O demokracji mówi się, że to ustrój ciągłych konfliktów, ścierania się racji i interesów, bezustannego dokonywania wyborów. Ta cecha może być zarówno siłą tego ustroju, czynnikiem rozwoju społecznego i doskonalenia państwa, jak i jego słabością, prowadzącą do niemożności rozwiązywania problemów, chaosu i społecznej destrukcji, a w rezultacie do zniszczenia demokracji. Wszystko bowiem zależy od tego czy konflikty te uda się utrzymać w kontekście kooperacyjnym, czy też będą one miały kontekst konfrontacyjny. Ten pierwszy czyni konflikt konstruktywnym, podczas gdy ten drugi – destrukcyjnym.
Pierwszym i podstawowym warunkiem konfliktu kooperacyjnego jest wspólny cel spierających się stron. Przedmiotem sporu nie jest zatem cel, do którego należy zmierzać, ale sposób jego osiągnięcia. Drugim warunkiem jest uzgodnienie reguł postępowania, czyli ich akceptacja i przestrzeganie przez wszystkich uczestników politycznej rywalizacji. Wreszcie trzeci warunek, to wzajemny szacunek do siebie stron konfliktu. Wyraża się on w gotowości pogodzenia się z przegraną oraz w otwartości na rozstrzygnięcia kompromisowe.
W konflikcie politycznym, jaki ma miejsce w kampaniach wyborczych i w praktyce parlamentarnej, partie prezentują swoje cele w programach. Zazwyczaj nie ma żadnych różnic między celami najbardziej ogólnymi, bo wszyscy zapewniają, że kierują się wyłącznie dobrem kraju. Najwięcej różnic pojawia się na poziomie celów szczegółowych, dotyczących np. systemu podatkowego czy priorytetowych kierunków rozwoju. Jest to naturalne i nie to prowadzi do konfliktu konfrontacyjnego, ponieważ odnosi się właśnie do sposobu realizacji celu ogólnego. Największe zagrożenie w tym rodzaju konfliktu dotyczy celów o średnim stopniu ogólności, dotyczących problemów ustrojowych.
W Polsce panował od 1989 roku społeczny konsensus co do ustroju demokracji liberalnej. Kolejne rządy starały się utrzymywać naturalne konflikty interesów w kontekście kooperacyjnym. Partie, które otwarcie opowiadały się za innymi rozwiązaniami ustrojowymi pełniły rolę marginalną na scenie politycznej. PiS okazał się pierwszą dużą partią, która postawiła sobie za cel przekształcenie demokracji liberalnej w autorytarną hybrydę, w której instytucje demokratyczne, podległe władzy rządzącej partii, będą – podobnie jak w PRL-u – pełnić wyłącznie rolę dekoracyjną. Biorąc jednak pod uwagę społeczną pamięć o tamtych czasach, politycy tej partii unikali otwartego prezentowania tego zamiaru. Przeciwnie, Jarosław Kaczyński często mówił o prawdziwej demokracji, starannie unikając słowa „liberalna”. Co więcej, po objęciu władzy stwierdził, że Polska jest teraz wzorem demokracji. Mimo tego kamuflażu, po 2015 roku po raz pierwszy zakwestionowany został wspólny cel partii ubiegających się o władzę, jeśli chodzi o ustrojową wizję państwa. Na skutek tego konflikt polityczny zmienił się w konfrontacyjny.
Zadecydowały o tym zasadnicze posunięcia rządu PiS-u, które nie tylko nie mogły być zaakceptowane przez opozycję, ale nawet nie mogły stać się przedmiotem negocjacji i poszukiwania kompromisu. Były to:
– podporządkowanie władzy ustawodawczej i sądowniczej władzy wykonawczej pod pozorem reformy sądownictwa;
– dążenie do centralizacji władzy państwowej przez ograniczanie prerogatyw samorządu terytorialnego;
– otwarty konflikt z Unią Europejską przez odmowę podporządkowania się unijnemu prawu, co oznacza albo wyjście Polski z Unii, albo zmianę zasad jej uczestnictwa.
Jest oczywiste, że zmiany te oznaczają dążenie do władzy autorytarnej, która w swoich posunięciach nie będzie napotykała przeszkód ani wewnętrznych, ani zewnętrznych. Aby tę tendencję uzasadnić, PiS odwołuje się do starego martyrologicznego mitu, według którego Polska zawsze musi przeciwstawiać się hegemonicznym dążeniom swoich sąsiadów i walczyć do krwi ostatniej o swoją suwerenność. Jest to próba forsowania wizji silnego państwa, niezależnego od obcych wpływów, w którym pielęgnuje się kult patriotyzmu Polaka – katolika, cierpiącego za wiarę i ojczyznę. To odwołanie do tradycji nieodległościowej miało tę partię i jej wizję państwa wyróżniać na tle politycznych rywali, nie dbających dostatecznie o suwerenność i poszukujących zagranicznych patronów. Tragedię katastrofy smoleńskiej cynicznie wykorzystano dla stworzenia kolejnego mitu polskiej ofiary odwiecznych zagranicznych wrogów i własnych odszczepieńców. Patriotyczno – religijny patos miał być tarczą chroniącą przed krytyką ze strony środowisk liberalnych i lewicowych. PiS zawłaszczył polskość, zarzucając innym ugrupowaniom niecne zamiary roztopienia jej w laickiej i moralnie podejrzanej Europie. Ten mit przesłonić miał fakt stopniowego demontażu ustroju demokracji liberalnej.
Oczywiście nieraz się zdarzało, że partia promująca ustrój autorytarny dochodzi do władzy w sposób demokratyczny. Tak było w Republice Weimarskiej w 1933 roku i tak było ostatnio na Węgrzech. O tym, czy rzeczywiście oznaczać to będzie zmianę ustroju decyduje werdykt wyborców. Jeśli partia ta uzyska większość konstytucyjną w parlamencie to do tej zmiany najczęściej dochodzi na skutek uchwalenia nowej ustawy zasadniczej. Wtedy zmiana ustroju następuje lege artis. Demokracja się kończy i rozważania nad typem konfliktu politycznego tracą sens, bo opozycji albo już nie ma, albo jest ona spacyfikowana. Konflikt konfrontacyjny nie przenosi się wówczas na poziom reguł. Może być jednak i tak, i taki przypadek zachodzi obecnie w Polsce, że partia antysystemowa bezprawnie zmienia reguły poprzez swobodną interpretację obowiązujących przepisów prawa. Formalnie ustrój nie ulega zmianie, choć w rzeczywistości się zmienia. Jest to przypadek, gdy konflikt konfrontacyjny przenosi się również na poziom reguł.
PiS większości konstytucyjnej nie uzyskał ani w 2015, ani w 2019 roku. Był zatem zobowiązany do przestrzegania dotychczasowej konstytucji. Oczywiście obowiązek ten utrudniał, a w zasadniczych sprawach uniemożliwiał realizację głównego celu tej partii. Oznaczało to bowiem, że Polska ma pozostać państwem demokracji liberalnej. Dlatego drugi warunek kooperacyjnego charakteru konfliktu politycznego, czyli przestrzeganie przyjętych demokratycznie reguł, PiS obalił na samym początku swoich rządów. Jarosław Kaczyński, od dawna uskarżający się na imposybilizm prawny, który ograniczał jego zamiary, tym razem postanowił mu się przeciwstawić. Konstytucja przestała być ważna odkąd Beata Szydło, jako premier, sprzeciwiła się opublikowaniu wyroku Trybunału Konstytucyjnego. Potem poszło już gładko, bo kolejne delikty konstytucyjne zaczęły po prostu znajdować uzasadnienie w poprzednich. PiS zaproponował więc swoim przeciwnikom politycznym osobliwą grę: prawo obowiązuje, gdy jest korzystne dla poczynań tej partii. Kiedy jej przeszkadza, władza przewraca stolik i wprowadza własne zasady. O konflikcie kooperacyjnym nie może być w tych warunkach mowy.
Pod rządami PiS-u Polska przestała być państwem praworządnym na skutek:
– przejmowania instytucji demokratycznych, począwszy od Trybunału Konstytucyjnego, przez Krajową Radę Sądownictwa do Sądu Najwyższego, przez obsadzenie ich swoimi ludźmi przez partię rządzącą z pogwałceniem prawa i obowiązujących procedur;
– przyjmowanie ustaw ekspresowo, korzystając z większości w Parlamencie, bez uwzględniania jakichkolwiek poprawek opozycji i bez konsultacji społecznych;
– dokonywanie zmian w prawie niezgodnie z konstytucją, jeśli wymaga tego interes partyjny, jak to miało miejsce w kwietniu br., w związku ze zmianą kodeksu wyborczego.
Również i w tym wypadku Prawo i Sprawiedliwość posłużyło się odpowiednim mitem, który miał usprawiedliwiać oczywiste łamanie prawa. W zasadzie była to kontynuacja i uszczegółowienie mitu o obronie polskości. Bo przecież, zgodnie z pisowską propagandą, przed rządami PiS-u prawdziwej Polski nie było; przed 1989 rokiem rządziła komuna, a po 1989 – postkomuna. Zatem pierwsze, co należało zrobić zdaniem kierownictwa tej partii, to pozbyć się, jak to określono, „złogów PRL-u”, przede wszystkim z instytucji wymiaru sprawiedliwości. Podjęta przez PiS reforma sądownictwa polegała więc na zastępowaniu wysokiej klasy fachowców, najczęściej z tytułem profesora, ludźmi w większości pozbawionymi większego dorobku zawodowego, ale za to w pełni dyspozycyjnymi wobec władzy. Łamanie konstytucji i obowiązujących procedur prawnych bezczelnie tłumaczono prawem do takiej interpretacji przepisów, która służy polskim interesom. Protesty środowiska prawniczego i wszystkich występujących w obronie konstytucji na licznych zgromadzeniach, władza uznała za wyraz obrony własnych interesów przez dotychczasową elitę. Z kolei niekorzystne dla polskiego rządu wyroki Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej uznano za nieuzasadnioną ingerencję w polski wymiar sprawiedliwości, co w podtekście sugeruje, że robi się to w interesie jakichś ośrodków zagranicznych nieprzychylnych Polsce. Szybko pojawiło się hasło: „ulica i zagranica” na określenie sił wrogich wobec polskiego rządu, czyli wrogich wobec Polski. Mit usprawiedliwiający dowolną interpretację prawa przez władzę zawiera więc czytelną pointę: kto krytykuje rządy PiS-u, ten działa na szkodę Polski. Tym argumentem eurodeputowani PiS-u posługują się zawsze, gdy przedstawiciele innych ugrupowań w Parlamencie Europejskim występują przeciwko działaniom tej partii.
Jest zatem oczywiste, że w tej sytuacji także trzeci warunek konfliktu kooperacyjnego, jakim jest szacunek dla przeciwnika politycznego, nie może być spełniony. Wymagałoby to bowiem zrozumienia wartości, którymi on się kieruje, choć nie musi to oznaczać ich akceptacji. Ta koncyliacyjność w ustroju demokratycznym oznacza oczywistą gotowość oddania władzy przeciwnikom politycznym, jeśli taki będzie wynik wyborów. Przyjmuje się bowiem, że niezależnie od tego, jak ocenia się program rządów przeciwnika, to nie ulega wątpliwości, że kieruje się on dobrem kraju. Otóż PiS zdecydowanie wyłamuje się z tej demokratycznej tradycji, ponieważ utratę swojej władzy traktuje jako utratę niepodległości Polski. Jak twierdzą propagandyści tej partii, rządy innej opcji politycznej doprowadzić mają do oddania Polski pod kontrolę Unii Europejskiej, czyli w rzeczywistości – Niemiec. Jarosław Kaczyński w przededniu wyborów prezydenckich kieruje do swoich aktywistów rozpaczliwy apel o zrobienie wszystkiego, aby zapewnić reelekcję Andrzeja Dudy. W przeciwnym razie – straszy prezes – nastąpi polityczna, ekonomiczna i moralna katastrofa kraju. Przeciwnicy polityczni traktowani są przez PiS jako zdrajcy interesów Polski. O argumentach merytorycznych, o dyskusji nie może tu być mowy. Czym innym jest taka postawa, jak nie zachętą do agresji i wszelkich działań pozaprawnych? Wszak z wrogiem trzeba walczyć wszelkimi środkami, co już zdążyli w swoim czasie zaprezentować hejterzy z Ministerstwa Sprawiedliwości.
Konflikt konfrontacyjny na poziomie negocjacji politycznych oznacza przyjęcie strategii zerojedynkowej, wszystko albo nic. W ten sposób konflikt polityczny przybiera postać otwartej walki, w której strony traktują się wzajemnie jako wrogowie, a nie jak konkurenci do władzy, traktujący się z szacunkiem. Wroga trzeba zniszczyć, a nie wchodzić z nim w układy i szukać kompromisu.
Utrzymujący się na polskiej scenie politycznej konflikt konfrontacyjny w odniesieniu do celu, czyli modelu państwa; reguł, czyli praworządności; oraz wzajemnych relacji między konkurentami do władzy, jest dla demokracji niszczący. Najpierw czyni z niej karykaturę, a następnie zastępuje ją ustrojem autorytarnym. Konflikty konfrontacyjne w polityce zawsze prowadzą do ostrej polaryzacji społeczeństwa, która osłabia jego potencjał, prowokuje do wyniszczających aktów nienawiści, a czasami nawet do wojny domowej.
