To właśnie jednym z nich jest kryzys klimatyczny, ujawniający brutalnie, że gatunek ludzki funkcjonujący w dotychczasowym modelu rozwoju zbliżył się do fizycznych granic egzystencji. Pozostałych jeźdźców przedstawimy dalej, teraz oddajmy głos najlepszemu specjaliście od apokalipsy, antropologowi René Girardowi. Prezentując ostatnią swą książkę, pisał we wstępie: „Jej przedmiotem jest możliwość końca Europy, świata Zachodu i świata jako całości. Ta możliwość stała się dziś realna. Jest to więc książka apokaliptyczna”.
„Apokalipsa tu i teraz” ukazała się po polsku w 2018 r., już po śmierci uczonego, oryginał został jednak opublikowany w 2007 r. I wtedy to, wiele lat przed ostrzeżeniami Mariana Turskiego, Grety Thunberg, Olgi Tokarczuk czy Antonio Guterresa, Girard pisał: „W dzisiejszych czasach przemoc zostałarozpętana na skalę globalną, doprowadzając do tego, co przewidziały apokaliptyczne teksty: do zatarcia różnicy między katastrofami spowodowanymi przez naturę i wywołanymi przez ludzi, między naturą a wytworem człowieka: globalne ocieplenie i podniesienie poziomu wód nie są już metaforami. Przemoc, która stworzyła sacrum, nie tworzy już niczego – prócz siebie samej”.
Wobec tych wszystkich diagnoz pytanie o Polskę w 2030 r. wydaje się nieistotne, wręcz naiwne i nie na miejscu. Bo, jak by powiedzieli aktywiści klimatyczni, na martwej planecie nie będzie Polski, i nie zmieni tego nawet Jarosław Kaczyński podczas nocnego głosowania w kontrolowanym przezeń Sejmie. Czy w takim razie ma w ogóle znaczenie to, co w Polsce się dziś dzieje? Skoro Ziemia, nasz dom, płonie, kogo mogą obchodzić lokalne spory o sądownictwo, demokrację, państwo prawa i nadużycia władzy?
Kraj króla Ubu
Wszak w Polsce, czyli nigdzie, jak to sformułował Alfred Jarry, autor sztuki „Ubu król czyli Polacy”, nie może się dziać nic ważnego, niezależnie od tego, jak gromko aktualny Ubu pokrzykuje na świat dziarskim „Grówno!”. Ubu, postać tak straszna, że aż śmieszna; i tak śmieszna, że przerażenie ogarnia, objawił się światu 9 grudnia 1896 r. w paryskim Thèâtre de l’Oeuvre. To wtedy rozpoczął się w sztuce, zdaniem Jana Gondowicza, wiek XX. Ubu okazał się typem idealnym na czasy, kiedy zatarła się granica między sceną teatru a sceną polityki. Postać występująca głównie w spektaklach szybko zaczęła się urywać spod reżyserskiej kontroli, by wychylić głowę z parlamentarnej mównicy lub prezydenckiego pałacu w roli wodza, naczelnika, conducătora, prezesa.
Ubu stał się wzorem doskonałym dla tyraniąt i tyraniątek produkowanych masowo w XX w. przez schorowane wyobraźnie ludów zamieszkujących wschodnie rubieże Europy. Do Ubu lubią odwoływać się zwłaszcza komentatorzy francuscy. Gdy tylko mają problem ze zrozumieniem tego, co dzieje się w Polsce, na Węgrzech lub gdzie indziej w Europie Środkowej, przywołują określenie ubuesque – „ubiczny”, znaczący tyle, co groteskowy, absurdalny, ponad miarę. To w Polsce, czyli nigdzie, Ubu miał się narodzić i widocznie tu też zyskał nieśmiertelność.
W odniesieniu do naszej rzeczywistości określenie „ubiczny” oznacza jakiś rodzaj normy, podpowiada, że groteska jest w Europie Środkowej i Wschodniej standardem, a nie dewiacją. Nienormalnie jest wówczas, gdy wydaje się, że zaczyna być normalnie. Gdy już z kranów leci ciepła woda, gdy już pociągi przestają się spóźniać, gdy już najważniejsze miasta łączą autostrady i co sto kilometrów stoi nowa filharmonia, z przerażeniem zrywamy się z kolan, by zaistnieć w historii. I wybieramy sobie Ubu, żeby rządził wcielony w postać Viktora Viktatora Orbána czy Jarosława Naczelnika Kaczyńskiego.
Określenie „ubiczny” pojawia się także w odniesieniu do zjawisk występujących na Zachodzie. Wtedy jednak ma ono inne znaczenie. Owszem, pokazuje absurdalność, monstrualną wręcz groteskowość sytuacji z jasnym przesłaniem, że wydarzyła się niezgodna z normą patologia. Po to jednak, żeby odetchnąć z ulgą – przez wykrycie odstępstwa, jakkolwiek szokującego, norma nie została zagrożona. We Francji Ubu nie może rządzić, w Polsce Ubu nie może nie rządzić.
Ubizm jako normalność i ubizm jako od normalności odstępstwo opisują dwa różne światy, które mocą historycznych wyroków, choć wydają się do siebie podobne, to jednak jest to podobieństwo powierzchowne, dotyczące fasad, infrastruktury, używanych smartfonów. Pod tą wspólną powierzchnią hardware’u, użyjmy informatycznego porównania, kryją się odmienne systemy operacyjne pisane przez setki lat odmiennej historii.
Wystarczy zresztą przeczytać wywiad, jakiego udzielił tuż przed śmiercią Michel Rocard francuskiemu tygodnikowi „Le Point” (23 czerwca 2016 r.). Wielka postać francuskiej lewicy, erudyta, premier za prezydentury François Mitterranda, kreśli w swych odpowiedziach na dziennikarskie pytania niezwykle ciekawy, subtelny i bogaty w detale obraz świata i polityki we wszystkich jej wymiarach, od francuskiego po globalny. Poddaje się, gdy dochodzi do kwestii związanych z Europą Środkową i Wschodnią. Tworzące ten region państwa jawią mu się jako jakieś monstrualne twory. Nie interesują się zupełnie międzynarodową dyplomacją, Unię Europejską traktują jak bankomat, rządzą nimi jakieś anachroniczne elity infiltrowane przez różne obce służby. Zupełne Nigdzie włączone do Europy, jakieś Gdzieś zaczyna się dopiero w Rosji.
Globalizacja Ubu
W tym samym jednak 2016 r. coś zaczęło w tym prostym schemacie pękać. Oto najpierw kampania referendalna w Wielkiej Brytanii w sprawie brexitu. Wiadomo było, że wyniesie do góry lokalnych Ubu w stylu Nigela Farage’a z partii UKIP, ale zgodnie z opisaną zasadą, że wyniesienie to będzie wyrazem patologii, a nie normy. Nikt normalny nie zakładał możliwości brexitu, nie po to przecież David Cameron rozpoczynał całą awanturę z referendum, żeby ryzykować wyjście Zjednoczonego Królestwa z Unii Europejskiej. Kto oglądał relacje telewizyjne z nocy 23 na 24 czerwca, pamięta emocje i narastające zdumienie. Z minuty na minutę, wraz z kolejnymi raportami z lokali wyborczych kształtowała się nowa rzeczywistość, niewyobrażalne się materializowało. Elektorat najbardziej ugruntowanej demokracji świata zbiesił się i wykrzyczał swym elitom „Grówno!”. Michel Rocard zmarł 2 lipca i nie zdążył już skomentować nowej sytuacji.
Czym jednak jest brexit wobec wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych? Znowu, kto oglądał przekazy medialne z nocy powyborczej, pamięta, jak pewne zwycięstwo Hillary Clinton przekształciło się w spektakularną klęskę. Amerykański elektorat oddał władzę w najpotężniejszym ciągle mocarstwie świata Donaldowi Trumpowi. Bruno Latour, francuski socjolog i filozof, skomentował ten wybór krótko: do Białego Domu wprowadził się król Ubu. Ekspresja, maniery (lub raczej ich brak), sposób mówienia i słownictwo czynią zeń niemal doskonałe wcielenie oryginału. Tylko że już nie można powiedzieć: „w Polsce, czyli nigdzie”. Jeśli już, to w Polsce, czyli wszędzie. Świat zalewa grówno, niosąc ze sobą cuchnące miazmaty postprawdy, mowy nienawiści, ksenofobii, mizoginii, rasizmu, bigoterii.
„Meksykanie to gwałciciele”, „uchodźcy są nosicielami pasożytów” – takie argumenty otwierają dziś drogę do władzy i w Stanach Zjednoczonych, i w Polsce. Wszystko zdaje się dzielić Donalda Trumpa i Jarosława Kaczyńskiego, ale obaj chcą jednego: podnieść Amerykę/Polskę z kolan, uczynić je ponownie wielkimi, w czym przeszkadzają zblatowane elity, skorumpowany establishment, polityczna poprawność niepozwalająca nazywać rzeczy i zagrożeń po imieniu. Suweren przejrzał jednak w końcu na oczy i podjął właściwe decyzje, powierzając władzę tym, którzy najgłośniej obiecywali, że przywrócą swoim narodom dumę i bezpieczeństwo.
Świat umiera
Skoro więc w Polsce, czyli wszędzie, to także w Polsce nie możemy być obojętni ani też nie możemy się wyrzec odpowiedzialności za przyszłość. A skoro Ubu pretenduje do uniwersalności i chce rządzić wszędzie, to najprawdopodobniej nie mamy do czynienia z wysypem lokalnych kryzysów demokracji, tylko kryzysem powszechnym. A kłopoty z demokracją nie tyle są problemem, ile symptomem schorzenia znacznie poważniejszego. Nie dostrzegając go, koncentrując się tylko na symptomach, nie zauważamy, że świat umiera.
Tak, świat, jaki znaliśmy, umiera bezpowrotnie, a kto twierdzi, że można go przywrócić do życia, wystarczy tylko odsunąć jednego lub drugiego Ubu od władzy, jedynie pogłębia patologię. Bo alternatywą nie jest powrót do starego świata, który ową patologię i jej symptomy wyhodował, tylko wypracowanie adekwatnej i politycznie przekonującej odpowiedzi na pytanie, jak uniknąć apokalipsy. Lub w mniej eschatologicznym języku, jak przygotować się do klifu Seneki. Został on zdefiniowany w poprzednim rozdziale jako biofizyczna granica dla dalszego rozwoju cywilizacji w kształcie, jaki znamy.
Choć klif ciągle jest za horyzontem, mnożą się symptomy nadciągającego upadku i składają się razem na chaos interregnum, czasu bezkrólewia. Pojęcie to przywołał pod koniec życia filozof i socjolog Zygmunt Bauman, by opisać sytuację, w której stary ład i jego instytucje tracą moc, nawet jeśli jeszcze istnieje siłą przyzwyczajenia lub podtrzymywany jest przemocą (tak jak przemoc przeciągała agonię PRL). Nowe jednak jeszcze się nie narodziło, nikt nie wie, jak będzie wyglądała przyszłość, więc wobec niepewności, jakie niesie, jest ona źródłem lęków i niepokojów przekładających się na polityczny chaos.
To sytuacja niebezpieczna i bardzo obiecująca zarazem. By ją zrozumieć, warto odwołać się do historycznej analogii i cofnąć do XVII w. Już raz tam byliśmy, pokazując, jak szybko upadło jedno z największych wówczas mocarstw, Rzeczpospolita Obojga Narodów. W XVII w., podobnie jak obecnie, suma różnych czynników: zmiana klimatyczna, rewolucja technologiczna i kulturowa, wstrząsy gospodarcze, epidemie, konflikty polityczne, doprowadziła do załamania cywilizacji feudalnej w Europie, apokalipsy i zagłady ludności rdzennej w Amerykach, rewolucji politycznej w Chinach. Koszty tego upadku były ogromne i dotknęły nawet jedną trzecią ludności zamieszkującej Ziemię.
Na gruzach starego wyłoniły się jednak zalążki nowego ładu opartego na towarowej gospodarce kapitalistycznej i na nowej formie organizacji politycznej, jaką stało się państwo narodowe. Nowy system socjopolityczny okazał się bardziej funkcjonalnie zróżnicowany i tym samym bardziej złożony od poprzedniego, a obsługa tej złożoności sprzyjała rozwojowi nauki, nowych technologii i innowacji we wszystkich wymiarach życia. Z chaosu XVII w. wyłoniły się zalążki świata, w którym żyliśmy i który właśnie dobiega końca. Co wyłoni się z obecnego chaosu?
Odpowiedź będzie wynikiem indywidualnych i zbiorowych decyzji, a także zaniechań. Przy kształtowaniu się lub rekonstrukcji systemu złożonego kluczowe stają się tipping points, punkty przełomu, kiedy pojedyncze oddziaływania zaczynają tworzyć sprzężenie i proces przyspiesza oraz nabiera konkretnego kierunku. Pojęcie „punktów przełomu” ma swój złowieszczy wymiar w dyskusji o zmianach klimatycznych, co jasno opisali autorzy głośnego artykułu z tygodnika naukowego „Nature” opublikowanego w listopadzie 2019 r. Ich zdaniem nie można wykluczyć, że pewne punkty przełomu w rozwoju systemu klimatu zostały już przekroczone i niekorzystne zmiany nabierają tempa.
Topnienie wiecznej zmarzliny oznacza uwalnianie ukrytych w niej gazów cieplarnianych, dwutlenku węgla i metanu, co przyspiesza proces ocieplania atmosfery, a więc przyczynia się do dalszego rozmarzania zmarzliny i roztapiania pokrywy lodowej Arktyki. Słodka woda dostająca się do oceanów ma wpływ na ich zasolenie, co z kolei przekłada się na zmiany gęstości wody, a w konsekwencji na jej cyrkulację i przenoszenie ciepła. To tylko kilka potencjalnych sprzężeń, które na dodatek mogą oddziaływać na siebie i wzmacniać konsekwencje, popychając świat w kierunku sztormu doskonałego.
Dobrą ilustracją tego, na czym polega dynamika rozwoju procesów po przekroczeniu punktu przełomu, są epidemie, a zwłaszcza takie pandemie, jak COVID-19. Lokalne, wydawałoby się, ograniczone do chińskiego Wuhan zagrożenie epidemiczne rozlało się błyskawicznie na cały świat dzięki różnorodnym systemowym wzmocnieniom sprzyjającym propagacji fali zarażenia.
Podobnie działają systemy społeczne. Trudno przewidzieć rewolucje, tak jak trudno było przewidzieć, że samotna inicjatywa Grety Thunberg wywoła taki rezonans. Czy jej sukces oznacza już punkt przełomu, czy jest tylko rodzajem mody, która wygaśnie, gdy licealiści ruszą na studia? Spójrzmy jednak na to, co wydarzyło się w ciągu niespełna dwóch lat od momentu, kiedy Thunberg rozpoczęła w sierpniu 2018 r. swój strajk. Chwilę później Międzyrządowy Panel ds. Zmian Klimatu ONZ (IPCC) opublikował raport specjalny „Global Warming 1,5 st. C”. To pierwszy dokument naukowy, który przyciągnął szeroką uwagę mediów i publiczności, uświadamiając, że czas na podjęcie działań szybko się wyczerpuje. Systematyczne emisje gazów cieplarnianych powodują, że kończy się tzw. budżet węglowy, czyli ilość dwutlenku węgla oraz innych gazów, jaką można jeszcze wprowadzić do atmosfery, by móc zatrzymać wzrost jej temperatury na poziomie 1,5 st. C.
W ciągu kilku tygodni raport IPCC stał się punktem odniesienia nie tylko dla mediów, ale także artystów – pojawił się m.in. w teatrze w spektaklu „Jak ocalić świat na małej scenie” w reż. Pawła Łysaka (Teatr Powszechny w Warszawie). Greta Thunberg z samotnej buntowniczki stała się ikoną globalnego ruchu na rzecz klimatu. Rok 2019 to już kaskada wydarzeń: zaczyna się od 49. szczytu w Davos z udziałem Grety Thunberg, marcowego pierwszego globalnego strajku dla Ziemi, wyborów do Parlamentu Europejskiego, gdzie zamiast brunatnej – jak się obawiano – wdarła się zielona fala. W rezultacie Unia Europejska przyspieszyła prace nad Europejskim Zielonym Ładem.
Stary świat umiera, ulegając siłom entropii. W starciu z termodynamiką polityka jest bezradna, jednak tylko polityka może zmienić świat, ratując lub doprowadzając cywilizację do upadku. Wiele symptomów wskazuje, że szybko zbliżamy się do klifu. Nie wiemy, czy spadniemy w przepaść, czy też zdołamy uruchomić strategię Seneki. Przesądzą konkretne decyzje, a kształtowanie nowego ładu potrwa długo. Projekty i programy, takie jak Europejski Zielony Ład, industrializacja 4.0, dekarbonizacja, kapitalizm interesariuszy, demokracja ekologiczna – to tylko etykiety dla prób rekonstrukcji złożoności systemowej i ratowania cywilizacji. Do jakiego stopnia są jeszcze aktualne i adekwatne? Szukając odpowiedzi, pamiętajmy jednak, że nikt nie jest zbyt mały, by nie mieć wpływu.
