Czy Internet może zmienić polską politykę? Odpowiedź na to pytanie jest dużo bardziej skomplikowana niż proste: tak lub nie. Jestem przekonany, że rewolucja, która zaczęła się w USA kilka lat temu, i która dotyczy udziału obywateli w procesie politycznym – na wielu płaszczyznach i pod wieloma postaciami – dociera także do naszego kraju. Jednak jak każda rewolucja, niesie za sobą zarówno niebezpieczeństwa jak i korzyści.
Rewolucja o której myślę odbywa się w wielu, powiązanych ze sobą miejscach.
Pierwsze z nich to język. Jak powiedział Heidegger, język to dom bytu. A obserwując politykę w naszym kraju można odnieść wrażenie, że jest to dom w, którym panuje nie tylko anarchia ale i agresja. Od 1989 r. standardy języka, którym posługują się politycy i media, niezwykle spadły. Ale nie tylko to jest problemem. W coraz szybszym świecie mediów, wszyscy zorientowali się, że debatę nie wygrywa się za pomocą argumentów, ale za pomocą narzucania własnych znaczeń konkretnym słowom. Nie trzeba już narzucać tematów, wystarczy narzucać definicje. A ten proces „narzucania” stał się domeną wąskiej elity polityczno-medialnej, do której dostęp z samej definicji był niezwykle utrudniony.
Internet wywrócił zasady gry. Teraz pole, gdzie może toczyć się debata publiczna zostało poszerzone w bezprecedensowy sposób. Twitter, facebook, blip, komentarze na blogach i fora dyskusyjne – to wszystko miejsca w których można ze sobą rozmawiać w sferze publicznej. Są to pola, do których dostęp stał się dziecinnie prosty. Gdy język debaty nie należy tylko do wąskiej elity, ale do wszystkich, którzy chcą uczestniczyć w jego tworzeniu, kontrola nad nim staje się niezwykle trudna a wręcz niemożliwa. Ale to nie znaczy, że przez to automatycznie, jakość debaty prowadzonej publicznie się zwiększyła. Wręcz przeciwnie, fakt, że Sieć potrafi się samo-regulować, a zbiorowość – jak to ma miejsce np. na wikipedii – dąży do konsensusu co do tego co jest dozwolone i właściwe, a co już właściwe nie jest, nie oznacza że taki konsensus się wytworzy. Sieć jest pełna miejsc, gdzie agresja jest na porządku dziennym. Ale są to miejsca, w których nie wykorzystuje się potencjału Internetu do autoregulacji i nie udostępnia się narzędzi, które taką autoregulację umożliwiają. Sama deklaracja, że interesują nas standardy, nie oznacza jeszcze, że ich obowiązywanie staje się faktem.
Drugie to media, które w erze Internetu stały się nie tylko – przynajmniej częściowo – obywatelskie – ale także siłą rzeczy mogą zagospodarowywać nisze, które media tradycyjne zaniedbują lub nie określają jako wartościowe. Ponieważ koszty publikacji spadły niemal do zera, każdy kto ma wartościowy pogląd może się z nim „przebić” co wcześniej było trudne lub wręcz niemożliwe. Ale i tu czają się zagrożenia: prawie nieograniczony dostęp do możliwości „tworzenia” mediów powoduje ich gwałtowną polaryzację. Istnieje też ryzyko, że merytokratyczna hierarchizacja ustąpi miejsca tylko i wyłącznie wirtualnym krzykaczom. Wszystko zależy od standardów, które internetowa społeczność uzna za najważniejsze.
Trzecie to polityka sensu stricte, która może zmienić się w politykę opartą na ludziach – people-powered politics. Niedawna inicjatywa rządu Tuska, który zaproponował platformę, opartą na systemie wiki, komunikacji w sprawie najważniejszych projektów legislacyjnych dotyczących nowych technologii, pokazuje, że w naszym kraju internauci – a szerzej, obywatele – zaczynają być dostrzegani jako partnerzy w dyskusji, nie tylko jej podmioty. Perspektywa, w której to my wszyscy będziemy mogli mieć ograniczony, ale realny wpływ na kontrolę procesu legislacyjnego staje się możliwa.
Jednak polityka, jako proces, który wymaga zaangażowania się obywateli częściej niż raz na cztery czy pięć lat, wymaga nie tylko nowych narzędzi ze strony polityków. Wymaga też zaangażowania się ze strony obywateli, i to zaangażowania, które musi być ukierunkowane na rozwiązywanie konkretnych problemów przy użyciu konkretnych narzędzi. Rządzący i obywatele powinno być sprzężeni w tym procesie, i to obu stronom powinno zależeć na jego „realne” a nie tylko wizerunkowe rezultaty. Innymi słowy, polityka oparta na zaangażowaniu, nie może zakładać udawania tego zaangażowania z obu stron.
W czasie swojej kampanii wyborczej Barack Obama stwierdził w jednym ze swoich przemówień, że to nie on jest zmianą na którą wszyscy czekali, ale tą zmianą są wszyscy. Te słowa były prawdziwe w tym sensie, że tylko obywatele mogą – jako zbiorowość i jako jednostki – wymóc zmianę w swoim kraju. Historia Polski pełna jest przykładów na mobilizację, która obalała mury, które wydawały się nie do obalenia.
Teraz, gdy Internet daje nam niezwykłe narzędzia społecznej, obywatelskiej i medialnej partycypacji, pozostaje tylko wykorzystać szansę, która daje nam historia i technologia. Szansę na to by nasz kraj był lepszym miejscem. Ostatecznie, Sieć istnieje nie po to by istnieć, ale istnieje dla ludzi którzy ją tworzą. Zmiana, na którą wielu Polaków czeka, nie przyjdzie ze strony zawodowych polityków. Przyjdzie od nas samych, i tylko od nas zależy.