Bezradność i brak wiary – to chyba najtrafniejsze określenia stanu ducha nie-PiS-owskich Polaków w czasie, gdy piszę ten tekst. Jest lipiec 2018, mamy PiS-owski rząd, prezydenta, Trybunał Konstytucyjny, Krajową Radę Sądownictwa, właśnie po raz bodaj piąty znowelizowano przepisy dotyczące Sądu Najwyższego, co umożliwi w ciągu dwóch, trzech miesięcy upartyjnienie i poddanie tej instytucji kontroli władzy wykonawczej. Zbliżamy się do końca etapu, który Karol Modzelewski trafnie określił jako „legalizacją pałki” – czyli modyfikacji ustroju w taki sposób, by rządzący mogli reagować na krytykę czy opór bez zagrożenia, że słabszy będzie miał możliwość odwołania się do instytucji państwa pozostających poza kontrolą rządu, że jego prawa będą w jakikolwiek sposób chronione. Odtąd obywatel będzie zdany na łaskę i niełaskę rządzących.
[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXIX numeru kwartalnika Liberté!, który ukaże się drukiem na początku września 2018 r.]
Demokracja fasadowa jest „zgodna z obowiązującym prawem”
„Legalizacja pałki” byłaby umiarkowanie skuteczna w krajach o stabilnej demokracji, gdzie obyczaj i tradycja bywają równie silne jak prawo pisane. Niestety Polska do takich nie należy. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że większe czy mniejsze świństwa oraz nieprzyzwoitości uchodzą płazem, „bo nie naruszono prawa”, bo indolencja służb śledczych (czasem trudno uwierzyć w jej przypadkowość) uniemożliwia skuteczne karanie. Czyli – można robić świństwa, można przekraczać obiektywne granice działania na szkodę państwa czy obywateli, byleby znaleźć furtkę do stwierdzenia, że „nie naruszono prawa”. Za naruszenie elementarnego poczucia sprawiedliwości w Polsce nikogo nie spotyka żadna kara. „Śmierć cywilna”, będąca zmorą polityków krajów demokratycznych, której obawiają się oni na równi albo nawet bardziej niż wyroku sądowego, w Polsce nie istnieje. Dlatego prokurator Piotrowicz ogranicza możliwość wypowiedzi posłom na posiedzeniach komisji, przerywa Rzecznikowi Praw Obywatelskich (przypomnijmy – to organ konstytucyjny stojący w hierarchii państwa nieporównanie wyżej od przewodniczącego komisji sejmowej) – bo ma za sobą jakąś tam podstawę w regulaminie, nie czuje się w żaden sposób związany regułami ogólnymi. Marszałek Kuchciński tymże regulaminem przyznaje sobie prawo do eskalacji kar za „wykroczenia opozycji” w postaci wypowiedzi, które uzna za złe – cóż z tego, że jest to mordowanie istoty parlamentaryzmu, którą jest debata, rozmowa, spór, porównywanie racji. Sejm uchwala odpowiedni regulamin, więc wszystko dzieje się zgodnie z prawem.
Przechodzenie do porządku dziennego nad zachowaniami nieetycznymi, ale „zgodnymi z prawem” nie zaczęło się oczywiście dziś – było jedną z narastających patologii Trzeciej Rzeczypospolitej. W jej początkach marszałek Andrzej Kern, angażujący aparat państwa do prywatnych porachunków z narzeczonym córki, zapłacił końcem kariery – choć dałoby się udowodnić, że wszystko działo się „zgodnie z prawem”. Potem kwestie etyki stopniowo zanikały, państwo stawało się łupem i „własnością” rządzących, którzy przyznawali sobie przywilej robienia wszystkiego, co im się spodoba, „zgodnie z prawem”. Dla jasności – to nie są próba budowania symetrii – Trzecia Rzeczpospolita miała swoje wady i zalety, do tych ostatnich na pewno należały wolności obywatelskie, gospodarcze, niezależność sądów, elementarne poszanowanie praw mniejszości (także tej parlamentarnej), wolność zgromadzeń i słowa, uznanie konstytucji za źródło prawa o znaczeniu nadrzędnym dla ustaw i regulaminów sejmowych. Nie ma żadnej symetrii pomiędzy erodującą Trzecią Rzeczpospolitą a usankcjonowaniem jej największych patologii przy likwidacji jej zalet, z czym mamy do czynienia dziś. Niemniej należy uznać, że nie ma punktu zmiany np. w roku 2015. Był proces psucia, który po roku 2015 wybuchł ze zdwojoną, może wręcz potrojoną czy zwielokrotnioną siłą, sam już nie wiem. Przez lata krytykowałem zalążki nepotyzmu i kolesiostwa w obsadzie spółek Skarbu Państwa, ale nigdy nie zbliżyliśmy się przez te lata do obecnego poziomu Misiewiczów, do dyktatury przeróżnej maści „Dyzmów”, traktujących swoje posady jak wygraną w totolotka, słusznie zresztą, bo dostają miliony za nic, za szczęśliwy traf, który spowodował że są mężami, żonami, szwagrami czy dziećmi kogoś ważnego. Kiedy czytam zwierzenia Piotra Walentynowicza, którego jedyną kompetencją pozostaje to, że jest wnukiem nieżyjącej, hołubionej przez PiS działaczki, jak to czuje się pokrzywdzony, bo swoją synekurę dostał poza Gdańskiem i musi dojeżdżać, to naprawdę nie umiem się do tego odnieść ani tego skomentować. Ale – ktoś mi zaraz powie – przecież Walentynowicz w spółce PIT-Radwar dostał pracę zgodnie z prawem.
Ta zgodność z prawem przy systemowym odrzuceniu kategorii etycznych czy bezdyskusyjnych dotąd norm poczucia sprawiedliwości doprowadziła nas do demokracji fasadowej, w której instytucje demokratyczne przestają być demokratycznymi, trójpodział władzy został odrzucony (aż się ciśnie na usta „jako burżuazyjny przeżytek”), sfera publiczna pozostaje nią tylko z nazwy, stając się faktycznie sferą partii rządzącej, która w dodatku zachowuje się jak władza okupacyjna, traktując opozycję jak tubylców do ucywilizowania i źródło danin finansujących politykę okupanta. Następne nowelizacje kolejnych bubli ustawowych wypluwanych z siebie przez władzę powodują, że wszystko to staje się „zgodne z prawem”.
Czas cudotwórców w globalnym konflikcie
Najgorsze jest to, że nie mamy do czynienia z problemem wyłącznie polskim. Robert Krasowski napisał kiedyś, że żyjemy w epoce Kaczyńskiego i że sukces Donalda Tuska polegał na tym, że to zrozumiał i zagrał tak, by w tej epoce nie rządził Kaczyński. To jest tylko część prawdy. Kaczyński jest lokalnym kacykiem w świecie, w którym co jakiś czas powraca nigdy nierozstrzygnięta, być może nawet nierozstrzygalna wojna kulturowa. Wojna świata zurbanizowanego, opartego na cywilizacji łacińskiej i nieustającej modernizacji, ze światem stepu, podboju i nieustannego konfliktu. Granice stref wpływów i przenikania się tych światów przesuwają się od wieków, raz w jedną, raz w drugą stronę. Świat zachodu bywa nudny w swojej przewidywalności, procedurach, prawach, długim procesie decyzyjnym. Bywa nudny w swoim pacyfizmie i ekspiacji za przeszłe grzechy kolonializmu czy wojen religijnych. Świat stepu bywa pociągający w swojej dzikości, nieprzewidywalności, braku wątpliwości i wobec silnych wodzów. Świat zachodu to sklepikarz liczący swoje utargi, planujący otwarcie kolejnego sklepu, podczas gdy świat stepu to nieomylni wodzowie raz konno, raz na niedźwiedziu. Świat zachodu to stabilizacja, sytość, nuda, świat stepu zaś to nieustająca żądza, niedosyt, przygoda.
Mamy dziś kryzys zachodnich wartości, kryzys liberalnej demokracji. Zachód przez dziesięciolecia żył w przekonaniu, że doszedł do modelu rozwiązującego wszelkie problemy, że zna leki na każdą chorobę, a nawet gdy pojawi się nowa, to szybko jest w stanie potrzebny lek wymyślić. Kryzys gospodarczy baniek kredytowych, zaraz po nim kryzys migracyjny podkopały tę wiarę. Pojawili się populistyczni cudotwórcy z nowymi „receptami”. Większość z nich jest nie pierwszej świeżości, bo sprowadza się do testowanych już pomysłów ograniczania demokracji, rezygnacji z wartości wolnościowych zastępowanych etatyzmem i protekcjonizmem. Umiarkowaną nowością jest także to, że formacje projektujące wzmocnienie państwa i ograniczanie wolności obywatelskich i gospodarczych robią to pod hasłami poszerzania wolności i demokracji. Każdy z reżimów totalitarnych zdobywał władzę pod hasłem wyzwolenia od ucisku złej władzy – czy to była Republika Weimarska, czy rosyjski Rząd Tymczasowy. I w każdym z takich przypadków „wyzwolenie” prowadziło do stworzenia systemu bardziej totalitarnego od tego obalonego.
Na peryferiach
Polska od wieków ma nieszczęście być krajem frontowym, peryferyjnym dla jednej lub drugiej cywilizacji. W kryzysach cywilizacji stepu udaje nam się stawać krajem Zachodu. W kryzysie cywilizacji liberalnej równie szybko przesuwamy się na wschód. Spór dlatego jest w Polsce tak ostry i bezwzględny w sferze językowej, społecznej, dlatego porównywany do walki plemion, że nie jest normalnym sporem politycznym pomiędzy chadecją a socjaldemokracją czy konserwatystami a liberałami – linia tego sporu jest dokładnie tam, gdzie linia sporu o charakterze geopolitycznym i cywilizacyjnym. Nawet jeśli na co dzień sobie tego nie uświadamiamy lub nie chcemy o tym wiedzieć – PiS nie jest sobie jakąś tam konserwatywną partią, nawet jeśli przez 10 lat tak udawano – PiS jest partią kultury stepowej, a Kaczyński pozostaje wodzem jednej z pomniejszych odsłon wojny cywilizacyjnej. Fakt, że przez jakiś czas (obecnie coraz mniej, co też jest znaczące) PiS mocno podkreślał swoją antyrosyjskość – w żaden sposób nie zmienia to postaci rzeczy – w wojnie cywilizacyjnej PiS jest po tamtej stronie mocy, kłótnie w ich rodzinie tego nie zmieniają.
Po drugiej stronie, tej widzącej Polskę w strefie cywilizacji europejskiej, mamy paletę poglądową naturalną w demokracji – konserwatystów z PO, słabo zorganizowanych liberałów i lewicę. To zróżnicowanie działa oczywiście na niekorzyść opcji zachodniej, ale w imię właśnie tych wartości należy przyjąć to do wiadomości i organizować się z uwzględnieniem owych podziałów.
Piszę z uporem maniaka, że należy się uczyć od PiS-u, ale nie należy PiS-u naśladować. Naśladując PiS, zmieniamy strefę kulturową, zaprzeczamy wartościom, o które walczymy, w konsekwencji tracimy cel walki. Uczyć się należy umiejętności komunikacji, docierania ze swoim przekazem, nie naśladując treści, nie tylko dlatego, że te treści są odrzucające, ale dlatego, że w ich głoszeniu wiarygodny będzie tylko PiS.
Musimy także nauczyć się oddzielać – PiS jest partią cywilizacji stepu, ale nie PiS sam w sobie jest złem (potrafił balansować na granicy cywilizacji i wpisywać się w tę zachodnią), złem jest system, który PiS tworzy. Walczyć należy zatem z systemem, a nie partią czy ludźmi. Jednym z ważniejszych przesłań naszej cywilizacji jest szukanie w każdym człowieku dobra, próby zrozumienia motywacji. W partii rządzącej jest wielu ludzi po prostu złych, którymi powinny się w przyszłości zająć niezależne sądy, jest tam też wielu ludzi, którzy wierzą, że ich działania służą Polsce. Nie można wszystkich (a szczególnie już wyborców, którym Trzecia Rzeczpospolita dała powody, by ją odrzucić) wrzucać do jednego worka i szukać odpowiedzialności zbiorowej. Takie głosy często się podnoszą, są zrozumiałe, ale to fatalna droga.
Nikt nam nie pomoże, jeśli sami sobie nie pomożemy
W walce tej nie możemy liczyć na znaczące wsparcie, po PiS-owsku mówiąc, „zagranicy”. Nie wątpię, że państwa rdzenia cywilizacji łacińskiej dadzą sobie radę z kryzysem systemu – jak zawsze, modyfikując go, ale pozostając przy swoich wartościach. Ale są osłabione problemami wewnętrznymi, będą defensywne i wspomaganie peryferii – takich jak Polska czy Węgry – nie będzie priorytetem. Przyjmując stepową wersję polityki realnej – w interesie egoistycznym Niemiec czy Francji jest szybkie tworzenie UE wielu prędkości i prowadzenie własnej polityki wolnej od konieczności negocjacji z Kaczyńskim czy Orbanem, w ich interesie jest ucieczka do przodu i pozostawienie problemów środkowoeuropejskiego kotła swojemu losowi. W stepowym ujęciu polityki USA należy oddać Ukrainę i resztę „bliskiej zagranicy” Putinowi w zamian za antychińską koalicję globalną. Jedynym, co UE powstrzymuje od takich działań, jest odrzucanie stepowych antywartości. W wypadku USA sytuacja jest bardziej skomplikowana ze względu na wyskoki prezydenta Donalda Trumpa i następujące po nich akcje ratunkowe jego administracji.
Polska jako peryferium jest jak zawsze bardziej zależna od globalnego starcia niż od własnych wyborów, choć w sposób oczywisty proeuropejski i proatlantycki rząd mógłby nas uchronić od większości strat społecznych związanych z obecnym ciążeniem na stepową stronę frontu. Ale wiara w to, że bez zdobycia większości w krajowych wyborach ktoś nas uchroni przed odpłynięciem w głąb stepu jest złudna. Zachód ma dość własnych problemów, na nasze nie wystarczy mu czasu i energii.
Z góry także trzeba sobie powiedzieć – rząd prozachodni nie da nam luksusu pewności, że w żadnej Jałcie czy innych Helsinkach nie zostaniemy sprzedani, ale obecne rządy dają nam pewność, że na bliżej nieokreślony czas wypadniemy z kręgu cywilizacyjnego, do którego przez dziesięciolecia sowieckiej dominacji dążyliśmy. Bez żadnej nowej Jałty, na własne życzenie.
Czy wiemy, o co toczy się ta gra?
Nie wiem, na ile świadomość opisanego sporu istnieje w polskiej klasie politycznej – tak po stronie rządzących, jak i opozycji. Na ile jedni i drudzy łudzą się, że polski spór jest sporem politycznym, że dotyczy PiS i PO czy jakiejś tam innej konfiguracji politycznej. Wydaje się, że jedni i drudzy pozostają w przekonaniu, że to krajowy spór międzypartyjny, abstrahujący od starcia cywilizacyjnego i od będącej odpryskiem tego starcia gry Putina o odzyskanie wpływów w Europie Środkowej. Kontekst międzynarodowy w działaniach PiS-u pojawia się punktowo – w psuciu relacji z Niemcami, Izraelem czy Ukrainą. Kwestii globalnych rządzący starają się nie zauważać. Reaktywna opozycja odpowiada na działania PiS-u także punktowo. Mam takie poczucie, sadząc po reakcjach wyborców w badaniach opinii nieodosobnione, że mało jest wiary i przekonania polityków opozycji we własne słowa, szczególnie kiedy stawiają ostre tezy. Jakby cały czas grali na podstawowym poziomie – o obsadę ministerstw, a nie o przyszłość Polski. Jakby nie widzieli globalnego kontekstu i przesuwania się granic wpływów pomiędzy światem zurbanizowanym a stepem. Jakby sami nie byli przekonani, co do wyższości spokojnego mieszczańskiego życia nad hulaniem taczanką po otwartych nizinach. Mam też poczucie, że anty-PiS-owski opór obywatelski gromadzi ludzi, którzy świadomie bądź intuicyjnie czują konflikt cywilizacyjny, z jakim mamy do czynienia w Polsce.
Bez przywództwa
Nie zbliżamy się do odebrania PiS-owi władzy. Spontaniczne ruchy obywatelskie pojawiają się i znikają, dając świadectwo potencjału niezagospodarowanego przez partie, który nie wykreował samoistnych liderów. Demonstracje bardziej przypominają serię słabo ze sobą powiązanych happeningów niż ruch społeczny o określonych celach. Rządzący rozgrywają emocje, przyśpieszając i zwalniając destrukcję państwa na przemian, korzystając na widocznym nawet z daleka problemie przywództwa.
Przywódcą nie jest Grzegorz Schetyna, niewątpliwie najlepszy po stronie opozycyjnej polityk partyjny, dziś skrępowany jako przewodniczący PO ratowaniem tej organizacji, a co za tym idzie, kierowaniem się jej interesem jako priorytetem – stąd w wizji „zjednoczonej opozycji” tworzonej pod jego dyktando nie da się uzyskać synergii działań różnych formacji sprzeciwiających się obecnym rządom. Wizja Schetyny buduje jego partię – „zjednoczona opozycja” to PO i akolici, efektem tych działań jest koalicja z rezygnującą ostatecznie z samodzielnej polityki Nowoczesną i prawie pewny duży klub (pewnie ok. 150 mandatów) po kolejnych wyborach parlamentarnych. Z punktu widzenia PO to dobra droga do zapewnienia trwania partii, uniknięcie drogi SLD, które po utracie władzy zanikało, niemniej w kategoriach starcia cywilizacyjnego – pełna klęska, na ścianie sejmu kolejnej kadencji Klementyna Suchanow będzie mogła napisać jedynie: Mane, tekel, fares.
Nie było chyba od czasu Lecha Wałęsy startu lepszego, niż miał Mateusz Kijowski. Z dnia na dzień stał się liderem przyciągającym tłumy, dyktującym warunki szefom partii opozycyjnych, tworzącym masowy ruch, będącego dla PiS-u synonimem największego zła. I nie umiem sobie przypomnieć z historii przypadku tak ostrego upadku, zaraz po starcie. Upadku nie pod naporem okoliczności, przeciwników, tylko własnej słabości i niedojrzałości. Zupełnie mnie nie interesują orzeczenia na temat faktur Kijowskiego dla KOD-u, może nawet zostaną uznane za „zgodne z prawem” – faktem jest, że Kijowski swoim kombinatorstwem i nieuczciwością zamordował siebie, KOD i wspieranie finansowe opozycji ze zbiórek publicznych.
Gdzieś po drodze Kijowski „stworzył” Obywateli RP – odłam radykalny KOD-u, który przejął rolę macierzystej organizacji po jej upadku. Tu jednak z Pawłem Kasprzakiem jest pewien problem – o ile w KOD-zie zawsze było trochę zamieszania i spontaniczności, a tyle w Obywatelach RP jest chyba tylko spontaniczność i zamieszanie. Połączone z kompletnym chaosem komunikacyjnym – a to Kasprzak odcina się od bardziej radykalnych form protestu (napisy sprayem na murze), a to wjeżdża w bagażniku posłanki Schmidt do Sejmu – wytłumaczy mi ktoś (ufunduję nagrodę niespodziankę), czemu, u diabła, to miało służyć? Co wniosło do protestów? Czy to był jakiś test auta posłanki?
Brak liderów uliczna opozycja kompensuje sobie, tworząc liderów z ludzi, którzy ewidentnie nimi nie są, nie są przygotowani do tej roli, nie chcą jej. Trochę to przypomina poszukiwania wodza dla powstania przez podchorążych w roku 1830. Różni światli generałowie odmawiają, a ci, co się nawet zgodzą, działają potem wbrew powstaniu.
Takim generałem stała się profesor Małgorzata Gersdorf, w oczywisty sposób nieswojo czująca się w entourage’u wodza oporu. Zapewne przyzwoita sędzia raptem ma rozgrywać dużą politykę z poparciem tysięcy ludzi pod Sądem Najwyższym, a zaczyna lawirować, wdawać się w prezydenckie kontredanse, idzie na urlop, urlop przerywa, żeby w Karlsruhe oświadczyć coś o swoim uchodźstwie. Na swojego zastępcę wyznacza jedynego zapewne z sędziów SN z epizodem w wojskowym sądownictwie stanu wojennego. Jakby chciała uzasadnić każdą PiS-owską tezę na temat sądownictwa. To jest materiał na memy, nie na lidera.
Nadzieją ma być triumfalny powrót Donalda Tuska na białym koniu, ale co, jeśli koń się ochwaci albo Tusk wzorem Andersa nie wróci i ojczyzny nie zbawi?
Powyższy opis nie służy krytyce opozycji czy poszczególnych osób – jest pewną diagnozą stanu faktycznego, w mojej ocenie podstawą do rozważań o słabościach, jakie musi przezwyciężyć stronnictwo zachodu, by dać sobie szansę na zwycięstwo nad partią stepu.
Cel, program i moralna legitymacja
To wszystko jest jak z podręcznika – potrzebny jest zdefiniowany cel, akceptowane przywództwo i poczucie moralnej wyższości własnych racji. Celem nie może być tylko odsunięcie PiS-u od władzy, celem musi być budowa lepszej, nowej Rzeczpospolitej, osadzonej kulturowo i politycznie w cywilizacji łacińskiej, nadążającej za jej rozwojem. Żaden powrót do status quo sprzed 2015 roku do celu tego nie prowadzą. Żeby budować nowe państwo, partie i organizacje muszą się wyrwać z paradygmatów lat 90., spojrzeć w przyszłość, mieć odwagę zmian. Muszą odzyskać kontakt z aktywnymi wyborcami, stawiać diagnozy, znajdować recepty i przekonywać do nich wyborców. Od przekazu „PiS niszczy” ważniejszy jest „My zbudujemy”. Polakom potrzebna jest ofensywna alternatywa dla PiS-u.
Takie przeformułowanie celów wiąże się ze zmianą – albo liderzy się zmienią, albo sytuacja zmieni liderów. Zmieni ich na ludzi, którzy chcą być liderami, a nie robią tego z przypadku, na ludzi, którzy zastosują wobec siebie i swojego otoczenia podwyższone standardy etyczne. To kwestia wiarygodności dającej przewagę moralną. Na ludzi, zdających sobie sprawę, że nie mamy w Polsce sporu partyjnego – mamy spór cywilizacyjny i w tym sporze trzeba się opowiedzieć i zmobilizować do opowiedzenia wyborców. Zmobilizować pozytywną wizją dobrej polityki, dobrego państwa, jakie możemy zbudować.
Standardy etyczne to bardzo drażliwa kwestia. Narzucony przez PiS, ale bardzo chętnie przyjęty przez opozycję „naszyzm” i wynikająca z niego bezwzględna walka z symetryzmem, gdzie każdy, kto powie coś złego o rządach PO lub działaniach obecnych liderów opozycji, staje się symetrystą i pożytecznym idiotą PiS-u, utrudnia, a może wręcz uniemożliwia samooczyszczenie się organizacji opozycyjnych ze słabych punktów obniżających jej wiarygodność.
W prokuratora Piotrowicza należy bić za przeszłość i za teraźniejszość, bo to człowiek zły, ale nie można równolegle czynić bohatera z sędziego Józefa Iwulskiego, z jego przeszłością w sądownictwie wojskowym i jakimś uwikłaniem żony, co do którego unika się jakichkolwiek wyjaśnień. Państwo „Wolfgangowie” Przyłębscy to ludzie złej strony mocy, nie można zatem robić bohatera z płk. Adama Mazguły płaczącego na ubeckich wiecach o krzywdach tych przefajnych towarzyszy. Gdzieś są przecież obiektywne kategorie dobra i zła, przyzwoitości i jej braku, każdy z nas jest przecież w stanie je czuć bez pisanej ściągawki. Nie może „naszyzm” ich przesłaniać. Z propagandą braci Karnowskich, Tomasza Sakiewicza i Jacka Kurskiego nie można walczyć odwrotną, równie kłamliwą i usłużną wobec sponsorującej partii. Bo wtedy tracimy z oczu cel walki i jedną partię stepową zastąpi inna.
Bycie po stronie wartości to bezwzględny przymus kierowania się nimi zawsze, poczynając od siebie. Sprawie opozycji bardzo szkodzą zarówno opłacani przez PO propagandyści, jak i publicyści przekonani do bezwzględnej walki z symetryzmem. Bo samo pojęcie symetryzmu w ich ujęciu zakłada spór na jednej linii, na której istnieją tylko PO i PiS, czyli – poprzez takie zawężenie – błędną ocenę tego, z czym w Polsce mamy do czynienia. O ile jestem skłonny przyjąć, że PiS to samodzielny reprezentant idei stepu (choć tutaj także można niuansować, są narodowcy, kukizowcy, korwinowcy i obóz Rydzyka, którzy w PiS-ie bywają, ale nie zawsze są), o tyle twierdzenie, że PO jest jedynym reprezentantem opcji europejskiej, to uzurpacja irytująca lewicę i dużą część liberałów, których w PO nie ma i nawet w niej nie bywali. Jedyną podstawą walki z symetryzmem jest partyjny „naszyzm”, doktryna wykluczająca samodzielne myślenie i z założenia intelektualnie nieuczciwa. A spójrzmy na to z innej strony – na publicystów, niegdysiejszych głównych piewców „dobrej zmiany”, którzy zaczęli krytykować jej praktyczne działania – to także w definicjach naszystów „symetryści”, bo nadal nie są za PO, a już krytykują PiS. Co z nimi? Czy przypadkiem nie należy się cieszyć, że także dostrzegają zło obecnej władzy? Czy raczej ganić, że jeszcze nie kochają PO i zapewne nigdy nie pokochają? Czy może uznać, że linie podziału w Polsce nie muszą się pokrywać z sympatiami do obu największych partii? Bo ten podział doprowadził nas tu, gdzie jesteśmy, a to nie jest dobre miejsce.
„Naszyzm” jest drogą zamykającą rozmowę o tym, jak ma wyglądać przyszła Polska, nie pozwala szukać nowych modeli, wyciągać wniosków z przeszłości, nie pozwala w końcu samym działaczom partyjnym przyznać się przed sobą i przed nami do błędów i szukać sposobów ich uniknięcia w przyszłości.
O co może walczyć opozycja
Rozważania zacząć należy chyba od zdefiniowania tego, jak sobie wyobrażamy zmianę władzy. Gdy patrzę na działania opozycji, na stosowaną taktykę i środki, wcale nie jest dla mnie jasna wizja takiej zmiany. Bo jeżeli przyjmujemy (ja osobiście żyję taką nadzieją), że celem działania jest odsunięcie PiS-u od władzy w wyniku wygranej w wyborach parlamentarnych, to eskalacja i radykalizowanie form działania demonstracji ulicznych temu nie służy. Mają one oczywiście walor mobilizujący dla przeciwników PiS-u, ale równolegle wywołują syndrom oblężonej twierdzy nie tylko wśród polityków partii rządzącej, lecz także wśród ich wyborców i zaplecza medialnego. Jeden z lipcowych numerów prorządowego tygodnika „Do Rzeczy” straszy tematem okładkowym: „Wsadzimy PiS za kratki. Totalna opozycja szykuje plan rozprawy z politykami, sędziami, dziennikarzami”. Duża część numeru to dosyć fantastyczne i bzdurne opisy tych planowanych ponoć prześladowań. Można to oczywiście wykpić, ale oddaje to nastroje, stan umysłu i sumę wszystkich strachów PiS-owskich publicystów. Do tego ich mobilizuje radykalizacja haseł i form protestu opozycji, przy których faktycznie momentami można odnieść wrażenie, że prowadzą do przejęcia władzy w sposób rewolucyjny. Kiedy liderzy parlamentarnej opozycji stawiają tezę, że w Polsce już nie będzie wolnych wyborów, to siłą rzeczy nastroje muszą się radykalizować. Niekonsekwencją jest zatem montowanie wszelkich sojuszy i przepychanie się do kamery.
Zdefiniowanie, w jaki sposób PiS ma zostać odsunięty od władzy, determinuje sposób działania. Jeżeli liderzy opozycji głoszą, że wolnych wyborów już nie będzie i mamy dyktaturę, to konsekwentnie parlamentarzyści powinni opuścić budynki sejmowe, stworzyć alternatywny sejm, bojkotować działania obecnego rządu na każdym polu, łącznie z odstawieniem narkotyku, od którego są silnie uzależnieni – rezygnować z występów w publicznych mediach. Powinni być aktywni w organizowaniu demonstracji antyrządowych i nawoływaniu do obywatelskiego nieposłuszeństwa w pełnym zakresie.
Ani jednak niżej podpisany, ani najradykalniejsi w przemówieniach liderzy opozycji nie zakładają scenariusza przeprowadzenia rewolucji czy zamachu stanu. Zatem należy przyjąć, że drogą do usunięcia tego rządu są wybory parlamentarne. Jeśli to przyjmiemy, to radykalizowanie języka, ochocze przyjęcie zaproponowanego przez PiS sortowania ludzi, wykrzykiwanie „będziesz siedział!” do celu nie prowadzi.
„Zalegalizowana pałka”, o której wspomniałem, będzie oczywiście często używana do porachunków jednostkowych. Nie sądzę, by dało się jej użyć przy zdecydowanym zwycięstwie opozycji. Przejęcie Sądu Najwyższego to instrument do przekręcenia brakujących kilku procent w trzech okręgach, a nie do unieważnienia wyborów zdecydowanie wygranych przez opozycję.
Ale żeby wygrać wybory, trzeba wykazać, że Polska, którą nam funduje PiS, jest zła. Więcej tu daje punktowanie nepotyzmu, kolesiostwa i zwykłego złodziejstwa, jakie mamy teraz, zarówno w administracji, jak i – przede wszystkim – w spółkach Skarbu Państwa niż abstrakcyjna i niezrozumiała dla przeciętnego zjadacza chleba obrona pani Gersdorf. Więcej tu znaczy ujawnianie faktycznego przewartościowania i zmiany sojuszy geopolitycznych niż okrzyki „demokracja, konstytucja”.
Żeby wygrać wybory, trzeba pokazać wizję lepszej Polski, sprawnych sądów, dostępnej nie tylko dla prezesów służby zdrowia i stu innych kwestii. Zarzucić Sejm projektami, które co prawda trafią do „zamrażarki”, ale będzie można o nich Polakom opowiedzieć. Przedstawić spójny wielki projekt dobrej polityki, dobrego państwa.
By to zrobić, trzeba być wiarygodnym, czyli nie bać się rozliczenia własnych błędów, nie wpadać w histerię uniesień nieprzystających do faktycznej sytuacji. Wyborcy nie analizują, ale podświadomie czują fałsz takich uniesień.
Jeżeli zdefiniujemy konflikt w Polsce nie jako partyjną grę, tylko tak jak proponuję, jako element globalnego starcia cywilizacji, to opozycja musi zdecydowanie zmienić swój sposób działania. Mieć świadomość sytuacji nadzwyczajnej, wymagającej ponadstandardowej odpowiedzialności i sposobów działania. W miejsce partyjnych kontredansów i przeciągania uznać swoją różnorodność za fakt, którego nie zmienią nawet najmocniejsze układy polityków. Może się Schetyna dogadać z Katarzyną Lubnauer, Ryszard Petru z Barbarą Nowacką, Włodzimierz Czarzasty z Robertem Biedroniem i potem wszyscy razem mogą to uczcić wspólną mszą w najbliższym kościele farnym – nie zbuduje to siły, która pokona PiS. Jestem w stanie wyobrazić sobie porozumienie polityków, nie wierzę w połączenie wyborców.
Ordynacja wyborcza może wymusić startowanie w koalicji czy bloku – wcale nie wymusza zjednoczenia pod przewodem najsilniejszej partii, gdzie siłą rzeczy tożsamości będą ulegać zatarciu. PO, która daje zjednoczeniu najwięcej, jednocześnie ustawia nad nim szklany sufit na poziomie 25–30 proc. poparcia.
Siłą opozycji może być właśnie jej różnorodność, budowanie poszczególnych organizacji na bazie wspólnoty poglądów i idei, a nie na potrzeby najbliższej rozgrywki wyborczej. Dwa, trzy dynamiczne bloki oparte na różnych pomysłach ideowych dają więcej niż jeden ze sfrustrowanymi przystawkami. Takie organizacje są w stanie przyciągać nie-PiS-owskiego wyborcę różnej proweniencji, nie gwałcą sumień, nie pozostawiając wyboru innego niż „mniejsze zło”. Struktura koalicji wyborczej w postaci konfederacji daje szansę na zdobycie większości mandatów przez siły anty-PiS-owskie, a to dużo więcej niż murowana „zjednoczona opozycja” ze 150 mandatami na kolejne cztery lata.
Taki scenariusz wymaga od polityków przekroczenia własnych granic, nawyków, rezygnacji z walki o podwyższenie notowań koalicji przy PO z 20 na 25 proc. czy własnej partii z 5 na 8 proc. na rzecz podjęcia wspólnej gry o 50 proc. w konfederacji, której wspólnym mianownikiem będzie hasło „Europa zamiast Azji”. Może przegrane wybory do Parlamentu Europejskiego mogłyby być detonatorem nowego sposobu myślenia?
W grze, o której piszę, w rozgrywce o cywilizacyjną przynależność, nie ma już miejsca na „partyjne patriotyzmy” i nominacje na „lidera opozycji”. Jedyna szansa to wykazanie się przez liderów prawdziwie polskim patriotyzmem, budowanie z uznaniem wartości, jaką jest różnorodność środowisk proeuropejskich, ze świadomością, że przegrana i kolejna kadencja PiS-u spełnią najczarniejsze sny o polexicie i powrocie Polski na step.