Rodzice dzieci w wieku przedszkolnym z coraz większym zdumieniem słuchają zapewnień kolejnych przedstawicieli rządu i samorządów o tym, że pozbawienie zajęć dodatkowych ich dzieci w przedszkolach jest działaniem ku dobru właśnie tych dzieci i na rzecz szczytnego celu wyrównywania szans edukacyjnych. Jeden z blogów trafnie podsumował społeczny odbiór ostatnich decyzji MEN i (niektórych) samorządów: „przyszedł walec i wyrównał”. Awantura w Warszawie przybrała na tyle wielkie rozmiary, że głos postanowiła zabrać sama Prezydent, Hanna Gronkiewicz-Waltz, która wystosowała 17 września do rodziców przedszkolaków list wyjaśniający, że „celem ustawy przedszkolnej jest wprowadzenie zasady równego dostępu dzieci do zajęć przedszkolnych, bez względu na sytuację materialną rodziny” i właśnie dlatego „przedszkola nie mogą pobierać opłat za zajęcia dodatkowe od rodziców”. Rodzice przecierają oczy ze zdumienia, bo logiczny związek pomiędzy zakazem organizacji zajęć dodatkowych, a wyrównywaniem szans jest, oględnie mówiąc, słaby.
Stanowisko samorządu Warszawy w tzw. „awanturze przedszkolnej” budzi zdziwienie z co najmniej kilku względów. Po pierwsze, jest sprzeczne ze stanowiskiem MEN dopuszczającym finansowanie zajęć dodatkowych przez rodziców działających jako rada rodziców. Jest to także rozwiązanie forsowane wbrew woli mieszkańców miasta, bo w mniemaniu większości rodziców przedszkolaków pogarsza jakość opieki przedszkolnej w placówkach publicznych, powiększając jedynie różnicę standardów między nimi a przedszkolami prywatnymi. Trudno także utrzymywać, że zmiany regulacyjne „uporządkują” rynek usług przedszkolnych, bo wprowadzając je w okresie wakacyjnym nie dano szans żadnej ze stron na odpowiednią reakcję. Przedszkola nie zdołały przygotować kadr do prowadzenia dodatkowych zajęć (a więc dzieci po prostu nie uczą się angielskiego czy tańca), a część firm prywatnych, które w ten sposób zaskoczył nowy rok szkolny, po prostu bankrutuje. Można się więc zastanawiać, czy kompletna rozbieżność między celami danej polityki a zastosowanymi środkami jest wynikiem indolencji władz miasta, czy też po prostu świadectwem tego, że prawdziwe cele proponowanych rozwiązań są inne od deklarowanych. Ta druga opcja wydaje się, mimo wszystko, bardziej wiarygodna.
Nie ma w zasadzie przeszkód formalnych, aby nawet w „przedszkolach za złotówkę” rodzice zorganizowali w porozumieniu z dyrektorem szkoły zajęcia dodatkowe dla swoich dzieci. Wytyczne MEN z czerwca 2013 roku przewidują możliwość zawierania umów przez rady rodziców i prowadzenie w przedszkolach zajęć dodatkowych (ta ustawa pozostawia wiele do życzenia, ale to odrębny temat). Można się domyślać, że to furtka dla samorządów, których zdaniem dodatkowe zajęcia stanowią raczej wartość dodaną niż zagrożenie dla równości*. Opór przed zajęciami dodatkowymi Dyrektor Biura Edukacji m.st. Warszawy, Joanny Gospodarczyk, w obliczu istniejących możliwości prawnych oraz postulatów rodziców jest więc niezrozumiały. Tym bardziej, że związek pomiędzy ostatnią obniżką kosztów opieki przedszkolnej a zajęciami dodatkowymi właściwie nie istnieje. Wprowadzenie zajęć dodatkowych w przedszkolach nie generuje żadnych kosztów dla budżetu miasta (ani państwa). Ich koszty pokrywają w 100% rodzice z własnej kieszeni, a trzeba także podkreślić, że są one niewygórowane. Standardowe zajęcia prywatne (rytmika, angielski, taniec etc.) to około 100 zł miesięcznie. W ramach zajęć przedszkolnych koszt ten spada do 30 zł miesięcznie. Dzieje się tak dlatego, że firmy świadczące tego rodzaju usługi korzystają z efektu skali i mogą sobie pozwolić na obniżenie ceny. Tak więc nie dość, że samorząd nie ponosi żadnych kosztów tytułem polepszenia jakości usług w edukacji przedszkolnej, wzrost tej jakości odbywa się stosunkowo tanim kosztem także dla rodziców, czyli jest to rozwiązanie, które można określić jako efektywne.
Koszt opłaty za przedszkole w Warszawie (do godz. 17:30) w zeszłym roku wynosił około 300 zł (plus inne opłaty, w tym za posiłki, komitet rodzicielski etc.), a po wprowadzeniu „przedszkoli za złotówkę” spadł w przybliżeniu do 100 zł. Nawet, jeżeli dziecko skorzysta z 2 zajęć dodatkowych po 30 zł, opłata miesięczna za przedszkole, czyli jego koszt dla rodziców, będzie w dalszym ciągu prawie dwa razy niższy niż rok temu. Jednocześnie, poza programowym minimum realizowanym przez wszystkie przedszkola publiczne, to rodzice wraz z dyrektorem placówki decydują, jakie kompetencje chcieliby wzmacniać u własnych dzieci. Nie mogą dziwić protesty przeciwko odbieraniu rodzicom tych możliwości, nie tylko z tego względu, że traktowane są jako „prawa nabyte”. Nawet najlepszy minister edukacji nie ma wiedzy o specyficznych uwarunkowaniach regionu, dzielnicy czy konkretnej placówki i nie powinien decydować o tym, jakie zajęcia powinny odbywać się w danym przedszkolu. Scentralizowane podejście do zajęć dodatkowych w przedszkolach jest zaprzeczeniem zasady subsydiarności, a żadne konsultacje społeczne nie poprzedziły wprowadzenia tak radykalnych zmian, co zresztą jest głównym źródłem obecnych protestów.
Warto także rozprawić się z mitem, że zajęcia dodatkowe mają działanie dyskryminacyjne i powodują zróżnicowanie szans dzieci wewnątrz jednej placówki. W bardzo wielu przedszkolach już dziś umowy na prowadzenie zajęć dodatkowych przewidują, że na określoną liczbę dzieci, które za zajęcia płacą, przypada kilkoro, uczestniczących w nich za darmo. Jeżeli władze miasta chciałyby się faktycznie upewnić, że taki system będzie obowiązywać wszędzie, wystarczy przygotować regulamin organizacyjny zajęć dodatkowych, w którym zawarty byłby wymóg, że „usługi muszą być zorganizowane w taki sposób, aby mogli w nich uczestniczyć wszyscy chętni, bez względu na sytuację materialną”. Dział prawny m.st. Warszawy z pewnością poradziłby sobie z odpowiednim sformułowaniem takiego wymogu. Decyzja właściwie sprowadza się do dylematu, kto sfinansuje zajęcia dla dzieci, których rodzice nie mogą sobie na to pozwolić. Może to być miasto, firmy świadczące usługi (np. określając procentowo liczbę dzieci uczestniczących w zajęciach bezpłatnie) lub rodzice pozostałych przedszkolaków, którzy pokryją koszty zajęć dla całej grupy. Polityka zapobiegania zróżnicowaniu w dostępie do wysokiej jakości edukacji nie powinna polegać na stosowaniu zasady najniższego wspólnego mianownika, czyli równaniu w dół, ale odpowiadać na zasadnicze pytanie, kto i w jakiej formie będzie finansował zajęcia dla dzieci z mniej zamożnych rodzin. Zaproponowane przez miasto rozwiązanie, czyli próba znalezienia dostawców usług za kwotę mniej więcej dwa razy niższą od stawki rynkowej, nie ma raczej szans na powodzenie, którego wyznacznikiem byłoby zachowanie jakości usługi przy obniżonej cenie. Któraś ze zmiennych musi ulec zmianie, a więc albo zrezygnujemy z zajęć (obniżymy ich poziom), albo będzie musiała wzrosnąć ich cena.
Dyskusja „przedszkolna” ujawniła przy okazji wiele negatywnych, a nawet groźnych tendencji, niektórych jeszcze rodem z poprzedniego systemu. Przede wszystkim niepokój wzbudzają centralizacyjne pomysły i narzucanie rodzicom przedszkolaków jedynego właściwego rozwiązania. Są oni traktowani paternalistycznie, a ich głosy w dyskusji konsekwentnie pomijane, o czym świadczy chociażby nie przeprowadzenie konsultacji społecznych w tej sprawie. Decydenci zdają się nie zauważać, że jak we wszystkich innych dziedzinach, koncepcje rozwiązań wewnątrz prawnie narzuconych ograniczeń (określających minimalne standardy edukacyjne, a jednocześnie maksymalne obciążenie dziecka), mogą być bardzo zróżnicowane. Podczas gdy zdaniem niektórych rodziców przedszkole to czas na zabawę, inni są gotowi już na tym etapie wspierać zdolności czy zainteresowania swoich dzieci. Fakt, że nie wszystkie dzieci uczestniczą w zajęciach wcale nie świadczy o tym, że rodzice nie mogą sobie na nie pozwolić. Część z nich po prostu nie uważa zajęć dodatkowych za niezbędny czynnik rozwoju swoich dzieci. Spektrum rozwiązań jest więc szerokie i nie można wyrokować, która grupa ma rację, a tym bardziej odbierać rodzicom prawa do decydowania o preferencjach edukacyjnych, o ile mieszczą się w określonych ustawowo granicach.
W ostatnich dniach pojawiła się, na razie nieoficjalnie (bo oficjalnie w dalszym ciągu chodzi o równość dzieci, a nie nauczycieli) jeszcze jedna linia argumentacji za szkodliwością zajęć, zamieszczona w wywiadzie z 18 września Małgorzaty Zubik w Gazecie Stołecznej z dyrektor jednego z warszawskich przedszkoli. Okazało się, że zajęcia dodatkowe w przedszkolach „to po prostu świetny biznes”, a anonimowa dyrektor jednej w warszawskich placówek przyznała, że „to nie jest normalna sytuacja, że nauczyciel zatrudniony [w przedszkolu] zarabia kilka razy mniej niż instruktor opłacany przez rodziców”. Prawdopodobnie instruktorzy rytmiki czy innych zajęć faktycznie zarabiają więcej niż nauczyciele przedszkolni. Należy jednak wziąć pod uwagę, że najczęściej to osoby prowadzące działalność gospodarczą, które nie korzystają z ochrony pracy przysługującej pracownikom zatrudnionym na Karcie Nauczyciela, nie mają 2-miesięcznych wakacji, 5-godzinnego dnia pracy i innych przywilejów.
Z drugiej strony, to właśnie Biuro Edukacji m. st. Warszawy w ramach tegorocznej „racjonalizacji” pogorszyło w znaczący sposób warunki pracy nauczycieli przedszkolnych, obcinając im pensje (bonusy) czasem o ok. 300 zł miesięcznie, redukując kilkaset etatów i powiększając do maksimum grupy przedszkolne. To dzięki tym decyzjom normą w Warszawie stała się sytuacja, w której jeden nauczyciel ma pod opieką ponad trzydziestkę dzieci. Właśnie ci nauczyciele nawet nie są zainteresowani, aby za niewielkie pieniądze prowadzić kolejne, dodatkowe zajęcia w swoich przedszkolach. Wydaje się wątpliwe, czy najlepszym sposobem poprawiania samopoczucia i wyrównywania pozycji zawodowej nauczycieli zatrudnionych w przedszkolach oraz instruktorów zajęć dodatkowych jest odebranie możliwości pracy tym ostatnim. Wyzierające z wypowiedzi przedstawicieli władz przekonanie o tym, że specyficzne kwalifikacje do prowadzenia zajęć, takich jak rytmika, są zbędne, demonstruje dodatkowo, jak niezasłużenie niskim prestiżem cieszy się zawód nauczyciela przedszkolnego wśród pomysłodawców omawianych rozwiązań.
Głównym naprawdę odczuwalnym rezultatem wprowadzenia zakazu zajęć dodatkowych, wbrew deklarowanym celom zmian, będzie pogłębienie zróżnicowania oferty przedszkolnej pomiędzy prywatnymi i publicznymi jednostkami. Różnice w dostępie do oferty edukacyjnej wewnątrz placówek publicznych będą także się pogłębiały, gdyż jedynie rodzice w lepszej sytuacji materialnej dadzą radę zapewnić przedszkolakom dodatkowe zajęcia płatne już 100, a nie 30 zł. Jedynie oni dysponują także samochodem, którym mogą swoje pociechy na takie zajęcia dowieźć. Zaklinanie rzeczywistości przez władze miasta nic nie pomoże, a z pewnością nie spowoduje, że rodzice z określoną koncepcją co do kierunku edukacji swoich dzieci zrezygnują z planów na rzecz idei wyrównywania szans propagowanej przez Prezydent miasta. Co najwyżej, niektórzy z nich zdecydują się na przeniesienie dzieci do placówek prywatnych, które wręcz konkurują między sobą bogatą ofertą edukacyjną. I może o to właśnie władzom miasta chodzi?
Skoro polityka władz Warszawy niesie ze sobą tak wysokie koszty polityczne, a nie ma przeszkód natury formalnej czy finansowej do organizacji zajęć dodatkowych, źródło kuriozalnych decyzji władz Warszawy może leżeć zupełnie gdzieś indziej. Wydaje się, że jedynym racjonalnym wytłumaczeniem uporu przeciwko wprowadzaniu zajęć dodatkowych jest właśnie próba zachęcenia rodziców, którym zależy na lepszych standardach opieki przedszkolnej, do przeniesienia swoich dzieci do placówek prywatnych. Miasto z jednej strony pozbyłoby się kłopotliwych, wiecznie niezadowolonych klientów, a z drugiej – uzyskałoby nowe miejsca w przepełnionych placówkach. Ten ostatni argument jest o tyle przekonywujący, że od 2014 roku samorządy muszą zapewnić miejsca w przedszkolach dla wszystkich 5-latków. Przeniesienie się części dzieci do placówek prywatnych ułatwi władzom Warszawy realizację tego celu, a dodatkowo miasto będzie się mogło pochwalić wyższymi wskaźnikami uprzedszkolnienia – i to przy zerowych kosztach! Tak więc za rok z dużym prawdopodobieństwem usłyszymy od przedstawicieli rządu oraz samorządu, jak to dzięki przedszkolom za 1 zł i lepszej gospodarce na poziomie gmin zdecydowanie więcej warszawskich (i nie tylko) dzieci uczęszcza do przedszkoli.
Niestety, produktem ubocznym tej pseudo-równościowej polityki będzie jeszcze większa segregacja i nierówność szans dla dzieci z biedniejszych środowisk. Jej skutki będą także opłakane dla całego systemu edukacji w Polsce, bo rodzice o wyższych wymaganiach co do standardów edukacji po prostu wycofają swoje dzieci z publicznych placówek, czyli zamiast zabierać „głos” i walczyć o podwyższenie standardów w przedszkolach i szkołach publicznych wybiorą opcję „wyjścia” z systemu**. Zjawisko to, w oparciu o znaną teorię Alberta Hirschmana, opisał we wrześniu ubiegłego roku Adam Leszczyński z Gazety Wyborczej („Wszystkie szkoły w ręce państwa”). O ile postulat zamknięcia szkół prywatnych wydaje się może zbyt radykalny, o tyle rozwiązania systemowe idące w zupełnie przeciwnym kierunku, po prostu szokują. Rezygnacja klasy średniej z publicznego systemu edukacji, czyli proces, który już następuje, ale w wyniku ostatnich zmian regulacyjnych prawdopodobnie przyspieszy, spowoduje stopniowe pogorszenie usług świadczonych przez te ostatnie. Także z tego powodu, że to rodzice w dużej mierze finansują poprzez rady rodziców placówki publiczne, o czym wszyscy zdają się zapominać. Ze środków zebranych przez rodziców pokrywane są wszystkie wydatki bieżące zarówno szkół podstawowych, jak i przedszkoli – od pomocy naukowych po papier toaletowy. Pieniądze przekazywane przez gminy wystarczają w praktyce na pensje nauczycieli i utrzymanie budynków. Oczywiście zmiany te nie dotkną bezpośrednio ani budżetu miasta, ani MEN, a więc nie są z pewnością wliczane do kosztów nowych regulacji.
Można z dużym prawdopodobieństwem stwierdzić, że głównym celem „reformy przedszkolnej” nie jest równość szans (efekty będą wprost przeciwne) czy, ogólnie mówiąc, dobro dzieci, ale bardzo prozaiczne zwiększenie ilości dzieci uczęszczających do przedszkoli przy zerowych inwestycjach, na które prawdopodobnie nie pozwala budżet miasta. Efektem ubocznym będzie „ścieżka południowoamerykańska”, czyli podział dzieci na te biedniejsze (i z rodzin wielodzietnych) uczęszczające do przedszkoli publicznych, których rodzice pozostają bez praktycznego wyboru co do rodzaju placówki oraz bogatsze, korzystające z usług przedszkoli prywatnych. Różnica poziomu usług pomiędzy tymi dwoma rodzajami placówek będzie rosła, co spowoduje dalszą segregację społeczną. Zamiast kierować się doświadczeniem najlepszych w dziedzinie edukacji państw, np. Finlandii, promującej prawdziwie równościowe rozwiązania, władze miasta pod przykrywką wrażliwości na nierówności społeczne paradoksalnie serwują nam model chilijski, czyli pogłębiający i sankcjonujący te zróżnicowania. Model, w którym szansę na dobrze płatną pracę mają nieliczni – ci, którzy po prywatnych szkołach zdołali dostać się na amerykańskie uniwersytety.
Oczywiście jest to jakaś polityka i jedna z wielu dostępnych opcji. Wydaje się jednak, że obywatele mają prawo uzyskać jasną deklarację władz miasta, że ta właśnie ścieżka jest ich świadomym wyborem. Będą mogli się do tej koncepcji ustosunkować w zbliżającym się referendum, jak i wyborach samorządowych.
* Wprawdzie MEN przedstawia co i rusz inne interpretacje ustawy, ale analizy prawne wskazują na prawidłowość tych sprzed wakacji dopuszczających zajęcia finansowane ze środków rad rodziców.
** A. Hirschman w „Exit & voice theory” zakłada, że członkowie organizacji mają dwie możliwości reakcji na spadek jakości lub korzyści dla użytkownika – mogą wycofać się z relacji („exit) lub próbować je naprawiać poprzez skargi, zażalenia, propozycje zmian („voice”).
dr Justyna Glusman
