PiS ujawnił swoich najważniejszych kandydatów do Parlamentu Europejskiego.
Jarosław Sellin, Joanna Kopcińska, Andżelika Możdżanowska, Elżbieta Kruk, Beata Mazurek, Beata Szydło, Anna Zalewska, Beata Kempa, Joachim Brudziński – to nazwiska polityków, którzy znajdą się na listach partii rządzącej, a którzy pomimo wieloletniej aktywności w sferze publicznej dotąd nie ujawniali szczególnego zainteresowania problematyką polityki europejskiej. To politycy, którzy jednak przez ostatnie ponad 3 lata dawali twarz „dobrej zmianie”. Brali na siebie realizację nieprzemyślanych reform. Wbrew fundamentalnemu rozsądkowi i bez mrugnięcia okiem sprzedawali opinii publicznej narrację z Nowogrodzkiej. Koordynowali akcje przejmowania kontroli nad mediami. Pozwalali ustawić się w roli malowanych szefów rządów, a potem niczym pionki być przestawianymi na szachownicy prezesa. Uzasadniali sprzeczną z chrześcijańskim odruchem politykę wobec kryzysu uchodźczego. Odchodzili z partii opozycji i wzmacniali szeregi PiS. W końcu, jeździli rok w rok z prezesem na kajakowe czy górskie wakacje. Czy po trzech latach pełnych zaangażowania, poświęcenia własnego nazwiska na ołtarzu nieładnej polityki oraz czołobitnej lojalności, nadchodzi dla nich czas sowitej nagrody i 5 lat wypoczynku z dala od stresów i dusznej atmosfery krajowej, polskiej polityki?
Urlop. Dobrze płatny
Czy tym właśnie jest dzisiaj w pisowskim oglądzie świata Parlament Europejski? Dla partyjnych żołnierzy pełniących mandaty poselskie, którzy w efekcie nie mogą objąć żadnej poważniejszej synekury w spółce skarbu państwa, przerywnik pięcioletni w Brukseli jest optymalną alternatywą gratyfikacyjną. Na pewno jego perspektywa powstrzymuje ich przed angażowaniem się w tak żenujące działania jak żerowanie na kontenerach z używaną odzieżą PCK. Parlament unijny, jak i cała polityka europejska i zagraniczna, nie ma w strategii PiS żadnego znaczenia wykraczającego poza bycie od czasu do czasu użytecznym narzędziem dla polityki wewnętrznej.
PiS nie sili się więc na to, aby wykorzystać z pożytkiem dla Polski pewne możliwości, które aktywność i skuteczność na forum tego parlamentu otwiera. Do tego jednak potrzeba tam wysyłać ludzi otrzaskanych z arkanami polityki europejskiej; szanowanych przez istotnych „graczy”; mających liczne osobiste kontakty zbudowane na wcześniejszych etapach służby publicznej; znających dwa, a może i trzy języki; a najlepiej także mocno usytuowanych w sieci struktur urzędniczych Brukseli, które w innym razie niedoświadczonymi europosłami trzęsą oraz manipulują bez trudu i niemal do woli przez większość pięcioletniej kadencji. Bez tych atutów europoseł niczego nie osiągnie, nie załatwi, ani nawet nie dopilnuje. Może tylko gardłować w czasie obrad, albo robić pokazowe konferencje czy wysłuchania. Szkoda każdego z 52 polskich miejsc w PE na osoby, których celem jest odpocząć od Sejmu czy ministerstwa i odkuć się finansowo.
W przypadku polityków polskiej partii rządzącej dodatkowym, mało chwalebnym impulsem do startu w wyborach europejskich jest ochota ucieczki przed odpowiedzialnością. Nad Beatą Szydło i Beatą Kempą krąży widmo odpowiedzialności za ich rolę w kryzysie wokół Trybunału Konstytucyjnego. Anna Zalewska nie ma ochoty nadal pełnić swojej funkcji, gdy szkoły ogarnie strajk nauczycieli, a do liceów trafi podwójny rocznik akurat na miesiąc przed wyborami do Sejmu i Senatu. Politycy PiS realnie obawiają się klęski swojej partii w jesiennych wyborach i ostatnią rzeczą, której pragną, jest pozostawanie na urzędzie w ministerstwie w chwili, gdy wejdzie do niego następca rekrutujący się z szeregów opozycji. Lepiej oddać urząd wcześniej, stworzyć swoisty „bufor”, podzielić się odpowiedzialnością za fatalny bilans.
Nie taki jest sens funkcjonowania Parlamentu Europejskiego. W toku toczącej się w zasadzie nieprzerwanie, ale szczególnie intensywnie w przedkryzysowych latach pierwszej dekady XXI w., debaty o reformie ustrojowo-instytucjonalnej Unii Europejskiej, postulat wzmocnienia roli Parlamentu przewijał się stale i był podnoszony zarówno przez zwolenników pogłębienia integracji, jak i przez stronnictwo usprawnienia funkcjonowania Unii, jak i także przez jej krytyków, domagających się większej przejrzystości procesów decyzyjnych i odpowiedzialności eurokratów przed obywatelami krajów członkowskich. Degradacja roli PE, postrzeganie go w charakterze „przechowalni” dla zmęczonych, częściowo zdyskredytowanych, mających finansowe kłopoty lub po prostu pragnących przeżyć „przygodę” polityków, jest fatalną praktyką.
PE – nie trzeba ani me, ani be
Pozostaje pytanie, jak temu zaradzić. PiS nie jest bowiem bynajmniej jedyną w skali Europy partią, która „rozdawanie” mandatów w PE postrzega w takich kategoriach i traktuje w tak utylitarny sposób. Błędem jest być może to, że posłowie europejscy zarabiają sumy wyższe od posłów do parlamentów krajowych. Ciężar odpowiedzialności za podejmowane decyzje jest tam jednak nadal niższy niż w przypadku tych ostatnich. W PE zasiada wiele setek deputowanych, być może po prostu za dużo. Zainteresowanie dużych mediów bieżącymi pracami PE pozostaje nadal mało intensywne. Bariery językowe i używanie „brukselskiego angielskiego” są źródłem tolerancji i pobłażliwości wobec wypowiedzi nieprecyzyjnych i pozbawionych większego sensu – czasem zrzuca się je na karb zagubienia w tłumaczeniu części znaczenia, czasem na karb mówienia w opanowanym tylko na średnim poziomie, obcym dla siebie języku.
Te wszystkie czynniki powodują, że łatwo jest tam politykom maskować rażącą nawet niekompetencję. W efekcie, po upływie kadencji nie rozliczają ich niezorientowani i niezainteresowani wyborcy, a tylko partyjni liderzy układający nowe listy. Zresztą, gdy kadencja w PE traktowana jest jako nagroda za wcześniejsze upokorzenia i poświęcenia, to często „promesa” obejmuje z góry tylko jedną kadencję. Wtedy taki polityk nawet perspektywą kolejnych wyborów nie ma potrzeby się zanadto martwić.
Polscy wyborcy muszą zrozumieć, że głosując na polityków wybierających się do PE na dobrze płatny urlop od polityki, zmniejszają szanse Polski na obronę swoich interesów i utrzymanie lub wzmacnianie jej pozycji w Unii. Oczywiście, wyborcy o prawicowych poglądach nie wierzą, że politycy innych niż PiS partii się o Polskę troszczą. Okay. Ale może warto, aby tym razem dokładnie obejrzeli sobie listy swojej partii do PE i zamiast automatycznie na „jedynkę” czy „dwójkę”, zagłosowali na kandydatów, którzy w polityce europejskiej się orientują i przynajmniej wiedzą, o co toczy się tam gra i jakie są jej zasady?
Zające?
Chyba że prawdziwe są pogłoski o tym, iż liderzy list PiS w dużej części są na nich jednak nie w nagrodę, a z powodu otrzymania od prezesa partii kolejnego uwłaczającego zadania. Miałoby ono polegać na wzmocnieniu wyniku partii, a potem na rezygnacji z mandatu w PE i ekspresowym powrocie do polityki krajowej w kampanii do Sejmu. To oczywiście możliwe. Wówczas byłoby to jednak już tylko zwykłe i ordynarne wyborcze oszustwo.