Przede mną siedzi Olga. Opowiada o swoim życiu. Powietrze pachnie świeżo upranymi obrusami przywiezionymi z Dobromirki. „Najbardziej lubiłam spacery z młodszą córką. Nic innego nie dawało mi tyle szczęścia. Mogłam nie mieć telewizora ani telefonu, ale spacerów z Mariką za nic nie dałabym sobie odebrać. Ech, gdyby to zależało ode mnie… I gdyby Marika miała ubrania, w których mogłaby pójść do szkoły. Ale przez długi czas nie miałam nie tylko na ubrania dla dzieci. Chwilami brakowało mi na jedzenie. I wtedy pozwoliłam na odebranie nam najwspanialszych chwil w życiu. Chociaż właściwie sama nam je zabrałam, wyjeżdżając cztery lata temu do Polski. Od tamtej pory widziałam córkę pięć razy. Na każdym spotkaniu wygląda inaczej. Inne gesty, inny głos. Inaczej się porusza. Nie wiem, czy jeszcze podobałyby jej się spacery ze mną. Chyba nie mamy już wspólnych tematów. Nie umiałabym jej w niczym doradzić. Boję się, że wstydziłaby się mojej czułości. Ale niedługo wracam do domu, na dłużej. Chcę namówić Marikę, żeby przyjechała tu ze mną”. W tonie Olgi, pomimo jej rozbrajającego uśmiechu, wyczuwam niepewność. „Widzisz, chciałabym zabrać ją tutaj, bo pokochałam ten kraj. I wiem, że ona też pokocha Polskę i Polaków. Ale nie chciałabym, żeby zapominała o Ukrainie. A tutaj bardzo łatwo jest o niej zapomnieć”.
***
W rozmowie z Grażyną Staniszewską, polską polityk aktywnie zaangażowaną w propagowanie kultury ukraińskiej, poruszam temat integrowania się mniejszości ukraińskiej w Polsce. „Z moich doświadczeń współpracy z obywatelami Ukrainy wnioskuję, że o wiele bardziej zależy im na wtopieniu się w polskie społeczeństwo niż na tworzeniu ukraińskich enklaw w Polsce. Ukraińcy chcą dobrze pracować, jak najwięcej zarabiać i wysyłać pieniądze do domów. Myślę, że to dobre podejście. Wszelkie getta są szkodliwe nie tylko dla społeczeństw, które je tworzą, lecz także dla obywateli krajów, w których powstają. Zupełnie odwrotną, bo nie dzielącą, ale jednoczącą społeczności rolę odgrywają organizacje propagujące kulturę mniejszości. Pokazywanie odmienności tradycji i obyczajów, zapraszanie do wspólnej zabawy, do dzielenia emocji związanych z pewnymi stałymi elementami kultury to najlepsze pomysły na integrację społeczeństw odmiennych kulturowo. Wzajemne poznawanie się minimalizuje ryzyko niechęci i uprzedzeń. Niestety, ani polskie instytucje państwowe, ani polskie samorządy nie nadążają za stale rosnącą liczbą imigrantów. W Warszawie nadal nie ma pełnomocnika do spraw ludności ukraińskiej. Nie byłoby to tak rażące, gdyby nie fakt, że organizacje na rzecz propagowania kultury ukraińskiej prowadzone przez osoby prywatne, w tym często przez Ukraińców urodzonych w Polsce, tracą państwowe dotacje, bez których nie są w stanie kontynuować działalności. Cóż, przykład idzie z góry. Nietrudno zauważyć, że polskie władze państwowe od pewnego czasu przyjęły wyjątkowo wrogi stosunek wobec mniejszości ukraińskiej”.
***
Warszawa na tle innych europejskich metropolii jest dość monokulturowa. Z coraz większą determinacją szukam świata o odmiennym kolorycie. Wyruszam z placu Unii Lubelskiej i idę Puławską – najdłuższą ulicą stolicy. Mijam kolejne mokotowskie kamienice, a w nich bliźniaczo do siebie podobne sklepy, restauracje i banki. Powiew inności odnajduję na wysokości muru otaczającego wyścigi konne. Uliczni artyści zapełniają je wielobarwnymi graffiti. Docieram do przedmieść, które opanowali sprzedawcy samochodów.
Z trzypasmówki skręcam w stronę betonowych domów jednorodzinnych, skąd dochodzi ukraińska muzyka wydobywająca się z trzeszczących głośników zamocowanych na dachu ciężarówki i „Давай тато!” (Chodź, tato!) wykrzykiwane przez znudzonego chłopca. Jest wczesny wieczór, pełnia lata. Za ogrodzeniem, kilkanaście metrów dalej dwie kobiety wieszając pranie, rozmawiają o tym, jak minął dzień. Tak sądzę, bo mówią bardzo szybko, a ja po ukraińsku rozpoznaję jedynie powolne i wyraźne komunikaty). Przez rytmiczne dźwięki muzyki przebija się podniesiony głos młodej kobiety. Wyraźnie się z kimś kłóci. Cedzi obraźliwe słowa do telefonu zakleszczonego między uchem a barkiem. Ręce ma zajęte foliowymi torbami pełnymi ubrań.
Mam tu w okolicy znajomych Ukraińców, których poznałam kilka lat temu. Dłuższą chwilę próbuję odnaleźć dom, w którym mieszkają, aż poddaję się i dzwonię do Oksany, jednej z moich przyjaciółek z prośbą, żeby wskazała mi drogę. Prowadzona przez telefon wreszcie trafiam przed duży betonowy dom. Z okna dobiega popularna ludowa piosenka „Nese Halya vodu”. Podwarszawskie słońce pali pożółkłą już trawę.
***
Oksana częstuje mnie kawą tak mocną, że przez chwilę nie mogę złapać oddechu. Jej współlokatorki, które przerwały zajęcia, żeby mnie przywitać, reagują tłumionym śmiechem. „My taką lubimy, ale dawaj, zrobimy ci słabszą”.
Przy kolejnej kawie towarzyszy mi już tylko Oksana. Słuchamy muzyki i żartujemy. Dziewczyny w malutkiej kuchni gotują czenachi. Jest niedziela, więc mogą przygotować coś bardziej pracochłonnego. Zrobiło się tak duszno, że w końcu wstaję i otwieram okno.
„We wszystkich tych domach mieszkają Ukraińcy?” – pytam, wskazując na sąsiednie budynki.
„W większości. Wynajmują je firmy, które nas zatrudniają. Ale wśród mieszkańców zdarzają się też Polacy. Chociażby w naszym domu. Mamy dwa piętra, każde podzielone na trzy mieszkania. W jednym z nich żyje Polka z trojgiem dzieci. Kobieta bardzo dużo pracuje, więc nie mamy częstego kontaktu. Tyle co powiemy sobie «dzień dobry»”.
„Z Ukraińcami masz częstszy kontakt?”
„U nas bardzo często działa mechanizm «ciągnie jeden drugiego». Ktoś dawno temu przyjechał tu jako pierwszy, zbadał teren, sprowadził siostrę, syna, córkę i tak dalej. Wiadomo, że szukając współlokatora, chcemy, żeby to był ktoś znajomy. Dla drugiej strony to też jest oczywiste. Gdy przyjeżdżasz do Polski, nie wiedząc jeszcze, co i jak, wolisz mieszkać z kimś, kogo znasz. To wydaje się bezpieczniejsze. Ale nie wszyscy Ukraińcy, którzy w Polsce stali się sąsiadami, znali się wcześniej u siebie. Bardzo często poznajemy się, dopiero jadąc tutaj. Szczególnie ci, którzy wybierają podróż z kierowcą zamiast busem. To droższy wariant, ale znacznie bardziej komfortowy i bezpieczny. Kierowca zbiera ludzi z okolicy, a to zawsze dobry punkt wyjścia do rozmowy. Choć tak naprawdę niewiele po tych rozmowach zostaje. Wyjście z samochodu jest jak znalezienie się na pasie startowym. Jest mało czasu, duża konkurencja i wysoka stawka warta poświęceń. Mnie się to nie podoba. Dlatego próbowałam zorganizować koncert połączony z prezentacją naszej kultury. Chciałam coś zrobić, żebyśmy mogli się pokazać, ale budżet, który zaproponowała mi gmina, wynosił cztery tysiące. A ja nie umiałam sobie poradzić z papierami i z kosztorysem. Zresztą nawet gdybym się znała, nie wiem, czy dałabym radę zmieścić się w tej kwocie”.
Oksana odbiera telefon. Dzwoni jej syn z Ukrainy. Nie wiem, czy to przez niego, czy za sprawą naszej rozmowy Oksana staje się wyraźnie podenerwowana. Energicznie odkłada słuchawkę i nabiera powietrza.
„Prawda jest taka, że za każdym razem, gdybyśmy chcieli zorganizować coś podobnego, musielibyśmy robić to sami. Przynajmniej ja mam takie doświadczenie. Nie mamy nikogo, żadnej osoby, która zadeklarowałaby nam jakąkolwiek pomoc. Nie spotykamy się, nie bawimy razem. Jesteśmy tutaj właściwie tylko jako ukraińscy pracownicy. A na pewno nie jako przedstawiciele ukraińskiej kultury. Ta, mam wrażenie, nikogo nie obchodzi. Spotykamy się co niedzielę o wpół do dziesiątej w cerkwi. Ale po nabożeństwie każdy idzie w swoją stronę. Pomyślałam nawet ostatnio, że może gdybyśmy wszyscy się postarali, bylibyśmy bardziej zjednoczeni i zauważalni. Ale kto po kilkunastu godzinach pracy ma siłę na czynny udział w kulturze? To wszystko byłoby możliwe, gdyby okazano nam wsparcie. A tego wsparcia nie ma, więc nie ma Ukrainy w Warszawie. Są tylko ludzie, którzy mówią po ukraińsku”.
Moja przyjaciółka nigdy nie chciała tu przyjeżdżać. Na Ukrainie zostawiła miłość, przyjaźnie, swój pokój, imprezy. Książek też ze sobą nie zabrała. Bagaż powinien być jak najmniejszy. Najlepiej podręczny, trochę ubrań, pieniądze, ładowarka, telefon, dokumenty. Opowiadając o swojej sytuacji, zawsze podkreśla, że innym jest trudniej. Jej się udało znaleźć mieszkanie, dobrą pracę. Dobrą, bo nikt jej nie oszukał. Jest zadowolona. Ale kiedy pytam ją, czy to stan bliski szczęścia, stanowczo zaprzecza. „Jak mogę być szczęśliwa? Wiesz, mam wrażenie, że nikt tu nie jest szczęśliwy. Wszyscy jesteśmy zadowoleni z pieniędzy, które zarabiamy, bo na Ukrainie moglibyśmy o nich tylko śnić. Ale szczęście? Myślę, że taka ukraińska dziewczyna albo ukraiński chłopak, pracując po kilkanaście godzin dziennie, z dala od przyjaciół i rozrywki, po prostu nie mogą być szczęśliwi. Mimo że Polska bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła i chociaż nie czuję się tu źle. Ja i tak miałam łatwo, bo kogoś tu znałam. Ale jeśli przyjeżdżasz do Polski, nikogo nie znając, to naprawdę jesteś tutaj sama. Nie trafiasz na sklepy ukraińskie, nie widujesz ukraińskich napisów ani szkół. Ukraińców też nie widzisz. Przez to, że nie mamy gdzie się pokazywać, jeśli ktoś z nas przyjeżdża tu sam, na początku ma wrażenie, że mniejszość ukraińska w Polsce nie istnieje albo że składają się na nią wyłącznie starzy ludzie niezdolni do wychodzenia z domów”.
Tymczasem wojna w Donbasie diametralnie zmieniła strukturę migracji Ukraińców do Polski. Przed wojną przyjeżdżały tu głównie kobiety, w wieku około czterdziestu lat. Zarobione pieniądze wysyłały do domów, gdzie zostawiały całe rodziny. Dziś spośród ukraińskich imigrantów ponad połowa to młodzi mężczyźni. Prawie tyle samo procent ukończyło studia wyższe.
***
Ursynowskie osiedla, podobnie jak większość warszawskich sypialni, apogeum odnawiania balkonów i remontowania chodników przeżywają latem. Jest przeraźliwie gorąco. W powietrzu mieszają się zapach ziemi, kruszonego betonu, benzyny i spracowanych ciał. Robotnicy mają krótką przerwę. Igor zapala papierosa.
„Czego ty ode mnie chcesz? Ja tu pracuję. Po to tu jestem. Mam Narodowy Balet Ukrainy wystawiać po robocie?” Dłuższą chwilę patrzy przed siebie i dodaje już spokojniej: „Pewnie, że chciałbym, by moje pochodzenie było jakoś podkreślone. By Polacy widzieli, że oprócz pracy mogę też usiąść przed nimi i czymś ich zaciekawić. U nas życie jest inne niż tutaj. Jest o czym opowiadać, byłoby co pokazać. Jestem po studiach. Mam do powiedzenia znacznie więcej niż o tym betonie, który rozwalam do położenia kostki.”
***
Tuż przed zniesieniem wiz na Mazowszu przebywało około 33 tys. obywateli Ukrainy, posiadających ważne dokumenty uprawniające do pobytu w Polsce dłuższego niż zezwalała na to wiza. Liczba ta nie uwzględnia osób, które przebywały w Polsce na podstawie wiz. Według Wojewódzkiego Urzędu Pracy w Warszawie w roku 2016 wydano ponad 350 tys. oświadczeń o zamiarze powierzenia wykonywania pracy Ukraińcom. W skali całej Polski liczba oświadczeń wyniosła ponad 1,2 miliona.
Według ankiety, którą przeprowadziłam wśród stu mieszkańców Warszawy, ponad 90 proc. respondentów twierdzi, że ma codzienny kontakt z Ukraińcami lub uważa, że obecność tej narodowości w Warszawie jest widoczna. Także ponad 90 proc. ankietowanych bardzo rzadko zauważa inicjatywy mające na celu propagowanie ukraińskiej kultury lub nigdy o nich nie słyszało.
***
Igor gasi papierosa. Wszyscy moi bohaterowie wracają do pracy.
Nina Jaszewska – studentka Instytutu Kultury Polskiej na Uniwersytecie Warszawskim, autorka projektu „Ukraina – domy bez kobiet”
Od redakcji: tekst ukazał się pierwotnie w XXVII numerze Liberté!. Cały numer do kupienia w e-sklepie.
Foto: freeimages.com