Wojna zmienia wszystko. Ukraińskie dzieci stały się ruchomymi celami dla rakiet i dronów rosyjskich (Made in Iran). Złote łany na czarnoziemach zostały przekształcone w największe pola minowe Europy. Infrastrukturę krytyczną przemielono w rumowisko. Znani od złej strony kibole zmienili się w żołnierzy ze stali, których ataki są nie do odparcia, a obrona nie do złamania.
W geopolityce wojna w Ukrainie zatarła granice pomiędzy światem bezpiecznym a strefą walki. Nam najlepiej przypomniały o tym ofiary w Przewodowie. Polska dostała się w wir wojenny. Jesteśmy zapleczem przyfrontowym. Przyjęliśmy największą liczbę uchodźców wojennych i przez polskie terytorium biegnie główna arteria zaopatrzenia dla walczącej w obronie swojej wolności armii ukraińskiej. Sprzętu jest tak dużo, że nie da się jego transportu utrzymać w tajemnicy. Stało się to wizytówką Polski na arenie międzynarodowej. Pisząc, że wojna zmienia wszystko, byłem nieścisły. Nie wpłynęła ona na polskich polityków. Na wyprzódki oskarżają się wzajemnie kto jest bardziej proeuropejski, a kto pro-putinowski, donoszą na siebie, a to w europarlamencie, a to przed własną opinią publiczną. Wypominają sobie, kto jest rosyjską onucą, a kto stara się być prymusem przed liderami światowymi. A przecież, gdy zbliża się tajfun, są tylko dwa wyjścia: ewakuacja lub wspólnotowe zadbanie o bezpieczny schron.
Jałowość dyskursu politycznego nie pomaga rozwiązać realnych problemów obywateli. Pomijając kwestie ekonomiczne, bezpośrednim efektem wojny na Ukrainie jest zmiana społeczeństwa polskiego z monokulturowego w wielokulturowe. Mamy minimum od 6% do 8% imigrantów. Nie jest to tylko problem socjologiczny. Proces przenikania się polskiej tkanki społecznej z ukraińską będzie coraz bardziej dzielił Polaków, nie tylko ze względu na zmęczenie współczuciem, ale przede wszystkim ma narastającą polaryzację ze względu na stosunek do wojny. Polacy w tym względzie będą zbliżali się do poglądów swoich zachodnich sąsiadów. Stąd gorący spór, którego twarzą stali się dwaj prawicowi (sic!) publicyści: Łukasz Warzecha i Piotr Zaremba. Nie jest to konflikt serca i rozumu. To kardynalna różnica w próbie zredefiniowania, czym jest polska racja stanu po 24 lutego 2022. Czy wyraża się w skrócie poprzez hasło „zwycięstwo Ukrainy albo śmierć”, czy przeciwnie, wykorzystując swoje pięć minut rząd w Warszawie powinien starać się niuansować dyplomację. Na ekspansję Rosji można odpowiedzieć na dwa, skrajne i pozorne sposoby. Pierwszym jest Schmittowski militaryzm, drugim infantylny pacyfizm. Potrzebny „złoty środek”. Jesteśmy członkiem NATO i UE i mamy wynikające z tego zobowiązania oraz ograniczenia. Na naszym terytorium stacjonują obce, ale sojusznicze armie. I to nas różni od Ukraińców.
Działania zbrojne mają swoją logikę i dynamikę. Na froncie i poza nim. Na przykład, na początku konfliktu obowiązywała narracja „zły Putin, biedny, zmanipulowany naród rosyjski”. Po roku wojny, pomimo tylu klęsk militarnych (obok sukcesów jakim jest zajęcie prawie dwudziestu procent terytoriów sąsiada – co chyba umyka wielu komentatorom), Rosjanie w przeważającej większości popierają swojego wodza. Nie ziściły się ciche nadzieje na przewrót kremlowski. Równie romantycznymi i idealistycznymi mrzonkami okazało się hasło Clausewitz musi umrzeć w sercach polityków. To zdanie, logicznie bez zarzutu, wszak wojna to koszmar bezsensownych krwawych cierpień niewinnych – o czym pisał na przykład w swojej Antropologii wojny nieżyjący Ludwik Stomma – w rzeczywistości tchnie naiwnością. W polityce międzynarodowej jest odwrotnie. Zapomniane zasady autora Wojny po raz kolejny udowodniły, że (tak jak pisał Raymond Aron w swoim Pokoju i wojnie między narodami oraz Myśleć wojna, Clausewitz) są ponadczasowe. Wojna jako narzędzie polityki powróciła nie tylko na karty opracowań naukowych i publicystycznych, ale przede wszystkim dotarła do świadomości sytych Europejczyków. W XXI wieku modny stał się chiński dowódca Sun Tsu, wypierając starego, europejskiego i dziewiętnastowiecznego oficera. Mam nieodparte wrażenie, że – parafrazując formułę Toynbee’ego – ruszająca z kopyta historia syntetyzuje na naszych oczach właśnie reaktywowanego Clausewitza z orientalnym stylem Sztuki wojny Sun Tsu.
Widać to na Morzu Chińskim. Pekin zrozumiał iż model przyłączenia Specjalnego Regionu Administracyjnego Hongkong do Chińskiej Republiki Ludowej jest nie do powtórzenia w przypadku Tajpej, więc sięga po rozwiązanie siłowe. Czy to fakt czy tylko presja, przekonamy się w nieodległej przyszłości. Ponoć Waszyngton pomaga Kijowowi w sposób ograniczony, bo musi brać pod uwagę konieczność pomocy Tajwanowi i nie może zupełnie ogołocić swoich magazynów. Jeśli to prawda, oznaczałoby to, że Chiny bez jednego wystrzału nie są li tylko cichym wspólnikiem Moskwy, ale realnym koalicjantem budującym drugi, odciążający, choć tylko potencjalny front. Przypomina mi to sytuację z czasów II wojny światowej, gdy ze wszystkich armii niemieckich operujących na froncie wschodnim od Murmańska po Kaukaz, dochodziło do sztabu generalnego w Winnicy jedno zawołanie: dajcie nam jeden batalion, dwa dywizjony samolotów, a wykonamy zadanie. Ale rezerw nie było. Stop. Były, a jakże, ale zablokowane we Francji, gdzie stacjonowały jednostki Grupy Armii „D” i święciły triumf utopienia we krwi i w Atlantyku desantu pod Dieppe. Być może Rosja zrewanżuje się kiedyś Chinom blokując Japonię, odmrażając ciągle niezakończony konflikt o Wyspy Kurylskie, gdy przyjdzie na to czas.
Trudno uwierzyć w to wytłumaczenie oszczędności w pomocy logistycznej USA. Walki w Ukrainie wymagają od obu stron wysiłku ze strony jednostek lądowych i powietrznych. Odparcie potencjalnego desantu na Tajwan będzie wymagało przede wszystkim działań US Navy. O wiele wiarygodniej brzmią informacje sączące się do opinii publicznej, że od samego początku agresji, administracja prezydenta Bidena założyła, że zrobi wszystko, by rosyjski niedźwiedź dostał po łapach i nie podbił Ukrainy, tak jednak aby jednocześnie nie doszło do konfliktu nuklearnego. Ponoć od samego początku braną pod uwagę ceną za to była utrata części Ukrainy. Oczywiście uważny czytelnik serwisów informacyjnych odnotować mógł szybkie i stanowcze dementi administracji waszyngtońskiej sprzed kilku dni stwierdzające, że nigdy nie proponowano takiego rozwiązania Ukrainie i Rosji. Jak mawiał carski dyplomata Aleksander Michajłowicz Gorczakow: nie wierzę w niezdementowane informacje.
Wojna na Ukrainie nie tylko potwierdziła doktrynę Clausewitza w stosunkach międzynarodowych. Odkurzyła uniwersalne zasady. I tak na przykład, gdy wojska ukraińskie przeprowadziły ograniczoną kontrofensywę wykorzystując zadyszkę armii rosyjskiej, wielu ekspertów od wojskowości głosiło niechybnie przekroczenie przez nie Dniepru i odbicie okupowanych terenów z rąk Moskali. Dowodem miało być posyłanie nieprzeszkolonych, źle uzbrojonych rekrutów, wspartych kryminalistami z grupy Wagnera bezpośrednio na front, gdzie stawali się mięsem armatnim. A przecież to stara rosyjska szkoła. Wystarczy sięgnąć do pamiętników sztabowców niemieckich z czasów „Operacji Barbarossa”, którzy po pierwszych gigantycznych klęskach wojsk Stalina, pisali, że gdy rozbiją jedną dywizję Armii Czerwonej, pojawiają się trzy inne. Nie były one dywizjami w rozumieniu zachodnim, gdyż były źle wyekwipowane, niewyszkolone i nieprofesjonalnie dowodzone. Nie mniej były i trzeba było je rozbijać, tracąc zasoby i czas. Czas wykorzystany przez Sowietów do przerzucenia doskonałych dywizji syberyjskich pod Moskwę.
Wojna w Ukrainie obaliła mity i urealniła nasze spojrzenie na wojnę. Potwierdziła już wcześniejsze obserwacje z Iraku, jak fatalne w skutkach było odchodzenie od broni pancernej. Sfalsyfikowała mit wschodnich mrozów. Wszak zarówno Rosjanie, jak i Ukraińcy czekają na mrozy, aby kontynuować działania ofensywne. Dokładnie tak, jak w kampanii 1661/1662 robiły wojska Czarnieckiego w zmaganiach z Moskalami. Potwierdziło się, że walcząc z Moskwą, zawsze trzeba liczyć się z tym, że czas gra na korzyść Kremla. Ukraiński węzeł gordyjski jest skrajnie trudny do rozwiązania na drodze dyplomacji, gdyż Rosjanie bez Kijowa i Ukrainy przeistaczają się we własnych oczach na powrót w Moskali. Ukraińcy zdają sobie sprawę z roli jaką odgrywa spuścizna Rusi Kijowskiej w historii obu narodów. Ten psychologiczny aspekt wojny jest nie do przecenienia. Pisałem o tym szerzej w książce Ukąszenie Monomacha. Konflikt pomiędzy Rzeczpospolitą i Moskwą w latach 1648-1667. Studium socjologiczne z pogranicza wojny, literatury i polityki.
Wojna na Wschodzie diametralnie wpłynęła na układ geopolityczny. Trudno mi bez zastrzeżeń przyjąć opinie o jedności NATO. Na pewno wszyscy podporządkowali się USA, z tym, że jedni zrobili to z wyrachowania, a inni z autentycznego strachu przed nieobliczalnym z ich punktu widzenia mocarstwem atomowym, choć regionalnym. Niewątpliwie Rosja jako państwo jest na chwilę obecną największym przegranym (ustępując miejsca tylko cierpiącej ludności cywilnej w Ukrainie) tego konfliktu. Jej pozycja na arenie międzynarodowej spadła poniżej Chin i Indii. Co nie znaczy, że ma wyrwane kły. Stany Zjednoczone przypomniały sojusznikom, kto jest liderem Zachodu. Nikt poważny nie może przewidzieć, dokąd nas to zaprowadzi. Opinie balansują od kasandrycznych, jak ta sekretarza generalnego ONZ Antonio Guterresa, do optymistycznych mówiących o rychłym zakończeniu walk. Bardziej przekonują te pierwsze. Moskwa dobrowolnie nie zaakceptuje nigdy wolnego Kijowa, chyba że zostanie pobita i wewnętrznie pęknie. Potencjalny rozkład państwa rosyjskiego wzmocniłby azjatyckiego gracza, który na tej wojnie wygrał najwięcej, bo praktycznie zajął miejsce ZSRR na globalnej szachownicy z potężnymi wpływami ekonomicznymi w Euroazji, w Afryce i w obu Amerykach. Chińskie przedsiębiorstwa zaczynają przypominać brytyjskie kompanie kolonialne. Wykorzystując Koreę Północną, Pekin sprytnie omija sankcje gospodarcze nałożone przeciwko Putinowi. Armia chińska szybko się modernizuje, budując nie tylko nowe lotniskowce, ale także samoloty, czołgi, rakiety etc. No cóż, w 1241 roku, poruszający się na małych stepowych kucach Mongołowie, dotarli pod Legnicę.