziestowieczny neoliberalizm anglosaski, którego ikonami są Friedrich von Hayek i Milton Friedman. Główną słabością tej szkoły myślenia jest ignorowanie faktu, że droga do zniewolenia może prowadzić nie tylko przez zwiększanie obszaru władzy państwa, lecz także poprzez przyzwolenie na nieskrępowany wzrost potęgi osób prywatnych. Tymczasem okazuje się, że skuteczna cenzura stała się dziś domeną prywatnych firm, Google i Yahoo!, do których pomocy odwołać musiał się posttotalitarny rząd chiński, a kontroli nad polskim handlem międzynarodowym nie ma ani rząd w Warszawie, ani Komisja Europejska w Brukseli, lecz do niedawna jeszcze całkowicie prywatne amerykańskie banki inwestycyjne.
Konsekwentny leseferyzm, przekonanie, że wolna konkurencja tworzy ład spontaniczny, który jest ładem optymalnym, prowadzi do panglosańskiego stwierdzenia, że żyjemy na najlepszym ze światów, którego zmieniać ani nie trzeba, ani nie należy: gigantyczne nierówności społeczne są przecież wynikiem uczciwej gry rynkowej, w której przodkowie milionerów okazali się sprawniejsi od przodków żebraków. Autorytarne rządy, jakie Władymir Putin sprawuje wraz z kolegami nad Rosją są zaś zyskiem z lokaty założonej przez nich kilkadziesiąt lat temu gdy zainwestowali swoje zdolności – i, potencjalnie, całą egzystencję – w służbę KGB. Stosowanie powyższej logiki prowadzi prostą drogą do afirmacji dowolnej niesprawiedliwości. Głęboko wierzący w nauki Hayeka i Friedmana leseferysta odpowie oczywiście, że wolna konkurencja winna toczyć się jedynie z użyciem moralnie dopuszczalnych narzędzi. Jest to wytyczna równie realistyczna, co komunistyczny postulat, by każdy produkował tak dużo, jak może i konsumował tylko tyle, ile potrzebuje.
Trzecią wspomnianą przez Marcina Króla słabością liberalizmu – znów, szczególnie wyraźnie widoczną w Polsce – jest ucieczka od nieuniknionej z filozoficznego punktu widzenia konfrontacji z katolicyzmem. Co znamienne, w książce brakuje wyjaśnienia, na czym ten nieunikniony konflikt miałby polegać – są tylko ubolewania, że w debacie intelektualnej przybiera on formy miałkie i powierzchowne. Próby pogodzenia obydwu światopoglądów, podejmowane przez takich autorów jak George Weigel, Marcin Król określa mianem skazanych na niepowodzenie, ale zatrzymuje się w pół kroku nie podejmując z nimi dyskusji. Wątpliwe, by brakowało mu argumentów. Gryzie się w język, gdyż mimo całej krytyki jaką wygłasza pod adresem polskiego kleru („wraz z żoną wolimy pójść do kościoła na Litwie czy na Słowacji – tylko po to, by nie rozumieć kazania. Słuchanie kazania po polsku kończy się tym, że żona liczy błędy stylistyczne, a je te związane z naruszeniem dogmatów. w polskim episkopacie widać głównie jedną prawidłowość – większość gorszych nie chce dopuścić do głosu mniejszości lepszych i to powoduje nakręcanie się spirali w dół” – mówi w bożonarodzeniowej ankiecie tygodnika „Europa”), jest katolikiem w co najmniej tym samym stopniu, co liberałem.
To przywiązanie do wiary, widoczne nie tylko u Króla, jest jedną z najbardziej paradoksalnych i długofalowych konsekwencji komunistycznej dyktatury. Czyniąc „Tygodnik Powszechny” jedynym tolerowanym forum wolnej debaty, PZPR podała Kościołowi na tacy co najmniej dwa pokolenia polskich inteligentó
w, którzy zostali, subtelnym acz długotrwałym wysiłkiem, utrwaleni w wierze, nawróceni lub przynajmniej pozbawieni normalnego dla wolnomyślnych ludzi antyklerykalizmu. Najbardziej spektakularnym przypadkiem był związany z „Tygodnikiem” od początku lat 70. Antoni Słonimski, który, jak zauważa Król, „zapewne nigdy wcześniej nie myślał, że będzie stałym współpracownikiem katolickiego czasopisma”. W roku 1977 Adam Michnik napisał książkę „Kościół, lewica, dialog”, która na dobre trzydzieści lat wytyczyła sposób myślenia o katolicyzmie wśród polskiej liberalnej inteligencji. Ogłoszony przez Michnika sojusz „lewicy laickiej” z katolikami wynikał, jak pisze Król, z nieznajomości Kościoła i „typowej intensywności zachowań wszystkich ludzi lewicy”. Tymczasem „ze strony Kościoła i niektórych jego ludzi (w tym kardynała Wyszyńskiego, bez którego cichej zgody takie działania byłyby niemożliwe) porozumienie to miało charakter wyłącznie taktyczny, a co najwyżej liczono na pozyskanie ‚niewiernych’ dusz.” Warto dodać, że wybór Karola Wojtyły na papieża dodatkowo umocnił polityczną pozycję Kościoła, który w latach 80. zajął pozycję mediatora między komunistami a dawnymi „rewizjonistami” (czyli „lewicą laicką”), a równocześnie utrzymał kontrolę nad opozycją prawicową z KPN czy późniejszego ZChN. Osiągnięcie przez Kościół dominującej pozycji w życiu publicznym III Rzeczypospolitej było nieuniknioną konsekwencją tego mistrzowskiego manewru, a zhołdowanie gdańskich liberałów – osiągnięte w trakcie kampanii wyborczej 1993 roku i ponownie w 2005 – tylko kwestią czasu.
*
Tyle o zdiagnozowanych przez Marcina Króla słabościach polskiego liberalizmu. Opisawszy je wypada pokusić się o odpowiedź na pytanie, czy świadomość ich istnienia przesądza o konieczności patrzenia na politykę „nieco z boku”, z perspektywy „metodologicznego konserwatyzmu”? W moim osobistym przekonaniu – nie. Istnieje prosta metoda równoczesnego przezwyciężenia wszystkich trzech problemów i nadania liberalizmowi zarówno moralnej wyrazistości, jak i programowej spójności. Jest nią jasne stwierdzenie, że naczelnym celem obecności liberałów w polityce i w życiu publicznym jest gwarantowanie indywidualnej wolności i, w drugim rzędzie, poszerzanie jej zakresu. Wynika z niego zarówno akceptacja polityczności, jak i zdolność jej praktycznego stosowania. W politycznym sporze, o to, co budować, liberał wspierać będzie zarówno szkołę, jak i oczyszczalnię, tę drugą jednak w pierwszej kolejności, bo gwarantuje ona wolność OD zanieczyszczeń, podczas gdy szkoła zwiększa wolność DO poznania świata. W gospodarce, liberalne rządy powinny, tak jak czyniły to do tej pory, ograniczać ilość niepotrzebnych państwowych regulacji, a równocześnie bronić wolności jednostek słabszych w konkurencji z silniejszymi i interesów konsumentów w relacjach z naturalnie powstającymi monopolami. W stosunku do religii i powstałych na jej bazie instytucji, priorytetem jest danie gwarancji, że państwo, jedyna struktura o obowiązkowej przynależności, nie będzie faworyzować żadnej grupy religijnej. W konkretnym polskim przypadku skazuje to liberała na walkę z Kościołem katolickim, który przekonany o swojej moralnej słuszności, ze swojej uprzywilejowanej pozycji dobrowolnie nie zrezygnuje. Pamiętać trzeba jednak o ograniczonej naturze tej walki i o tym, że gdy ktoś będzie chciał zakazać katolicyzmu (np. ze względu na nienaukowość dogmatów lub rytualny kanibalizm podczas mszy) – obowiązkiem liberała będzie się takiemu zakazowi sprzeciwić. Tyle bardzo upraszczającego komentarza do książki, którą niewątpliwie warto przeczytać (oraz – to uwaga do wydawcy – przede wszystkim zredagować).
—
Marcin Król, Nieco z boku. Autobiografia niepolityczna, Prószyński i S-ka, Warszawa 2008