Polski dyskurs ekonomiczny dotyczy najczęściej kwestii marginalnych, wystarczy przypomnieć, że w ostatnich latach największe, poza sprawą OFE, emocje wywołała propozycja zwiększenia podatku dochodowego o kilka punktów procentowych. Politycy unikają wieloletnich wizji i dyskusji programowych, wolą utrzymywać bezpieczne status quo, elastycznie reagując na bieżące postulaty wyborców.
Niemal dokładnie trzydzieści pięć lat temu, w październiku 1978 roku, Leszek Kołakowski opublikował esej „Jak być konserwatywno-liberalnym socjalistą?”. Przewrotność tekstu polegała na tym, że filozof zawarł w nim największy polityczny paradoks tamtych czasów. W latach siedemdziesiątych nikt nie wyobrażał sobie, że można w jakikolwiek sposób łączyć liberalizm, konserwatyzm i socjalizm. Przypomnijmy: rok później do władzy doszła Margaret Thatcher, po dwóch latach Ronald Regan – politycy, którzy zmienili swoje państwa o sto osiemdziesiąt stopni.
Po rządach prawicy do władzy powróciła, sparaliżowana popularnością swoich poprzedników, lewica. Jej liderzy – Tony Blair i Bill Clinton – zaproponowali kompromis pomiędzy liberalizmem a socjalizmem, zwany „trzecią drogą”. To jak ogromny wpływ miała ich wizja na współczesną politykę, najlepiej obrazują kolejne zmiany władzy. Gdy skrajnie prawicowego, jak na warunki amerykańskie, Georga W. Busha zastępował skrajnie lewicowy, jak na warunki amerykańskie, Barack Obama, w Stanach Zjednoczonych nie zmieniło się niemal nic, zwłaszcza jeśli porównamy to z tym, co działo się dwie dekady wcześniej, gdy Thatcher i Regan przejmowali władzę od Callaghana i Cartera.
Poglądy gospodarcze wszystkich politycznych formacji stają się niemal jednakowe, doskonale widzimy to na polskiej scenie politycznej. Donald Tusk? Niedawno, w wywiadzie dla „Polityki”, premier nie mógł zdecydować czy jest liberałem, czy socjaldemokratą. Jarosław Kaczyński? Tradycyjnie atakuje przedsiębiorców, chociaż jako premier ochoczo zmniejszył podatki dla najbogatszych. Janusz Palikot? Stoi w politycznym rozkroku, unikając zdefiniowania własnych poglądów. Leszek Miller? Dzisiaj broni związkowców, mimo że był najbardziej liberalnym (gospodarczo) polskim premierem. Janusz Piechociński? Podobnie jak całe PSL, nie potrafi zdecydować, czy państwo powinno wspierać rolnictwo reprezentowane przez drobnych gospodarzy czy wielkich producentów rolnych.
Być może błędne jest doszukiwanie się w tym zjawisku cech koniunkturalizmu. Możliwe, że politycy dojrzeli do esencji tekstu Leszka Kołakowskiego, którą było unikanie zabetonowanych doktryn i kompleksowe spojrzenie na rzeczywistość. Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że nasi konserwatywno-liberalni socjaliści są nimi wyłącznie dlatego, że śnią o zdobyciu jak najszerszego elektoratu i nie chcą zrażać do siebie żadnych wyborców. To tak jakby wszystkie partie zapobiegawczo nie zajmowały wyrazistych stanowisk w sprawach światopoglądowych.
Nie da się nie zauważyć, jak negatywnie wpływa to na polską politykę – wyborcy żyją w przeświadczeniu, że każda partia może im dać wszystko, w zależności od tego, jak głośno krzykną. Partie odeszły od walczenia o postulaty poszczególny grup społecznych – przedsiębiorców, rolników, najuboższych, etc. – na rzecz wygłaszania ekonomicznych ogólników, które zadowolić mają wszystkich. Taki stan rzeczy wyklucza konkurencję pomiędzy partiami, powoduje, że dyskusja o gospodarce jest całkowicie nieefektywna, pozbawiona konkretnych celów. Trudno ocenić, czym (może poza retoryką) różni się spojrzenie na gospodarkę liderów polskich partii politycznych.
Polski dyskurs ekonomiczny dotyczy najczęściej kwestii marginalnych, wystarczy przypomnieć, że w ostatnich latach największe, poza sprawą OFE, emocje wywołała propozycja zwiększenia podatku dochodowego o kilka punktów procentowych. Politycy unikają wieloletnich wizji i dyskusji programowych, wolą utrzymywać bezpieczne status quo, elastycznie reagując na bieżące postulaty społeczeństwa. W ostatnich tygodniach głośno było o kontrowersyjnych propozycjach Prawa i Sprawiedliwości. Problemem nie są postulaty największej partii opozycyjnej, lecz to, że już podczas Forum Ekonomicznego w Krynicy Jarosław Kaczyński dodał do nich przecinek, zapewniając przedsiębiorców, że – mimo etatystyczno-socjalnego programu gospodarczego – jest ich politycznym przyjacielem. Najprawdopodobniej zanim Prawo i Sprawiedliwość doszłoby do władzy, ekonomiczne przekonania tej partii całkowicie by się rozmyły.
Szkoda, ponieważ zwiększenie podatków dla najbogatszych nie jest polityczną awangardą, to klasyczny postulat europejskiej lewicy. Warto byłoby go skonfrontować z liberalną wizją gospodarki i przedstawić społeczeństwu wszystkie zalety (i wady) obu tych dróg, w kontekście budżetowo-finansowym i społecznym. Paradoksalnie wówczas polska polityka byłaby dojrzalsza, dziś jej miałkość jest doskonałym tłem dla polityków kurczowo trzymających się politycznych doktryn, takich jak Jarosław Gowin.
Ekonomia jest dla polityków niewdzięcznym tematem, dyskutując o niej bardzo łatwo zamknąć się w populistycznej pułapce własnych, neoliberalnych lub socjalistycznych, przekonań, równie łatwo jednak uciec od odpowiedzialności, tkwiąc w jałowej strefie środka. Przez ostatnie lata polscy politycy w przeważającej większości wybrali tę drugą opcję, przekonując, że można Bogu dać świeczkę, a diabłu ogarek. Esej Leszka Kołakowskiego stał się nieaktualny, ponieważ dzisiaj konserwatywno-liberalnymi socjalistami są wszyscy.