Przyzwyczailiśmy się myśleć o ludziach mobilnych, że to są wyjątki – urlopowicze, outsiderzy lub uchodźcy. Najlepiej objąć ich restrykcjami i napiętnować, czasem okazać litość. Ale czy historia nie składa się z losów ludzi w drodze?
Popularne polskie powiedzenie mówi „podróże kształcą”. Wiele z nas, decydując się na wakacyjny wyjazd, zapewne bierze to pod uwagę. Mam wspomnienie, do którego lubię wracać: Kiedy byłem małym chłopcem, rodzice kupili mi na gwiazdkę wielką mapę fizyczną świata. Powiesiliśmy ją na ścianie w pokoju dziecinnym naszego warszawskiego mieszkania. Mój tata sporo podróżował i z radością odszukiwałem na mapie miejsca, gdzie się właśnie znajdował. Obiecywałem sobie, że jak będę dorosły, pójdę w jego ślady. A jeszcze zabiorę w podróż ukochaną babcię.
Mapa miała dodatkowo inny walor. Jej kolory oznaczały góry, rzeki, lasy i pustynie, ale nie było na niej widać granic państw. Kiedy się rano budziłem, patrzyłem na świat pełen kolorów, otwarty dla wszystkich, bez politycznych barier i niesprawiedliwości związanych z dostępem do dobór czy przemieszczaniem się. Mimo że załapałem się na kilka ostatnich lat żelaznej kurtyny i PRL-u, to właśnie ta mapa ukształtowała mnie bardziej niż zasieki i wizy. Dziś myślę, że poszukiwanie EUtopii tu się właśnie zaczęło.
Ale czy kolorowa, nieskrępowana mobilność to ideał na nasze czasy? Żyjemy w dobie turystyki masowej i uwagi skierowanej na jej ślad węglowy, ale też lęków przed niekontrolowaną migracją. Również narastanie militaryzmu oznacza mobilizację zasobów ludzkich na ściśle określonym terytorium. Czy zatem moje dzisiejsze życie pomiędzy rodzinną Warszawą, Berlinem i andaluzyjską Grenadą, gdzie od roku działa też pierwszy Casa Eutopia – dom EUtopii, to ekstrawagancja, rozrzutna i niefrasobliwa, której powinienem się wstydzić?
EUtopia a sprawa Grenady
W „Lisbon Story”, filmie fabularnym sławnego niemieckiego reżysera Wima Wendersa jest scena, która koresponduje z moim wspomnieniem. Bohater jedzie samochodem przez całą Europę, aby odnaleźć przyjaciela w tytułowej Lizbonie. Nie musi się zatrzymywać na żadnej granicy, za oknem zmieniają się tylko krajobrazy oraz radio samochodowe nadaje programy w co raz to innych językach.
Sam w bardzo podobny sposób trafiłem do Grenady. Jako student Uniwersytetu Warszawskiego ruszyłem autostopem na zachód i z przystankami w Niemczech i w Holandii po długiej podróży dotarłem do Andaluzji. Moja EUtopijna opowieść to także historia inspiracji, która zrodziła się właśnie w tym mieście. I choć pomieszkiwałem w wielu miejscach, zawsze wracałem do Grenady. Moja dotychczasowa biografia umacnia mnie w przekonaniu, że warto podróżować. I że dobra polityka powinna tworzyć takie warunki mobilności, żeby minimalizować jej negatywne skutki, a promować wartościowe. Ale po kolei.
Jeśli wyobrazić sobie EUtopię jako formę życia społecznego i politycznego osadzoną w czasie i przestrzeni, to Grenada powinna być jej centrum. Predestynują ją do tego nie tylko fascynująca historia, ale także to, jak się z nią obchodzą jej mieszkańcy. Przedłużając powakacyjną aurę nauk czerpanych z podróży, chciałbym o tym opowiedzieć, odwołując się do konkretnych przykładów: tak zwanych fałszywych ewangelii maryjnych, antycznych grenadyjskich wykopalisk i synodu w Elwirze.
Choć początki miasta datują się sprzed okresu starożytnej Grecji, centralnym elementem współczesnej pamięci zbiorowej Grenady jest udana koegzystencja jej wieloreligijnej społeczności w średniowieczu i u progu renesansu. Żydzi, chrześcijanie i muzułmanie żyli tu w zgodzie długie pokolenia. Ślady tej convivencji do dziś łatwo odnaleźć w malowniczej starówce czy w spektakularnym pałacu Nazrydów, tak zwanej Alhambrze. Przestrzeń miejska Grenady jest niejako predestynowana do tego, aby demaskować trywializujące uproszczenia dotyczące kultury pamięci, mobilności czy różnych form przynależności.
Jednocześnie współczesna Grenada to nie żaden skansen. Do convivencji odwołują się władze miasta niezależnie od barw politycznych, sektor usług komercyjnych i liczne inicjatywy obywatelskie. Wiele instytucji postrzega się jako spadkobiercy tej tradycji, a organizacje pomocowe wspierają w jej duchu potrzebujących, zarówno żyjących w mieście od pokoleń, jak i nowo przybyłych.
Convivencia jest także silnym magnesem turystycznym. W minionym roku 2024 przyjechało tu ponad sześć i pół miliona gości. To jest dobre siedem razy więcej niż stałych mieszkańców aglomeracji. W tym sensie popularność owej czasami wręcz cukierkowej różnorodności Grenady przypomina, że jakikolwiek podział na my i oni (na przykład my – chrześcijanie i oni – muzułmanie), istotnie uszczupliłby także zasoby finansowe miasta.
Zapętlone uliczki starówki i jej nieoczywisty porządek urbanistyczny uczą wielu fascynujących rzeczy. Na przykład, że przeszłość można porządkować na bardzo różne sposoby. W oparciu o nowe doświadczenia, własne potrzeby, a nawet chwilowy nastrój. Za każdym razem efekt będzie inny. Pedantyczne rozdzielanie historycznych faktów i fikcji nie ma wtedy aż takiego znaczenia.
Dziś, kiedy język jest polem propagandowych bitew, Grenada zachęca do szukania EUtopijnej alternatywy. Krótki choćby spacer po mieście przypomina, że pamięć zbiorowa podlega tej samej płynnej dynamice, co indywidualne wspomnienia każdego z nas. Dobrze jest, kiedy pozostaje rodzajem dzieła otwartego. I jako taka cieszy się szacunkiem obywateli oraz instytucjonalnej polityki, która nie powinna zamykać jej w żadne sztywne ramy.
Czemu służą ewangelie?
Niemal sto lat po zakończeniu tak zwanej rekonkwisty, czyli po wygnaniu ostatniego emira Grenady i zjednoczeniu półwyspu iberyjskiego w rękach królów Kastylii i Leon, w grocie na skraju dzielnicy Sacromonte, tuż za murami miasta, ekipa poszukiwaczy dokonała tajemniczego odkrycia. W tym okresie trwało odgórne wymazywanie convivencji. Ale efekty były mizerne. Judaizm, islam a nawet sam język arabski zostały co prawda zakazane, jednak mieszkańcy miasta szukali własnych ścieżek poza głównym nurtem. Hołdowali eklektycznym, wieloreligijnym praktykom dalekim od kościelnej ortodoksji. W takiej atmosferze wśród pomysłowych uczonych miasta zrodził się projekt wyrastający wprost z tej ludowej tradycji: A gdyby tak wpisać eklektyczne flow w przeszłości pierwszych chrześcijan? Dostarczyć niezbitych dowodów na to, że nie jest aberracją, tylko powrotem do uświęconych źródeł?
I tak wspomniana ekipa odkryła w Sacromonte zbiór ołowianych ksiąg. Dwieście dwadzieścia trzy zaokrąglone tablice ułożone obok siebie bardziej przypominały hostie niż książki. Okazało się, że tablice zawierają tak zwaną ewangelię maryjną. Zdarzył się cud i odnalazła się zaginiona od półtora tysiąclecia księga Nowego Testamentu.
Tekst grenadyjskiej ewangelii utrzymany był w odpowiednio podniosłym tonie:
„Arabowie są jednym z najszlachetniejszych narodów,” pouczała Maria apostoła Piotra w jednym z fragmentów. „Bóg powołał ich, aby objawili światu prawo dnia ostatniego. Dlatego da im władzę, obdarzy rozumem i mądrością. Nawet jeśli na pewien okres będą wrogami. Bóg w swojej łasce zwraca się ku tym, których wybrał na sługi swoje. Tako rzecze Jezus: Arabowie wrócą do Boga. Nadchodzi czas objawienia i to arabski będzie językiem Pana. Arabski będzie językiem dobrej nowiny i kościoła świętego, do którego oni także będą przynależeli”.
Żaden król nie śmiałby zakazywać języka nowego objawienia, prawda? Albo dyskryminować ludzi, którzy nim się posługują?
Znalezisko nie spadło z nieba. Na ewangelię kilka lat wcześniej zwrócił uwagę papirus wygrzebany nomen omen spod ruin minaretu wielkiego meczetu, który właśnie rozebrano, budując katedrę. Trudno o czytelniejszą metaforę pojednania. Tym bardziej, że papirus był podpisany przez samego Cecyliusza.
Święty Cecyliusz miał być uczniem apostołów Piotra i Pawła, pierwszym biskupem Illiberis (tak Rzymianie nazywali Grenadę). Podobno zginął jako męczennik. Dzięki papirusowi legenda o wysłanym na półwysep iberyjski misjonarzu głoszącym nauki Jezusa wreszcie znalazła potwierdzenie. Co ciekawe, jak wynikało ze znalezisk, Cecyliusz oraz jego towarzysze pochodzili z… Arabii.
W reakcji na to odkrycie Sacromonte i sąsiednią dzielnicę Albaicín zapełniły kapliczki i przydrożne krzyże. Odbywały się procesje maryjne i adoracje, powstawały nowe kościoły. Wokół groty, gdzie znaleziono tablice, wyrósł ogromny klasztor. Potomkowie muzułmanów, którzy do tej pory jakby nie mogli się zdecydować na żadną ze stron, błyskawicznie zamieniali się w żarliwych katolików.
Przed wejściem do wspomnianego klasztoru Sacromonte do dziś znajduje się portal z herbem. Poniżej kapelusza kardynalskiego, łacińskiego krzyża i sznurów z chwostami jest także sześcioramienna gwiazda, a w jej środku napis arabskimi literami „Jeszua”. Kiedy się przyjrzeć, okazuje się, że to nie gwiazda Dawida, ale Salomona. Gwiazda Salomona symbolizuje przenikanie się judaizmu, chrześcijaństwa i islamu.
Rzeczywiście, intencją ówczesnego arcybiskupa, promotora odnalezionych ewangelii maryjnych i fundatora klasztoru, było zachęcenie niezdecydowanych do konwersji rozumianej nie jako zdrada, ale jako dopełnienie nowego przymierza. Tylko czy autorem tekstu ewangelii rzeczywiście był Cecyliusz?
Fałszerze prawie doskonali
Do grupy wspomnianych uczonych należał niejaki Alonso del Castillo. Oficjalnie występował w roli tłumacza tablic zapisanych w trudnym do zakwalifikowania języku na styku hiszpańskiego i arabskiego. Ale jego prawdziwe intencje pozostawały ukryte.
Del Castillo rozpoczął karierę z przytupem. Władze miasta zleciły mu przekład kaligrafii na pałacowych ścianach Alhambry. Może zawierają herezje i należałoby je skuć? Del Castillo tak zaadaptował tłumaczenie, że wątki muzułmańskie zeszły na dalszy plan. Nikt się wtedy nie zorientował i w ten sposób przetrwały.
Nawet inkwizycja poświadczyła, że Del Castillo jest wzorowym Maurem. To znaczy, że jest tak zwanym nowym chrześcijaninem i oddanym sługą króla. Jedno szło z drugim w parze, odkąd papież nadał władcom Hiszpanii tytuł Ich Katolickich Mości. Służba kościołowi była jednocześnie służbą koronie. Kolejne zlecenia, w tym od samego króla, utrwaliły prestiż uczonego. Jego autorytet był tak duży, że z ewangelią doszło do qui pro quo. Kościół powierzył jej odszyfrowanie człowiekowi, który był jej twórcą.
Oczywiście Del Castillo nie działał sam. Jego bliskim współpracownikiem był niejaki Miguel de Luna, z wykształcenia lekarz i filolog. De Luna wsławił się napisaniem obszernego studium o podboju Półwyspu Iberyjskiego przez Arabów w ósmym wieku. Podbój to nie jest dobre słowo, argumentował De Luna. Było inaczej. Ludność Półwyspu Iberyjskiego cierpiała pod rządami skorumpowanych i dekadenckich Wizygotów. Z radością przyjęła zmianę władzy.
Jednak w końcu szesnastego wieku historia nie stała po stronie ludzi pokroju Del Castillo i La Luny. Ich projekt poniósł klęskę. Imperium hiszpańskich Habsburgów zwierało szyki. I sięgało przy tym po drastyczne środki. Dziś powiedzielibyśmy, że dopuszczało się czystek etnicznych, które ocierały się o ludobójstwo.
Ostatni akt tragedii to całkowite wypędzenie Maurów z Hiszpanii w latach 1609-14. Zresztą, słowo „Maurowie” jest tu mylące. W rzeczywistości edykt dotykał katolików od co najmniej trzech pokoleń. Niczym w nazistowskich ustawach norymberskich, nie zważano na to, za kogo dany człowiek sam się uznawał, czy jaką wiarę praktykował.
Jeszcze jedna próba
Wygnanie Maurów spowodowało zapaść gospodarczą na terenach wschodniej i południowej Hiszpanii. Wraz z ich odejściem zatracono bezcenne umiejętności w rolnictwie i rzemiośle. Leżąca odłogiem ziemia uległa stopniowej erozji, której skutki region odczuwa do dziś. Regres nastąpił również w edukacji, budownictwie, spadła jakość życia, pogorszyła się opieka medyczna. Ci, którzy na przekór wszystkiemu zostali w Grenadzie, musieli wymyślić się na nowo: zmieniali imiona i nazwiska, fałszowali dokumenty rodzinne oraz historię przodków.
Upokorzenia i lęk przed zdemaskowaniem rodzinnych tajemnic wpisały się w codzienność Grenadyjczyków na pokolenia. Watykan oficjalnie uznał grenadyjską piątą ewangelię za oszustwo. Klasztor i dzielnica Sacromonte zatrzymały się jakby w pół drogi. Z prestiżowego projektu zamieniły się w schronienie dla niedobitków, którzy na przekór wszystkiemu wierzą w sens swoich ideałów. Tymczasem religijny pietyzm pozostał trwałym elementem rzeczywistości. Tak zrodziły się sławne miejscowe procesje wielkanocne.
Półtora wieku później Grenada podjęła kolejną próbę. W roku 1754 grupa archeologów rozpoczęła zakrojone na szeroką skalę wykopaliska. Prace koncentrowały się na terenie forum romanum w górnej części Albaicín. I znowu mowa była o Cecyliuszu. Tym razem znaleziska to rzymskie tablice z odpowiednimi inskrypcjami oraz kolejne ołowiane księgi.
Z początku wszystko szło dobrze. Miasto przeznaczyło roczne, stałe środki budżetowe na finansowanie wykopalisk. Podobnie jak w czasach Del Castillo i La Luny pojawili się także prywatni sponsorzy, wśród nich miejscowy arcybiskup. Radość była ogromna. Spektakularne wykopaliska trwały bite osiem lat, a oczy wielu mieszkańców Hiszpanii z sympatią kierowały się ku miastu odzyskującemu prestiż. Aż tu niespodzianka: nagle okazało się, że antyczne artefakty wykopują, przetwarzają na własne potrzeby (np. przez dodanie odpowiednich inskrypcji) i w tajemnicy zakopują ci sami ludzie, którzy następnie odkopywali je z celebrycką pompą.
Na czele prac na styku prawdy i fikcji stał kanonik Juan de Flores y Oddouz. Był to syn francuskiego kupca osiadłego w mieście, prawnik i funkcjonariusz inkwizycji oraz pasjonat archeologii. Szkicując jego portret psychologiczny, współczesny badacz historii miasta Manuel Barrios Aguilera pisał o potrzebie przywrócenia dobrego wizerunku nowej ojczyźnie – spowitej duszną atmosferą prowincjonalnej mieścinie.
Prestiżowe znaleziska z okresu pierwszych chrześcijan miały odwrócić złą passę Grenady. De Flores poświęcił się swojej misji bez reszty. Zainwestował w wykopaliska nie tylko swój własny prestiż, ale i cały odziedziczony po ojcu spadek. Kiedy fałszerstwa wyszły na jaw, stanął przed sądem i został skazany na osiem lat więzienia. Umarł w niesławie. Dowody zniszczono. W ferworze zginęły liczne antyczne autentyki.
Celibat: koniecznie tak czy jednak nie?
Wczesnochrześcijańska tożsamość miasta to oprócz mitycznego Cecyliusza także autentyczne wydarzenie z okresu wczesnego chrześcijaństwa: datowany na około 306 rok synod w Elwirze (ówczesna nazwa miasta). Tak zwane kanony z Elwiry to pierwszy w swoim rodzaju dokument kościoła. Regulował kwestie celibatu duchownych, monogamii wiernych czy stosunków z judaizmem. Jest tylko mały problem. Nikt do dziś nie wie, czy kanony są autentyczne. Wśród historyków trwa na przykład spór, które kanony uchwalono na synodzie, a które dopisano ex post.
Rzecz ma znaczenie, gdyż zmieniające się reguły kościelnej łaciny istotnie wpływają na rozumienie dokumentu. I tak wyniki niektórych badań filologicznych kanonu trzydziestego trzeciego pozostają w zgodzie z wykładnią kościoła katolickiego: mamy tu wyraźny nakaz dochowania celibatu przez duchownych. Ale są inne teorie. Konstrukcja gramatyczna z podwójnym zaprzeczeniem i specyficzna składnia sugeruje, że przepis to kategoryczny zakaz celibatu!
Zamiast spierać się do upadłego, część badaczy wyciąga z całej sprawy szczególne wnioski. Być może ówcześni ludzie, a nawet kościół i władza, nie odczuwali potrzeby unifikującej standaryzacji. W odróżnieniu od zwyczajów naszej współczesności, sprzeczne interpretacje kanonów, w zależności od kontekstu, miejsca i czasu, nie wzbudzały dyskomfortu. Nawet w tak, wydawałoby się, fundamentalnych kwestiach.
O czym mówi historia
Działalność De Floresa, jak i wcześniej Del Castillo, wykraczała poza wymiar indywidualny, dezynwolturę czy odpowiedzialność karną. Odpowiadała raczej na konkretne zapotrzebowanie społeczne. Niczym romantyczni mesjaniści obaj jakby wzięli zbiorowe cierpienie na swoje barki. Odegrali przy tym dwuznaczną rolę pionierów instrumentalizacji historii jako narzędzia władzy.
U podstaw ich projektu leżało bowiem przekonanie, że koegzystencję starej i nowej ludności miasta, konwertytów, Żydów, chrześcijan i muzułmanów, może uprawomocnić historyczny dokument. Tekst, przypomnijmy, sprzed tysiąca pięciuset lat i autorstwa Cecyliusza, o którym nikt nie wiedział, czy w ogóle istniał. Historia stała się ultima ratio rządzenia: przyznawała prawo do życia. A nie na przykład fakt, że setki tysięcy ludzi wspólnie mieszkają na jednym terytorium i w jednym czasie.
Choć grenadyjskim fałszerzom przyświecały raczej dobre intencje, ustanowili groźny precedens. Do dziś spory wokół wojny w Gazie czy w Ukrainie są prowadzone językiem, w którym historia mityczna jest często ważniejsza niż praktyka społeczna. Jeśli chodzi o mieszkańców Grenady, mam wrażenie, że odrobili lekcję. Dziś pamięć miasta przypomina deleuzjańskie kłącze. Fikcja i fakty splatają się tu na dobre i na złe, a wielokulturowa przestrzeń znaczy dla różnych ludzi całkiem różne rzeczy.
Czasem to Cepelia Al-Andalus, czyli sklepiki, herbaciarnie, palarnie sziszy i orientalne łaźnie w ozdobnych wnętrzach. Kiedy indziej to europejska stolica hipisów, którzy w Sacromonte nie przestają eksperymentować z zalążkami nowego świata. Wreszcie to także pytanie o tożsamość. Czy język arabski jest częścią Hiszpanii? Europy? A islam?
Świat w drodze
Jak to było? – Podróże kształcą. Ale czy można oczekiwać, że sześć i pół miliona turystów rocznie pójdzie śladami wielowarstwowej pamięci miasta? Oczywiście, mogłoby. Ale też nie każdy jedzie na wakacje, aby fascynować się EUtopią. I to jest ok.
Państwa takie jak Hiszpania generują kilkanaście procent PKB z turystyki (Grecja nawet dwadzieścia). Trudno się spodziewać, że z tego zrezygnują. W roku 2024 odnotowano łącznie prawie 1,5 miliarda transgranicznych przejazdów turystycznych. Problem polega na tym, że pozyskane w ten sposób gigantyczne środki niekoniecznie poprawiają jakość życia stałych mieszkańców regionów turystycznych.
W miastach takich jak Barcelona czy właśnie Grenada ludzie czują się pozostawieni sami sobie. Lista wyzwań jest długa: windowanie cen najmu i zakupu nieruchomości, podporządkowanie sektora usług potrzebom turystyki, przeciążenie infrastruktury, zanieczyszczenie środowiska czy właśnie wadliwa redystrybucja zysków. Dla przykładu, choć w całej Grenadzie średnia ilość mieszkań na najem krótkoterminowy to około trzy procent, w Albaicín to prawie jedna czwarta!
Ale czy wymienione zjawiska są koniecznie związane z turystyką? Z mobilnością w ogóle? Czy można sobie wyobrazić dobrą politykę, która pogodzi potrzeby mieszkańców i przyjezdnych? Myślę, że jak najbardziej. I nie jest to aż takie trudne. Kiedy przyglądam się grupom turystów w Grenadzie, zwracam na przykład uwagę, że trasy zwiedzania to zawsze tylko kilka nielicznych uliczek. Wycieczki mają tę samą formułę opartą na oglądaniu wybranych zabytków – najbardziej typowych, najbogaciej zdobionych, najokazalszych. Czy tak musi być?
Każde miasto ma oczywiście swoją specyfikę. EUtopijna praktyka podpowiada jednak, od czego zacząć: od uważnego wsłuchania się w potrzeby mieszkańców. I poważnej próby przełożenia potrzeb na działania. Na przykład przez tworzenie korzystnych ram finansowo-prawnych dla usług nastawionych na potrzeby lokalsów. Więcej sklepów spożywczych, a nie tylko z pamiątkami. Podobnie, poprzez nieuprzywilejowywanie dużych inwestorów kosztem osób indywidualnych. Tu dobrym przykładem są wyśrubowane wymagania konserwatorskie. Przysłowiowy zwykły mieszkaniec starówki będzie sprzedawał dom inwestorowi na hotel, bo niezmiernie trudno byłoby mu go odpowiednio wyremontować, aby dalej w nim mieszkać.
EUtopijna perspektywa pozwala też zwrócić uwagę na obciążanie użytkowników indywidualnych odpowiedzialnością za niedobory infrastrukturalne. Owszem, warto krzewić świadome korzystanie ze środków transportu. Ale jeśli dwa duże europejskie państwa takie jak Polska i Niemcy nie potrafią w trzeciej dekadzie XXI wieku uruchomić szybkiego połączenia kolejowego między Berlinem a Warszawą, to na kogo spada odpowiedzialność za zanieczyszczenia spowodowane 50-minutowymi lotami samolotów pasażerskich na tej trasie? Czy można winić osoby, które, powiedzmy, chcą na weekend wrócić do domu i wielogodzinna podróż ze średnią prędkością 100 km/h nie odpowiada na ich potrzeby?
Ramy każdej działalności gospodarczej tworzy polityka. Dotyczy to także turystyki. Polityka może wspierać mieszkańców w dbaniu o przyjazną przestrzeń do życia w ich najbliższym otoczeniu niezależnie od natężenia ruchu turystycznego. Nie potrzeba do tego magicznych formułek ani gigantycznych zasobów. W moim przekonaniu to nie mobilność jest źródłem nieszczęść, tylko złe zarządzanie zjawiskami, które jej towarzyszą.
Mobilność to oczywiście nie tylko podróż samolotem, z wizą w paszporcie i przysłowiowym wypchanym portfelem. To także rzesze ludzi, którzy mniej lub bardziej wbrew politycznemu porządkowi zmieniają miejsce zamieszkania. To brak paszportu i pusty portfel. I, co może najważniejsze, to wiara, że świat to miejsce, w którym każdy może godnie żyć. Godnie, czyli tak, że starcza mu na dach nad głową, jedzenie, budowanie więzi z bliskimi i szkołę dla dzieci. Jeśli akurat nie w miejscu, gdzie się urodził, to gdzieś indziej – tam, gdzie może dotrzeć i gdzie mu się podoba. Bo potrzebuje, bo marzy. Tak traktowana mobilność powinna być punktem wyjścia każdej dobrej polityki. Zatem nie czy, tylko jak.
EUtopijna nauka z Grenady to odwrócenie porządku debaty: mobilność jako stan naturalny i dobra polityka, która tworzy dla niej przyjazne ramy. Być może przyzwyczailiśmy się myśleć o ludziach mobilnych, że to wyjątki – urlopowicze, outsiderzy lub uchodźcy. Ulegają fanaberiom lub są ofiarami nieszczęść. Trzeba objąć ich restrykcjami i napiętnować, czasem okazać litość. Ale czy historia nie składa się właśnie z losów ludzi w drodze?
Nie ma tu miejsca, aby szczegółowo opisywać perspektywy EUtopijnej turystyki i innych rodzajów mobilności. Patrząc trochę z lotu ptaka, ich demonizowanie wpisuje się w trend postrzegania rzeczywistości jako cyklu kryzysów, epidemii, wojen i kataklizmów. Zmarła jakiś czas temu Ewa Wanat pisała w kontekście koronowirusa, że „nie ma świata po pandemii, jest tylko świat między pandemiami”. Otóż myślę, że nie. EUtopijna komunikacja zachęca, aby opowiadać o świecie nie w kategoriach konfliktów i katastrof, ale zamiany.
Zapominając o mobilnej zmienności świata albo chcąc ją za wszelką cenę kontrolować, łatwo zahipnotyzować się katastrofą. Im silniejsza jest bowiem wiara, że możemy sterować zmiennością, tym boleśniej odczuwamy zawód, że tak nie jest. Właśnie to rozczarowanie maluje rzeczywistość w czarnych barwach przemocy i chaosu. Niewiele mówi o tym, jak budować dobry świat i jego politykę.