Aby obnażyć ideologizację polskich szkół przez rządzących krajem ultrakonserwatystów, trzeba posiadać jej alternatywną wizję. Wizję szkoły, w której klasyczna idea wolności uczy, jak ważna jest przestrzeń swobody pozwalająca każdemu człowiekowi i każdemu uczniowi na pielęgnację własnych wartości.
Są takie rzeczy, które wszyscy popierają. Pomimo tych głębokich politycznych różnic. Najbardziej klasycznym przykładem jest demokracja – nikt, kto nie chce dać się zepchnąć na margines zaludniony przez różnych dziwaków, nie opowie się przeciwko niej. Ba, nawet krytyka jej niektórych aspektów zwykle nie wchodzi w grę. Podobnie jest z ochroną zwierząt. Każdy twierdzi, że je chroni i chce ich dobra, co nie przeszkadza oczywiście różnym ludziom rozumieć „ochronę” w zdumiewający sposób. Jednak hipokryzję szczególnego kalibru wykazują politycy, którzy domagają się lub wyrażają pragnienie „światopoglądowo neutralnej szkoły”.
To obecnie temat dość nośny w tym, co nad Wisłą nazywa się na wyrost „debatą publiczną”. Politycy rządzącej prawicy filarem swojej wizji szkolnictwa uczynili uwolnienie go od wpływu wszelakich ideologii. Szkoła ma w ich ocenie dostarczać młodemu człowiekowi wiedzy i kompetencji, ale wpajanie wartości winno być rzekomo wyłączną domeną domu rodzinnego. Rodzice w sposób całkowicie nieograniczony innymi czynnikami wychowania powinni mieć możliwość kształtowania światopoglądu swoich dzieci, oczywiście – w domyśle – na własny obraz i podobieństwo. To wielka dobroduszność jaskrawo wyrazistych konserwatystów, którzy niepodzielnie rządzą krajem i wszystkimi jego instytucjami. W końcu, gdy na co dzień obserwujemy ich aktywność w politycznym „świecie dorosłych”, nie możemy mieć wątpliwości, że ich światopogląd, wartości, idee i złożona z nich ideologia są dla nich bardzo ważne. Przecież nieustannie słyszymy, jak mówią oni o ojczyźnie, tradycji, rodzinie, prawie i porządku, bezpieczeństwie, autorytetach do naśladowania, wierze i religii, umieraniu za niepodległość, biologicznej płci i rolach matki i ojca, szacunku dla najwyższych urzędników, dla starszych, dla kombatantów, dla sutanny. Widzimy jak prowadzą śmiertelnie poważne i ponure, ale wzniosłe i spajające uczestniczących uroczystości ku pamięci. Obserwujemy, jak klęczą na mszach św. Słyszymy ich deklaracje, że obronią nas przed zagrożeniami współczesności, przed zepsuciem, przed przestępczością, przed nowoczesnością, przed degeneracją moralną, przed obcością. Słowem, to nie są zimni technokraci. To ludzie, którzy żyją swoimi konserwatywnymi ideami, są nad wyraz przekonani o ich cenności i niewątpliwie wierzą, że właśnie te wartości – a nie konkurencyjne idee – są najlepsze dla Polek i Polaków. A jednak, z drugiej strony, oddają rodzicom podobno wolną rękę w kształtowaniu ideologicznym młodego pokolenia? Coś tu nie gra…
W istocie, nie gra. Wszystko bowiem zależy od zakresu pojęcia „ideologia”. Cóż, dla rządzących w Polsce konserwatystów konserwatyzm nie jest ideologią. Ideologią jest tylko z grubsza to wszystko, czemu polski konserwatyzm się obecnie przeciwstawia. Ideologia to LGBT. Ideologią jest permisywizm, na którym opiera się jakoby wszelaka edukacja seksualna. Ideologią jest teoria gender. Ideologią jest tolerancjonizm wobec postaw mniejszościowych. Ideologią jest kosmopolityzm, który zaburza nacjonalistyczne ordo caritatis. Ideologią jest multikulturalizm z ideą otwarcia się na ludzi spoza polskiej wspólnoty etnicznej. Ideologią jest indywidualizm i postawienie siebie przed wspólnotą i narodem. Ideologią jest ateizm, a nawet niekiedy protestantyzm. Oczywiście ideologią jest także – to akurat prawda – liberalizm, socjalizm, ekologizm, pacyfizm, feminizm, anarchizm. Na wszystko to w polskiej szkole nie ma więc miejsca, gdyż winna ona być wolna od ideologii.
Konserwatyzm natomiast nie jest ideologią. To polska „normalność”. Polka i Polak jest z urodzenia konserwatystką i konserwatystą. Chyba że naturalny rozwój jej/jego intelektu i umysłowości zaburzy jakiż wraży czynnik. Polski rząd i prezydent są więc od tego, aby to na pewno nie stało się w szkole. W szkole nie ma ideologii, są „naturalne” wartości polskie. Konserwatywne wartości.
Tak więc ideologią nie jest uprzywilejowanie heteronormatywności. Ideologią nie jest restrykcyjne i stosujące sankcje wstydu i kary podejście do rozwoju seksualnego młodzieży. Ideologią nie są stereotypowe role płci, które z góry wyznaczają kobietom i mężczyznom odmienne zadania, funkcje, i aspiracje. Ideologią nie jest szowinizm wobec „dziwactw” mniejszości. Ideologią nie jest ani patriotyzm, ani nacjonalizm – wbrew prawdzie historycznej i rozumowi – wpajający dzieciom, że Polska to wyjątkowy kraj i wyjątkowy naród, „przedmurze chrześcijaństwa”, „Chrystus narodów”, nieustannie bohaterski, dzielny, szlachetny i krzywdzony przez zło zawsze pochodzące z zewnątrz. Ideologią nie jest homogeniczność kulturowa, językowa, religijna i rasowa Polski, o której podtrzymanie młode pokolenie winno zabiegać. Ideologią nie jest kolektywizm, który głosi, że „Polak mały” winny ojczyźnie jest „oddać życie”, bo niewiele jest wart jako jednostka ludzka. Ideologią nie jest katolicyzm z jego społeczną nauką Kościoła. To wszystko ideologią nie jest, gdyż w projektowanej przez polskich konserwatystów szkole „wolnej od ideologii” wszystko to jest i będzie na poczesnym miejscu.
No dobrze, powiemy. Hipokryzja to rzecz ludzka, nikt nie powinien być nią zaskoczony. Ale co w takim razie z deklaracją o prawie rodziców do kształtowania światopoglądu ich dzieci? Przecież – inaczej niż prawa dzieci – prawa rodziców są ważną wartością dla konserwatystów, a poza dyskusją jest fakt, że wielu Polaków nie jest konserwatystami, a jednak jest równocześnie rodzicami , którzy trzymają pieczę nad realizacją obowiązku szkolnego.
Fakt istnienia niekonserwatywnych rodziców w Polsce to duża przykrość dla rządu, o której stara się on nie myśleć. Dość słusznie zakłada, że większość z nich jest wystarczająca zapracowana, aby nie interesować się przesadnie ideologicznym wymiarem kształcenia w polskich placówkach oświaty. Zwykle wystarcza im, że pociecha kończy kolejny rok szkolny z wydrukowanym na świadectwie paskiem, że nie wikła się w problemy wychowawcze, że się nie wychyla i trafnie odczytuje oczekiwania stawiane wobec ucznia ze strony polskiej szkoły: dużo posłuszeństwa i konformizmu, spora dawka siedzenia cicho, respekt wobec kadry pedagogicznej, a mniej dyskutowania, kwestionowania, artykułowania własnych poglądów.
Efekty są nietrudne do przewidzenia. Po prostu, w przypadku dzieci pochodzących z konserwatywnych, religijnych i tradycjonalistycznych domów szkoła oferuje duże wzmocnienie tych sygnałów i kierunków wychowawczych. Takim rodzicom łatwiej będzie ukształtować swoje dzieci na obraz i podobieństwo. Rodzicom o liberalnych lub lewicowych poglądach będzie trudniej. Będą – jeśli zechcą ten wysiłek w ogóle podjąć – musieli w domach podejmować swoiste „kontrofensywy” wobec wielu treści wyniesionych przez dziecko ze szkoły, „odkręcać” wiele tez, odkłamywać manipulacje, pokazywać odcienie szarości w polskiej historii, obnażać karykaturalność, uwypuklać przestarzały charakter większość lektur, podsuwać lektury alternatywne, wykonać trudny balans, aby częściowo podważyć autorytet wpajającego urzędowy konserwatyzm nauczyciela, ale nie na tyle mocno, aby dziecko straciło doń należny belfrowi szacunek i popadło w szkolne konflikty. Nade wszystko pokazywać dobro tego wszystkiego, co polska władza obwołuje „złem”, a co wiąże się z szacunkiem wobec drugiego człowieka, z tolerancją wobec inności, z przyjaznym otwarciem się na ludzi z całego świata.
Właśnie tych rzeczy powinna bowiem uczyć szkoła w racjonalnie urządzonym państwie w XXI w. Niekonserwatywni rodzice będą mieli trudne wyzwanie, aby zastąpić ją w tym zadaniu, także przez lata zaniedbań poprzednich rządów, bo – powiedzmy sobie jasno – preferencja dla konserwatywnych wartości w polskich szkołach nie przyszła nagle w 2015 r. Ona istniała także wcześniej, tylko mniej było wokół tego politycznych fanfar. Na szczęście w sukurs przyjdzie takim rodzicom trzeci, obok szkoły i domu, i to najpotężniejszy czynnik wychowujący dzieci, jakim jest (zdominowana przez wartości liberalne) okcydentalna popkultura.
Przewinienie polskich rządów sprzed gruchnięcia wieści o „dobrej zmianie” i wejścia do szkół szerokiego uśmiechu Anny Zalewskiej polegało na tym, że także tamci politycy deklarowali, że szkoła powinna być „wolna od ideologii”. Z tym że oni niespecjalnie przykładali się do tego, aby pod płaszczykiem tej hipokryzji intensywnie modyfikować programy nauczania w liberalnym kierunku. Tymczasem prawda jest taka, że szkoła nigdy nie może być „wolna od ideologii”. „Ideologia” to tak zwane brzydkie słowo, źle się kojarzy. Podobnie jak „reżim”, rozumiany potocznie jako „złe, zniewalające rządy”, tak „ideologia” bywa zwykle pojmowana w kategoriach „zestawu złych lub niebezpiecznych idei”. Tymczasem są to słowa u swojego zarania neutralne i tylko od ludzi zależy, jaką treścią je napełnią.
Ale dobrze, zastąpmy termin „ideologia” wyrażonym w liczbie mnogiej terminem określającym to, z czego ona się składa i zapytajmy, czy naszym celem może być „szkoła wolna od idei”? Jeśli w oświacie nie chodzi tylko o proces nauczania suchych faktów (a przecież nie chodzi), to taka szkoła nie jest możliwa. Idealna byłaby szkoła ideowo pluralistyczna, bez przechyłów, w której dzieci i młodzież są w stanie poznać i ocenić różne wartości i idee. Najlepiej samodzielnie, kształtując własny samokrytycyzm. Jednak polskie realia są realiami zbyt głębokiego podziału ideologicznego społeczeństwa, aby mieć nadzieję na realizację tego ideału w tym pokoleniu.
Dlatego nie warto bawić się w hipokryzję. Aby obnażyć ideologizację polskich szkół przez rządzących krajem ultrakonserwatystów, trzeba posiadać jej alternatywną wizję. Wizję szkoły, w której klasyczna idea wolności uczy, jak ważna jest przestrzeń swobody pozwalająca każdemu człowiekowi i każdemu uczniowi na pielęgnację własnych wartości. Gdzie jednolity pogląd nauczyciela, dyrektora, kuratorki i ministra nie obliguje ucznia do poddańczego milczenia, ale stanowi przedmiot dyskusji z otwartą możliwością stanięcia po drugiej stronie. Gdzie nie ocenia się sumienności w recytowaniu cudzych idei, tylko umiejętność inteligentnego bronienia własnych. Gdzie każdy jest inny, ale wszyscy równi. To szkoła, która nie musi przebierać się w złudnie nobliwe szaty bezideowości. To szkoła liberalna.