Początek zajęć na jednym z uniwersytetów gdzieś w Polsce. W zasadzie to spotkanie z pryncypałem, od pradziejów zatrudnionym na stanowisku profesora. Wymiana uprzejmości, zdawkowe odpowiedzi, zbywane półuśmiechem pytania. „A po co Pan ich w ogóle chce czegokolwiek uczyć? To banda matołów. I tak z nich nic nie będzie. Proszę poczytać im jakąś książkę, co by Panu do pracy pasowała. Nie zorientują się. Nie muszą wiedzieć o czym naprawdę jest ten przedmiot”.
Słuchając opowieści mocno zszokowanego młodszego kolegi osłupiałam, zastanawiając się jak wielu młodych wykładowców wysłuchuje podobnej „zachęty”. A co najważniejsze – jak wielu ostatecznie podąża jej logiką, zapominając o tym czym ze swej istoty ma być uniwersytet i jakie idee winny przyświecać edukacji na poziomie wyższym. Czy z drugiej strony trafiają wyłącznie na mur złożony z niechętnych edukacji malkontentów, którzy wykształcenie wyższe (mit i pokuta humanistyki) traktują jako konieczny papierek? Nie sądzę.
Praktyka pokazuje co innego.
Bo jeśli – co pamiętam z czasów akademickich przed niektórymi egzaminami wyznawało się słynną zasadę „3Z” („zakuć, zdać zapomnieć”), to jaką regułą miałaby kierować się taka odbębniana „edukacja”? Gdyby podążyć za logiką owego profesora i podobnie wykładać na medycynie czy uczyć inżynierów… Efekty byłyby w najlepszym razie opłakane. A przecież uniwersytet to powinna być gra wielopoziomowo-zespołowa… Wiem, znów ten mój idealizm.
Los chciał, że mniej więcej w tym samym czasie zostałam poproszona o zdefiniowanie mojej filozofii nauczania. Rzecz na naszych uczelniach nietypowa, a może właśnie potrzebna. Może raz na jakiś czas przydałoby się by każdy z nas, wykładowców sam siebie zapytał o co mu w nauczaniu chodzi i czy jeszcze stoi za nim coś więcej niż etat z nieco dłuższymi wakacjami i pakietem takich czy innych benefitów.
Zastanawiając się nad własną filozofią, a poniekąd i etyka zawodową, pisałam o moich metodach nauczania, stosowanych narzędziach, trikach, sposobach radzenia sobie z trudnościami. O tym, dlaczego dokładam starań, aby moi studenci nie tylko ogarnęli, ale przede wszystkim zrozumieli materiał, dostrzegając łączność pomiędzy wykładaną teorią, a sprawami praktycznymi. O tym jak etyka czy filozofia „wydarza się” w życiu i dlatego warto przekonywać studentów, by stawali się aktywnymi uczestnikami własnego procesu edukacyjnego. Pisałam, że nauczanie i dzielenie się wiedzą to moja pasja. Że podczas zajęć dydaktycznych nie tylko przekazujemy wiedzę, ale także sami nieustannie się uczymy.
Pisałam, że dla mnie (a tego nauczyli mnie moi mistrzowie) nauczanie i uczenie się jest procesem holistycznym, w którym między uczniem a nauczycielem zachodzi współtworzenie znaczenia/sensu. Przekonywałam, że mocno wierzę, iż nauczanie musi znaleźć równowagę pomiędzy elementami procesów uczenia się, takimi jak: przekazywanie wiedzy i ułatwianie zrozumienia; wprowadzenie teorii i ich możliwych zastosowań; pomoc i wyzwanie; utrzymanie dyscypliny i zachęcanie do kreatywności; respektowanie i wspieranie różnorodności potrzeb studentów przy zachowaniu równowagi i sprawiedliwości.
Pisałam w dość dużym pośpiechu, ale już kilka chwil później, robiąc ostatnie poprawki zaczęłam wywracać oczami na widok własnego idealizmu.
Moja opowieść doskonale sytuowała się bowiem w szerokim myśleniu o idei uniwersytetu. O idei, której nie wolno nam tracić z oczu, niezależnie od tego czy tzw. Konstytucja dla nauki nam się podoba czy nie.
Tymczasem – w całym tym zamieszaniu, przeciąganiu liny, politycznych wojenkach, podchodach o punkty, publikacje, kategoryzacje, w całym szumie często bardziej biurokratycznych, a nie naukowych papierów – o uniwersytecie właśnie, o relacjach, prawdzie i wspólnocie, coraz bardziej zapominamy.
Uniwersytety przetrwały wszak nie takie zawirowania i… trwają.
Niezależnie od rządów, koalicji, pozycji czy nastrojów dominujących w tym czy innym kraju. Tych ostatnich nie mieli raczej na uwadze żacy, którzy gdzieś między rokiem 1190 a 1209 uczyli się w Oxfordzie. Tam właśnie studenci i nauczyciele łączyli się w „grupy wspólnych interesów”, aż w końcu zaczęli określać je jako universitates. Same grupy związane były z nauczycielem, z myśleniem, z (jak mawiano) konkretną szkołą.
Idąc tą drogą średniowieczne uniwersytety miały „niemal całkowitą wyłączność w dziedzinie poszukiwań intelektualnych i nauczania”. I choć same uniwersytety poddawane były w biegu dziejów najróżniejszym przemianom (by wspomnieć tylko swego rodzaju niechęć doby Renesansu, Oświeceniowe umiłowanie rozumu, czy – z przemian niezwykle już poważnych – wielkie reformy, jak powstanie Uniwersytetu Humboltów, a wraz z nim modelu zakładającego pełną autonomię uniwersytetów, gdzie ani państwo, ani grupy interesów nie powinny naruszać wolności intelektualnej), to ostatecznie bodaj najlepszym wyrazicielem samej idei okazał się Karl Jaspers.
Filozof, mając na uwadze bogatą historię, dostrzegł za nią nieprzemijającą ideę, wyraz swoistej duchowości, która „winna się urzeczywistniać”. „Zadaniem uniwersytetu – powiadał dalej – jest wspólne poszukiwanie prawdy przez badaczy i adeptów”. Wspólne, a zatem nakierowane na współpracę, a nie na wykluczenie czy negację.
A jeśli tak, to celem uniwersytetu (jak bywało drzewiej) pozostaje jedność. Bo tylko w jej duchu, tworząc nie oddzielnie, ale w świecie relacji, daje się odnajdywać ową szeroko rozumianą prawdę. Daje się wypracowywać stosowne rozwiązania. Uniwersytet powinien „uczyć prawdy, niezależnie od życzeń oraz instrukcji, które mogłyby go ograniczać wewnętrznie lub zewnętrznie”.
Prawda bowiem jest (i być musi) „ponadnarodowa i ponadpolityczna”.
Tym samym nie jest ani nasza, ani wasza, ani religijna, ani ateistyczna, ani rządowa, ani opozycyjna, nie leży tu gdzie chce się ja widzieć, gdzie lepiej wygląda czy lepiej pasuje. Po prostu jest, bez tej całej otoczki interesów, które chciałyby ją zawłaszczyć i choć przez kilka chwil mieć przemawianie w jej mieniu na wyłączność. Wtedy bowiem gubiłoby się już nie tylko samą prawdę, ale wraz z nią uczciwość/rzetelność, tym samym wystawiając jakikolwiek sens uprawniania nauki na najtrudniejszą, a może nawet nierealną do przejścia, próbę.
Na tym nie koniec. Mając w perspektywie właśnie jaspersowskie widzenie idei uniwersytetu, również w świetle reform, warto przypomnieć, że akademia to nie jest (jak się niektórym wydaje) sztuka dla sztuki. To konkretna idea, która ma realizować się poprzez badania nauczanie i formację/wychowanie. To spotkanie wolnych i wzajemnie otwartych na siebie jednostek. To badania i nauczenia, które mają znaczenie o tyle, o ile „kształtują człowieczeństwo”. Realizacja tej idei zapewne wcześniej czy później znajdzie własne ścieżki – po tej czy innej reformie – ale czy koniecznie trzeba ta realizację utrudniać? Więcej biurokracji, mniej autonomii. Więcej obowiązków, a mniej otwarcia. Myślenie korporacyjne w miejsce wspólnotowego. Podziały na lepszych i gorszych. Rozwarstwienie tu, gdzie szanse były mniejsze, a może nawet oportunizm w miejscu poszukiwania prawdy? Między innymi takie lęki dają się wyczytać między wierszami dyskusji o reformie. A gdzie w tym wszystkim uniwersytet? Się zawieruszył?
