O oswajaniu obrazów cudzego cierpienia
Uwierz w to!
30 kwietnia 1945 roku Lee Miller wykonała zdjęcia z wyzwalania obozu koncentracyjnego w Dachau.
Gdy pierwszy raz oglądałam te przerażające dowody zbrodni hitlerowskich, nie mogłam uwierzyć, że ich autorką jest kobieta. Była modelka. Muza Man Raya. Ale wierzyłam w obraz (zdążył się wyryć w mojej pamięci).
Reportaż z obozów Nordhausen-Dora, Buchenwald, Bergen-Belsen, Dachau zatytułowała BELIEVE IT.
Dzisiaj nikt nie kwestionuje „prawdy” tych obrazów. Tych relacji Lee Miller i innych reporterów wojennych.
19 kwietnia 1994 roku Krzysztof Miller wykonał fotografię, która mną wstrząsnęła.
W RPA zapowiedziano pierwsze wolne wybory, które miały wynieść do władzy Nelsona Mandelę i zakończyć trwającą 350 lat epokę białej dominacji na południu Afryki. Na przedmieściach Johanesburga trwała uliczna wojna zwolenników i wrogów Mandeli. Świadkami tych wydarzeń byli fotoreporterzy. I Krzysztof Miller.
To wspominane przeze mnie zdjęcie jest ilustracją do tekstu o „Bractwie Pif Paf”, bractwie przyjaciół, fotoreporterów wojennych – Grega Marinovicha zdobywcy Nagrody Pulitzera za zdjęcia dokumentujące ostatnie dni apartheidu, João Silvy, laureata World Press Photo, który pdczas pracy w Afganistanie stracił obie nogi, Kena Oosterbroeka, który zginął podczas zamieszek w RPA w 1994 roku i Kevina Cartera, który kilkanaście miesięcy po odebraniu Pulitzera za fotografie głodujących dzieci z Sudanu, popełnił samobójstwo.
Tę opowieść o fotoreporterach wojennych Wojciech Jagielski zadedykował Krzysztofowi, leczącemu się ze skutków stresu bojowego.
To opowieść o tych, którzy „starali się podejść tak, że bliżej już się nie dało”.
Którzy nieustannie przekraczają granice życia i śmierci. I z obrazami z tych „podróży” wchodzą do naszych domów.
Wyspecjalizowani turyści
„Bycie widzem nieszczęść nawiedzających inne kraje jest jednym z najbardziej charakterystycznych przeżyć współczesności. Od półtora wieku patrzymy na to, co dla nas nagromadzili zawodowi, wyspecjalizowani turyści zwani dziennikarzami. Wojny to dzisiaj także obrazy i dźwięki w salonie” (Susan Sontag, Widok cudzego cierpienia). Przyzwyczailiśmy się do nich. Oswoiliśmy śmierć i cierpienie.
Płacz, dźwięki wystrzałów, towarzyszą nam niemal codziennie. Płynną cichym szmerem z odbiorników radiowych, z ekranów telewizora. Przemoc jest uprzedmiotowiona. Wpisana w blok reklam, emitowanych po wiadomościach. Uśmiechnięta pani zachwala margarynę, która już jest w naszej lodówce. Smarujemy nią chleb i zjadamy kanapki wpatrzeni w obrazy-dramaty.
„Wyspecjalizowani turyści” przyzwyczaili nas do „widoku cudzego cierpienia”. Dopóki to cierpienie jest cudze. Nie moje.
Nieustannie przesuwają się granice naszej odporności na obraz ludzkiego nieszczęścia. Mam wrażenie, że im bliżej podchodzą, tym my, widzowie, bardziej się oddalmy. Zbliżenie do marketingowego przekonania, że „im krwawiej, tym lepiej”, sprawia, że krew nie robi już tak dużego wrażenia, jak reklama, w której są zapowiadane cudowne obniżki cen.
Ja, przyznaję, z lekkim niepokojem i wstydem, że uodporniłam się na telewizyjny i fotograficzny obraz cudzego cierpienia.
Z dużą łatwością go ignoruję.
Wiem, jak ciasny jest kadr (nawet szerokokątnego) obiektywu. Wiem, że jeśli kogoś obok mnie potrąci samochód, to muszę natychmiast zrobić zdjęcie i dopiero potem wezwać pomoc (tak, na zajęciach z fotografii dokumentalnej mówił nam Profesor Jałosiński) . Wiem, że fotografia to zaledwie wycinek. Wiem, że niewiele zrozumiem na podstawie fotografii. Wiem, że jestem ofiarą brutalizacji mediów. Wiem, że jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że cierpienie jest mi cudze.
Doświadczenie zaniku czucia
Doświadczam zaniku czucia. Nie potrafię utożsamić pojęcia „cierpienie” z anonimowym tłumem, z nieznaną mi szerokością i długością geograficzną. Mimowolnie ignoruję je. Jestem w stanie w mgnieniu oka, odsunąć od siebie obrazy ludzkiego cierpienia. Pod warunkiem, że jest ono daleko ode mnie – na wyciągnięcie ręki do pilota od telewizora. Do gazety, którą kupuję rano z bułką (z masłem).
Ale jest pewna granica mojej ignorancji. Mojego czucia. Jest to granica, za którą stoi drugi człowiek.
Ostatnio tym drugim człowiekiem jest Grażyna Jagielska, która wyznaje, że:
„Dzisiaj mijają trzy miesiące, odkąd przyjęto mnie do kliniki psychiatrycznej z objawami stresu bojowego. Tak na prawdę jest to stres mojego męża, ale on zawsze oddawał mi wszytki swoje kłopoty.
Na leczenie przywiózł mnie w ładne miejsce. (…)
Starannie wybrał ławkę – męczyło go poczucie winy, że sam nie zdradza żadnych objawów choroby, której miałam się wyzbyć wczesną wiosnę w tej ładnej, pagórkowatej okolicy.”
Grażyna Jagielska walczy z chorobą, na którą my, widzowie zapośredniczonych obrazów (obrazów zapośredniczanych między innymi przez jej męża, Wojciecha Jagielskiego) jesteśmy odporni.
Razem z nią „doświadczam zaniku czucia i mam koszmary (…).
Często jestem w ciemnościach, w których natykam się na krew, w jakimś ciasnym zapadniętym miejscu o wysokich ścianach. Nie znam stamtąd wyjścia.”
Książka Serce z kamienia. Życie z korespondentem wojennym to szukanie wyjścia z jej cierpienia.
Od wczoraj czytam te obrazy cudzej pamięci i uświadamiam sobie, że zanikanie czucia, jest dowodem na to, że czuję. Bardziej niż mi się to wydawało, gdy ostatnio wyłączyłam telewizor nie wysłuchawszy do końca kolejnej krwawej relacji z dalekiego świata.
I jednocześnie, odzyskując wiarę w słowo, tracę wiarę w obraz.