Na własnej skórze przekonałem się (lub może: przypomniałem sobie), jak działają media i ich odbiorcy. W odpowiedzi Aleksandrowi Hallowi, który na łamach „Rzeczpospolitej” dokonał dość moim zdaniem powierzchownej analizy polskiego „obozu rewolucyjnego”, napisałem tekst, w którym staram się pokazać, że „obóz” ten jest starszy niż ostatnie parę lat i szerszy niż Ruch Palikota.
Między innymi, jako ilustrację świeckiego – i głęboko krytycznego – nastawienia do religii i jej źródeł przywołałem wypowiedź Dody o Biblii. Redakcja wzięła Dodę do leadu, na niej też skupili się internetowi komentatorzy, których jest więcej niż zwykle.
Powinienem być zadowolony. Podstawowa zasada PR to przecież „wszystko jedno jak, byle mówili”. W dodatku, komentarze na stronach Rz stanowią silny dowód na poparcie jednej z zawartych w moim tekście tez: ze wszystkich obecnych w polskim życiu publicznym tematów, realne zainteresowanie budzą tylko te dotyczące religii lub spraw obyczajowych. (O tym, jak urosła sprawa palenia w Sejmie marihuany pisałem już na tym blogu ponad rok temu). Tymczasem, o przyjęciu euro, barierach wzrostu małych i średnich przedsiębiorstw, potrzebie wprowadzenia podatku od transakcji finansowych oraz o perspektywach wyjścia z ustrojowego klinczu, w jakim znalazła się Unia, napisać można setki stron – skomentują to co najwyżej koledzy z łamów Liberte!
I dlatego właśnie nie jestem zadowolony – ze stanu debaty publicznej, w której bierze udział zaledwie parę procent obywateli, a i ci koncentrują się na rzeczach ontologicznie fundamentalnych, lecz w takiej debacie, od setek już lat, nierozstrzygalnych. I z samego siebie, bo widząc tę nierozstrzygalność, a jednocześnie emocje jakie budzi, ograniczyłem się w tekście do krótkiej parafrazy, zamiast wyłożyć rzecz w paru zawiłych zdaniach. Za co przepraszam.
Fot.: R. Józefowicz / CC-BY-SA / Wikimedia