„Shtisel” daje nam opowieść o codzienności. Niespieszną, by nie rzec leniwą, a przecież zgodną z rytmem starego czasu, który rozpięty jest pomiędzy rannym szachrit, popołudniową mincha i odmawianym co wieczór maariw.
Wszystko przez chłopca z pieskiem. Poważnie. Przez chłopca z pieskiem, który został wyrzucony z jesziwy. Nie żeby nie doceniano jego intelektu. Nie żeby nie był pilnym uczniem. Przeciwnie, był. Tym bardziej powinien rozumieć zasady, wpasowywać się w ograniczenia, brać na siebie i do siebie przepisy, którym podlegały pokolenia jego przodków. Tymczasem mały chłopiec o wrażliwym sercu znalazł na ulicy pieska. Równie bezbronnego jak on sam, zagubionego psiaka, który skradł mu serce. I cóż złego w tym piesku – bezdomnym, głodnym, zabłąkanym do świata, do którego należeć nie może? Niby nic. Ale powiadają w szkole: „Czy widział kto kiedy Żyda z psem? Nie, bo albo to nie pies, albo to nie Żyd”. A zasady mówią, że to zwierzę nieczyste, a zatem nie można, nie wolno, nie przystoi… Czy historia skończy się dobrze? Tak, bo przez zasady przebije się miłość, która ostatecznie znajdzie drogę. Dla chłopca, dla psa, ale i dla nestora rodziny, który choć mocno osadzony w świecie ortodoksów raz za razem, mniej czy bardziej dla siebie spostrzeżenie, lawiruje między światami, chadza na kompromisy, by jakoś trwać, by jakoś żyć…
Świat, w którym osadzony jest serial „Shtisel” to świat, do którego nie mamy dostępu. Jego elementy, w formach odległych, mijam czasem na krakowskim Kazimierzu, w okolicy synagog, albo na cmentarzu żydowskim, co lata temu był fascynującym miejscem szkolnych wagarów. Świat, którego wycinek sunie ulicą czarnym pochodem, w połyskujących chałatach, lisich czapach, kapeluszach, okręcony „sznureczkami”, brodaty, odizolowany nawet wówczas, gdy sunie tuż obok. Wycinek świata przenosi się na chwilę do mojego „teraz”, a przecież nie jest to perspektywa pozwalająca go zrozumieć, ba, nawet dotknąć owego „niedotykalnego” w obawie przed tym, co „nieczyste”. W moim „teraz” gości inaczej, przez lekturę, a dziś przez obraz, przez serial, który próbuje wkroczyć w hermetyczny świat, gdzie żyje się (w przynajmniej żyć się powinno) wedle prawa, wedle reguł, wedle religii. Wedle słowa, jakie narodowi wybranemu dał Bóg, a tak naprawdę wedle kolejnych opracowań, przepracowań, interpretacji, wykładni stworzonych przez rabinów czy uczonych w piśmie, przez pokolenia czytających, kształconych mężów, co to tylko na parę chwil podnoszą głowę znad swoich ksiąg, co to rozczytują świat, nie zawsze mając pełną świadomość dzisiejszego, zewnętrznego świata. Pytanie czy w ogóle jest im ona do życia potrzebna.
Wchodzimy zatem do Geuli, ortodoksyjnej dzielnicy Jerozolimy, znacznie jednak bardziej otwartej na nowoczesność niż „zabetonowana” pod tym względem Mea Shearim. Wchodząc w świat wykreowany przez dwóch scenarzystów, o korzeniach ultraortodoksyjnych, dość łatwo się w nim odnajdujemy. Języki przeplatają się, słychać hebrajski, choć starsi, ale i ci, co choć na chwilę nie chcą być rozumiani, gładko przechodzą na jidisz. Reguły, modlitwy czy zachowania powtarzane przez pierwsze kilka odcinków stają się niemal znajome. Już wiemy, że przed każdym kęsem jedzenia czy łykiem trunku usłyszymy modlitwę, że kobieta nie wyjdzie z domu z odsłoniętymi włosami (a w domu włoży czepek), że każde wejście do domu oznacza dotknięcie mezuzy, że spotkania odbywają się wedle określonego porządku, że rozmowy toczą się z wielką powściągliwością, że emocje wycisza się nawet w momencie zdrady lub śmierci, że… Takich „że” filtrowanych przez kolejne „nie wolno”, „nie mogę”, „powinienem” znajdziemy w hebrajskim serialu całą masę, a tylko część z nich ma swoją drugą stronę lustra, odbicie, co przyniesie nieoczekiwane czasem rozwiązania. Te zaś, choć okupione trudem, przełamaniem, ryzykiem, z perspektywy czasu, okażą się najlepsze. Nawet jeśli ominą regulaminowy pancerzyk albo znajdą w nim dla siebie odpowiednią lukę.
„Shtisel” daje nam opowieść o codzienności. Niespieszną, by nie rzec leniwą, a przecież zgodną z rytmem starego czasu, który rozpięty jest pomiędzy rannym szachrit, popołudniową mincha i odmawianym co wieczór maariw. Świat zamknięty w 613 przykazaniach (micwach) Halachy, w Haggadzie, stanowiącej swoisty podręcznik liturgii domowej, w talmudycznych regułach i debatach o kolejnych interpretacjach prawa obyczajowego. Tu Gemara komentuje i objaśnia Misznę, pierwszą, powstałą mniej więcej w połowie III wieku kompilację praw żydowskich (razem stanowiły podstawę do sformułowania Talmudu), a uczeni w prawie wciąż poszukują odpowiedzi na rodzące się każdego dnia pytania. Studiując są przekonani, że „nie tylko oni studiują Torę, ale robi to przede wszystkim sam Bóg, wedle niej rozstrzygając rozmaite sprawy zachodzące na ziemi”. Wobec takiego przedwiecznego projektu czas i emocje wydają się tu wyciszone, by nie rzec zdławione, albo i na swój sposób niepotrzebne, niedorzeczne, jakby… nie na miejscu. Jednak codzienność, powtarzalność, przewidywalność czy szarość barwnego i bogatego przecież świata trzeszczy w chwilach, gdy wkradają się weń frustracje. Tych nie brak. Bo oto… coś się stało, złamało, wpadło w nieoczekiwane koleiny losu (co, sami zobaczcie); coś poszło nie tak, nie tam, gdzie się spodziewano. Bo ktoś zniknął bez wieści, a inny się pojawił, bo obowiązki, bo porażki, bo… sukces, co stanowi źródło radości, ale również stawia pod znakiem zapytania. Bo świat się rozrywa na dwoje. Bo kolejne kroki by wejść w sztywno pozapinany świat zasad, gdzie o nowe rzeczy trudno, ale gdy się już pojawią, to choć okupione rozterkami, niepewnością czy bólem, ostatecznie okazują się błogosławieństwem otwierającym na nowe życie. Nowe, a wciąż zalęknione czy przypadkiem nie ściągną na głowę wybierającego takich czy innych – bardziej ludzkich jednak niż boskich – gromów. Życie niedopowiedziane, o które bohaterowie wciąż zdają się targować z restrykcjami, ograniczeniami co żyją w nich i wokół nich. Każdy tu czegoś szuka… pytanie na ile rzeczywiście znajduje. Gdzieś pomiędzy „Co ludzie powiedzą?” ginie myśl o przeznaczeniu, „pisaniu”, o tym „Co powie Bóg?”. A życie… pozostaje w rodzinie. Cokolwiek by się nie działo.
Rodzina Shtitsel, bo to o jej codzienności opowiada serial, jest… Chciałoby się rzec, że skomplikowana, ale po namyśle okazuje się, że wcale taka nie jest. Jest bliższa i bardziej zrozumiała niż można by się spodziewać. Stanowi galerię postaci tyle łącznych, co i osobnych. Ich „razem” wydaje się być wielowymiarowym „obok”, czasem „obok” dramatycznie zimnym, by nie rzec sztucznym. „Obok” radosnym lub smutnym przy okazji rodzinnych uroczystości, wizyt, odwiedzin, zaręczyn, pogrzebów, a jednocześnie „obok” tak dramatycznie nie wchodzącym głębiej, że nie dostrzegającym najzwyklejszej potrzeby, rodzinnej tragedii czy drobnej prośby, małego marzenia, którego niespełnienie skazuje na śmierć w samotności. „Obok”, które łączy się w przeróżne, zbliżające się ku sobie mocniej duety. To we dwójkę – w różnych relacjach i konfiguracjach – prowadzi się tu rozmowy, gdzie czasem więcej przeczuwa się niż rzeczywiście mówi, gdzie widzi się, ale napotykając opór prywatności i intymności nie wypowiada się kolejnego słowa, gdzie zadowala się odpowiedzią, co tak naprawdę stanowi ucieczkę w powtarzane tyle razy „Bogu dzięki wszystko dobrze”, podczas gdy widz doskonale wie, jak niewiele ma to wspólnego z prawdą. To znów stanowi o wymiarze owego „obok”, które pęka tylko w nielicznych momentach, by łapiąc oddech, puszczając oko, a czasem nawet przywołując uśmiech, szybko ustępować miejsca zasadom i obowiązkom.
Rodzinę, jaką poznajemy tworzą cztery pokolenia, do których na chwil kilka dołączają towarzyszące im duchy. Mały, acz reprezentatywny wycinek… Jest zatem babcia, Melka, która często okazuje się największym „liberałem” owej familii. Przesunięta do domu opieki wyczekuje wizyt najbliższych, a jednocześnie żyje inaczej niż dotychczas. Czuły uśmiech przywołuje jej otwartość na inne światy (nie tylko na amerykański tasiemiec pozwalający jej przyjąć do serca i modlitwy nawet serialowych gojów, bohaterów „Mody na sukces”), na granice między światami, na potrzeby bliskich i dalekich, na smutek wynikający z płytkości jednych, ale i obfitości innych relacji, jej… marzenia… gasnące dopiero w chwili śmierci… Jej wiara, która odradza się, gdy trzeba, a z syna wyciska łzy.
Jest syn, ojciec rodziny i nauczyciel, Shulem, ułożony w granicach ortodoksyjnego świata, a przecież co rusz wystawiający za nie głowę. Shulem, któremu nowoczesność nie mieści się w rozumie, więc odpycha ją od siebie, przed otwarciem na świat (nawet ten, co nie łamie reguł) broniąc się niemal pazurami. Złakniony domu, jakim dom był kiedyś, oszczędny we wszystkim, szuka czasem po omacku, odmawiając sobie szczęścia, które zdaje się na wyciągnięcie ręki. Żałoba, nieumiejętność wykonywania kroków dla samego siebie, oddanie rodzinie, poddanie regułom, nerwy i upór, nieustanne udowadnianie „czegoś” sobie i światu – to tylko jedna strona medalu. Bo Shulem – mniej czy bardziej świadomie – balansuje na granicy reguł, w swoim uładzeniu raz za razem wyciągając rękę aby je przekroczyć, by swoją troską zadowolić, ogarnąć, utulić bez utulania. Ale… jakże to by było, gdyby… I choć jego decyzje nie zawsze bywają trafione czy najszczęśliwsze, to rozczula… tak uporem, jak i nieporadnością.
Jest i Akiva, najmłodszy syn Shulema, niewydarzony rabin, a przecież zdolny artysta. Zawieszony między nieodmiennym „A chciałbym, a boję się…” Bo chciałby malować, kochać, żyć. Bo chciałby godzić światy, co pozornie wydają się nie do pogodzenia, bo pasja przysłaniająca religię/sztywny nakaz jest jednocześnie talentem danym od Boga, ale… każdy krok w tę pasję, co przez współwyznawców czytana niemal jako rodzaj szaleństwa, oddala go od innego wymiaru szczęścia, którego przecież tak mocno pragnie. Akiva chce kochać i… kocha, przywodząc na myśl opowieść o trzech miłościach, które spadają ponoć na każdego. Pierwsza bywa głupia. Druga może otworzyć, ale i zamknąć, bywa powielanym schematem, albo staje się codziennym byciem. Jest i trzecia miłość, o której nie wiadomo czy nadejdzie. Wygląda na nieodpowiednią i niszczy ideały, których się trzymaliśmy; przychodzi przy tym tak łatwo, że nie wydaje się możliwa i nie da się jej wyjaśnić, ponieważ jej nie planowaliśmy. To miłość, w której spotykamy się z kimś i wszystko zaczyna pasować. Stoi u naszych drzwi i puka do nich, niezależnie od tego, ile czasu potrzebujemy, żeby jej otworzyć. I choć Akiva przechodzi lekcję owych trzech miłości w trybie bardzo przyspieszonym (w dwa sezony „zaliczając” to na co w zwykłym życiu czekamy latami), to każda z nich przynosi mu rozwój, tak na poziomie artystycznym, jak i życiowym. I wybiera, ale także poddaje się wyborowi.
Jest w końcu jedna z najmłodszych – by domknąć rzecz klamrą kobiecą – Ruchami, wnuczka Shulema, córka Giti. Dziecko, które na oczach widzów staje się kobietą, a tempo i swoista emocjonalna brutalność tej przemiany czyni z niej bohaterkę szczególną. Jest córką, na którą matka przenosi odpowiedzialność za zawiadywanie światem rodzinnej gromadki, córką, co strzeże tajemnicy i stanowi mur zaporowy przed rozlaniem się hańby. Spada na nią kłamstwo matki, jej lojalność wobec zasad, z której wynika większa krzywda. Tu lojalność nie niesie ze sobą dobra, ale zakłamywanie życia, opłakiwanie życia, życie cieni, życie bez słów, albo gdzieś między słowami. Ceną, jaką dziewczynka płaci jest… dorosłość. Jest jej stanięcie pośród silnych kobiet Starego Testamentu, obok Judyty zdolnej pokonać każdy strach, obok Ruth, co nie waha się powiedzieć „gdzie ty pójdziesz, tam ja pójdę, gdzie ty zamieszkasz, tam ja zamieszkam”, obok Sary, co wiedziała, że obietnice nie od razu się spełniają, że czekać… warto. Własna miłość, o którą znów musi walczyć, szabasowa sukienka, najskromniejszy nawet dom, czepek, który świadczyć ma o tym, że jest już żoną. Jednak w jej przypadku miłość wydaje się nagrodą, którą rozumie najlepiej dzięki rozmowie z ojcem, bodaj jednej z najlepszych, choć niesłychanie gorzkich, rozmów serialu, pokazującej rozdźwięk między pragnieniami a zasadami, jakie niesie ortodoksyjny świat i jego religia. A może zgoda na ten świat jest tylko zgodą do czasu…
***
„Wszystko tu się ze wszystkim łączy – powiada w Opowieściach jerozolimskich Avidor Dagan –Kamień z kamieniem, stulecie ze stuleciem, prochy królów z prochami żebraków, kości bohaterów z kośćmi tchórzy, bogaczy i biedaków, proroków i prostaczków, mędrców i głupców. A wszyscy oni byli temu miastu potrzebni, jedni i drudzy, i tylko jeden Bóg raczy wiedzieć, do czego”. I wszystko w serialu się łączy, ale… w obrębie mniejszego świata, mniejszego miasta, mniejszej społeczności, która poza momentami trudnymi (konieczności Giti) lub spektakularnymi (wystawa Akivy czy jego występ w telewizji) nie miesza się z tym, co wobec niej zewnętrzne. Czego więc nie ma? Powrotów do przeszłości – w tym tej najboleśniejszej – ani polityki, ani wojska, ani historii o brzegach Jordanu, ani wyjaśnienia skomplikowanej dość sytuacji ortodoksów. Czego jeszcze? Nie ma Jerozolimy jaka jest poza Geulą czy Mea Schearim. Nawet Ściana Płaczu jest odległa, oglądana ze wzgórza, a listy-prośby do Boga, upychane w szczeliny w murze nie mają nawet szansy by zżółknąć na słońcu. Bohaterowie przemykają kilkoma ulicami, tworzącymi pajęczą sieć, do której przykleiło się ich życie. Niemal wszystko wydarza się między domami kolejnych członków rodziny, jesziwą, koszernym barem, domem seniora i… biurem swata, który w swoim „magicznym” notesie splata losy panien i kawalerów, starających się po raz pierwszy, ale i z różnego rodzaju „odzysku”. Nie ma tej Jerozolimy, co „rozpościera się niczym otwarta, nie dokończona księga. [Co] jest gołębicą o rozpostartych skrzydłach, która unosi się nad potopem i szuka skrawka zieleni. Innym razem podobna jest do ciepłej dłoni matki, spoczywającej na głowie płaczącego dziecka, albo do gniazda wtłoczonego między gałęzie czasu. Czasem przypomina ocembrowaną studnię, do której trzeba na nowo zstępować i szukać zagubionego pierścienia, albo pieczęć na liście zawierającym hasło, które otworzy przed nami bramę, przez którą dojdziemy do końca drogi”. A może jednak ta Jerozolima tu jest, tylko trzeba uważniej patrzyć, dając jej szansę. Ja ją znalazłam. Podobne można przecież zastanawiać się czy poza regułą, zasadą, rytuałem i prawem jest tu Bóg…
Na koniec dręczące pytanie – czy ktoś tu jest szczęśliwy? Tu, w serialu, w rodzinie Shtisel. Wciąż się zastanawiam, choć nie jestem pewna, na ile myślą nad tym sami bohaterowie tej (póki co) dwusezonowej sagi. Niby tak, o ile szczęście wiąże się z mniejszym czy poważniejszym łamaniem reguł (pozornie niezauważalnym, albo tak głębokim, że w każdym zakamarku duszy… boli), z nieustannym targowaniem się, zakładem – mniej poważnym jednak niż ten z Księgi Hioba – wychodzeniem poza krąg religijnych nakazów i zakazów, które wiążą ortodoksyjnego Żyda. Szczęście znajduje tu ten, kto szuka (nawet jeśli wiąże się to z niemałym trudem i ryzykiem), albo ten, kto nie zadaje pytań, żyjąc rytmem wyznaczonym przez dziesiątki pokoleń. A ten kto się boi, kto daje się spętać, kto nie przekracza ram zastanego świata, restrykcyjnego przestrzegania prawa… tkwi gdzieś pomiędzy regułą a pragnieniem. I choć w świecie, jaki dalej nam „Shtisel” szczęście rozumie się nieco inaczej, to jego wybór jest zawsze na wyciągnięcie ręki. Tak tam, jak i tutaj.