Potwierdza się diagnoza dawnych liberałów, że demokracja bez wydajnej edukacji stanie się ochlokracją, a więc bezpośrednim zagrożeniem dla wolności jednostki.
Debata o stanie edukacji w Polsce rzadko przebija się na pierwsze strony gazet czy do czołówek serwisów informacyjnych. W kontekście tego, że w dalszym ciągu większość eksperckich opinii mówi o utrzymującym się, słabym jej poziomie, musi to wywoływać niezrozumienie. Młoda polska demokracja nie przywykła jeszcze do koncentrowania się na tematach debat, dotyczących bardziej szczegółowych, mniej ideologicznych, za to newralgicznych i najistotniejszych dla przyszłości jej samej tematów. Wolimy obracać się w sferze dyskusji o warstwie symbolicznej i historii. W efekcie uwadze opinii publicznej umykają sprawy jednak ważniejsze. Pośród nich problemy oświaty młodzieży oraz szeroko pojętej edukacji dorosłych postawić można na pierwszym miejscu.
Jeden głos, niezależnie od dyplomu
We współczesnym świecie dwa zjawiska są łatwo dostrzegalne. Po pierwsze, jest to konsensus demokratyczny. Kto zakwestionuje pozycję demokracji jako „najlepszego ustroju, jaki wymyślono” spycha się na polityczny margines, a nawet ewidentni dyktatorzy i satrapowie starają się legitymizować przeprowadzając pozorne wybory i sugerując ich całkowitą uczciwość. Po drugie, narasta powszechnie świadomość spadania jakości współczesnej demokracji i jej kryzysu, co uzewnętrznia się poziomem debaty publicznej, marnym doborem jej tematów, zakresem emocjonalności wystąpień, natężeniem konfliktu politycznego, ekspansją politycznej nieodpowiedzialności zwanej populizmem, degenerującą się rolą mediów elektronicznych oraz wypłukiwaniem treści przez pustawą formę. Zwłaszcza tendencje rozrastania się populizmu budzą uzasadniony niepokój z punktu widzenia fundamentalnych zasad ustroju demokratycznego.
W warunkach wyborów powszechnych każdemu dorosłemu obywatelowi przysługuje 1 głos, a więc formalnie równa moc oddziaływania na proces wyłaniania władzy. W żaden sposób uprawnienie to nie jest dziś uzależniane od kompetencji tego decydenta, jego wiedzy i umiejętności rzetelnej oceny aktualnych problemów i procesów społecznych, politycznych, kulturowych, a zwłaszcza ekonomicznych. Naturalnie teza o równym wpływie obywateli na proces polityczny jest heurystyczną fikcją, ponieważ niektóre jednostki, odgrywając rolę „liderów opinii” i mając dostęp do medialnych tub, zwielokrotniają swoje wpływy. W bardziej odległych czasach był to mechanizm dobroczynny, ponieważ zdolność uzyskania pozycji „lidera opinii” mieli przede wszystkim ludzie posiadający znaczny zasób wiedzy (nawet jeśli mieszali w swoim przekazie czyste fakty z ich ideologicznie ukształtowaną interpretacją). W efekcie, w procesie debaty publicznej i wyborów politycznych w naturalny sposób dokonywało się polityczne edukowanie obywatela i nawet wyborca o niskich kwalifikacjach, zdobytych na swojej ścieżce edukacyjnej, miał możliwość dokonania wyboru racjonalnego z punktu widzenia jego pozycji społecznej, potrzeb materialnych, a niekiedy także wyznawanych wartości. Współcześnie demokratyzacja mediów, która posiada naturalnie swoje pozytywne strony (jak zdobycie dostępu do środka przekazu większej liczbie osób, z których część – pomimo wysokich kompetencji – nie miałaby szans na szeroką ekspresję we wcześniejszych epokach), zmieniła zasadniczo ten stan rzeczy. Łatwy dostęp do wpływowych mediów uzyskali „przebojowi ignoranci”, którzy porzucili trudną drogę stawiania widzom i słuchaczom wyzwania w postaci transmitowania wymagającego przekazu i poszli w kierunku eliminacji bardziej skomplikowanej materii w imię bezwysiłkowego dotarcia do niemal każdego odbiorcy. W konsekwencji, dziś masy głosującego w wyborach ludu zyskały całkowicie złudne poczucie rozumienia materii politycznej, podczas gdy ich wiedza jest niższa od tej, którą zyskiwały o sprawach publicznych niższe warstwy społeczne poprzednich pokoleń. Zjawisko to doskonale obserwujemy porównując poziom debaty w USA dziś a np. w 1960 r., także w krajach Europy zachodniej proces ten się pogłębia.
Arysto-, pluto-, meryto- czy ochlo-?
W tych warunkach górą będzie nieprawdziwe przekonanie, że w demokracji „większość decyduje” i „wszystko może”. Wokół tego problemu, co wolno uchwalić większości, a co nie, ogniskowała się debata na temat demokracji zanim wprowadzono powszechne prawo wyborcze w krajach zachodniej Europy. Przez długi okres czasu znacząca część myślicieli i polityków liberalnych zajmowała stanowisko sprzeciwu wobec pełnej demokracji. W tych kręgach istniały trzy poglądy na temat reformowania prawa wyborczego, przy czym zgodnie odrzucano stanowisko konserwatystów, optujących wówczas za rządami arystokratycznymi w warunkach monarszego absolutyzmu, ponieważ o dostępie do procesu politycznego w tej koncepcji decydował przypadek urodzenia, a nie indywidualne przymioty (arystokratą mógł w końcu być głupek bez grosza przy duszy). Najbardziej zachowawcze skrzydło liberałów, którego ucieleśnieniem jest francuski szef rządu czasów monarchii lipcowej François Guizot, proponowało rozwiązanie inspirowane plutokracją. W procesie wyborczym udział uzasadniał określony stan posiadania, ponieważ tylko właściciel majątku ryzykował cokolwiek, jeśli chodzi o losy państwa. Tylko on mógł realnie stracić na określonej polityce. Ponadto, zgodnie z indywidualistycznym podejściem liberalizmu, formalnie każdy człowiek mógł wejść do grona elektorów bogacąc się. Traktowano to jako nobilitację i nagrodę za wytężoną pracę, wysiłek i ambicję. Większość liberałów dystansowała się jednak od tego podejścia, sugerując, że ignoranci, nienadający się do służby państwowej, mogą występować także pośród właścicieli majątków. Preferowali oni logikę merytokracji, a więc doprowadzenia do sytuacji, w której w procesie politycznym uczestniczą wyłącznie ci obywatele, którzy posiadają po temu kwalifikacje w postaci wiedzy, umiejętności i doświadczenia życiowego.
Ta grupa podzieliła się wokół kontrowersji związanych z możliwością uzyskania takiego stanu rzeczy w warunkach w pełni demokratycznych. Początkowo większość z nich, stopniowo topniejąca, widziała w demokracji synonim ochlokracji, a więc władzy sprawowanej przez większość złożoną z bezmyślnego motłochu, który w pogoni za uchwaleniem sobie grubszych portfeli naruszy prawo własności, wolność indywidualną, a następnie, wiedziony przez charyzmatycznego przywódcę, odda w jego ręce władzę dyktatorską. Dziewiętnastowieczna Francja odwoływała się tutaj do doświadczeń z okresu Rewolucji, ale jeszcze bardziej podręcznikowym przykładem był błyskawiczny upadek II Republiki i wydarzenia lat 1848-51. Niewiele lepiej skończyła republika w Hiszpanii lat siedemdziesiątych XIX wieku.
Jednak z biegiem dekad rosła liczba liberalnych zwolenników demokracji. Obwarowana konstytucyjnymi bezpiecznikami w postaci zasady ograniczonej prawami jedno
stek władzy większości, demokracja miała spełnić liberalne oczekiwanie systemu władzy, w którym w procesie decyzyjnym uczestniczą obywatele do tego przygotowani merytorycznie, a więc być równocześnie demokracją i merytokracją. W sposób oczywisty warunkiem wstępnym pomyślności projektu liberalno-demokratycznego był rozwój edukacji. W wielu krajach politycy liberalni przeprowadzili więc reformy systemu edukacyjnego (najgłośniejsza i najbardziej bodaj kompleksowa była reforma Julesa Ferry’ego we Francji czasów III Republiki). W nowych warunkach politycznych kluczowe było, aby określone minimum wiedzy o mechanizmach życia społecznego, instytucjach państwa, prawie, obyczajach społecznych czy idei cnót i dobra wspólnego dotarło do każdego obywatela, ponieważ każdy był lub miał zostać wyborcą. Z tego powodu, nadrzędnym celem, jakim oczywiście było przetrwanie całości ustroju wolnościowego jako takiego, tłumaczono wprowadzenie szkolnego obowiązku. Można było z niego zwolnić tylko osobę, która zrzekłaby się dożywotnio praw wyborczych, ale do tego chętnych nie było.
Losy liberalnych demokracji były różne. Pomimo wysiłków edukacyjnych i rosnących nakładów, czasy kryzysu powodowały ich upadki i pogrzebanie ich decyzjami większości, czego najbardziej spektakularnym przykładem był oczywiście koniec Republiki Weimarskiej w Niemczech w 1933 r., ale już wcześniej na granicy upadku demokracja stawała choćby we Francji, w związku m. in. z zagrożeniem tzw. boulanżyzmem i runęła w, jawiących się jako arcystabilne, Włoszech. Zasadniczo jednak za sprawą nie tylko formalnej szkoły, ale także szeroko zakrojonej aktywności instytucji społeczeństwa obywatelskiego, stowarzyszeń pomocowych, związków zawodowych i wielu innych form, udawało się zachować większościową „masę krytyczną” w społeczeństwie, akceptującą zasady gry w demokracji liberalnej i zdolną do podejmowania relatywnie racjonalnych wyborów politycznych.
Wyższa szkoła jazdy
W odniesieniu do czasów obecnych mówimy jednak o kryzysie demokracji, chociaż przecież poziom edukacji, nawet jeśli w tym publicznym wydaniu jest on stale przedmiotem słusznej krytyki, na przestrzeni dziesięcioleci rośnie, a nie maleje. Dużo szybciej rośnie jednak poziom skomplikowania materii, którą trzeba opanować, aby przynajmniej mniej więcej rozumieć procesy polityczne współczesnego świata. Ten wyścig edukacja przegrywa i nie dostarcza w wielu przypadkach wspomnianego minimum wiedzy, którą głosujący obywatel zobowiązany jest posiadać. Globalizacja, międzynarodowe rynki finansowe, mechanizmy makroekonomiczne, wielopoziomowe układy zależności pomiędzy zjawiskami i procesami, spadek realnego wpływu na zdarzenia ze strony rządów państw narodowych, migracje i napięcia na tle funkcjonowania społeczeństw wielokulturowych, trudne do wyśledzenia interesy podmiotów życia publicznego, rozpad tradycyjnych więzi społecznych i atomizacja, zmiany w obyczajowości, zamykanie się kultury wysokiej w elitarnych niszach w odpowiedzi na ekspansję komercyjnej popkultury, przerost konsumpcjonizmu ponad realne potrzeby, rosnąca liczba problemów, których nie sposób rzetelnie i jednoznacznie rozstrzygnąć – wszystko to przyczynia się do poczucia niemożności dokonania racjonalnego wyboru politycznego w oparciu o czysto merytoryczne przesłanki i fakty. Dodatkowo rośnie liczba danych, które należy uwzględnić, zaś ideowe upodobnianie się do siebie partii głównego nurtu powoduje, że dane te często wskazują zupełnie przeciwstawne kierunki.
Generuje to wrażenie całkowitego mętliku, reakcją na co jest ucieczka od obowiązku racjonalności wyboru i opieranie się na przypadkowych impulsach. Największe szanse na głos w takich warunkach mają zaś rozbudzające emocje populizmy, które często negują fundamentalną zasadę liberalnej demokracji, a więc ograniczenia władzy większości. Potwierdza się diagnoza dawnych liberałów, że demokracja bez wydajnej edukacji stanie się ochlokracją, a więc bezpośrednim zagrożeniem dla wolności jednostki.
Z tego powodu centralnym zadaniem dla decydentów w zakresie edukacji będzie podjęcie wysiłku przystosowania jej do kolosalnych wymogów merytokratycznych współczesności. Przygotowanie adeptów i absolwentów do oczekiwań, również raptownie zmieniającego się rynku pracy pozostaje ważnym zadaniem. Jeśli jednak nie odpowiada nam przyszłość w postaci wycofanego, „grillującego” społeczeństwa, automatycznie godzącego się na każdą kolejną propozycję aktualnego charyzmatyka znajdującego u szczytu władzy i skupionego tylko na własnej pracy i rodzinie, a chcemy społeczeństwa realnie zaangażowanego i kontrolującego rządzących pod kątem spełniania liberalno-demokratycznych standardów, to przede wszystkim należy inwestować w przekazywanie oglądu świata i budzenie świadomości obywatelskiej. Wymaga to mocnej obecności humanistyki, w tym filozofii i ekonomii, w programach nauczania, a także alarmistycznego wskazania na pojawiające się współcześnie zagrożenia. Pewna doza nieufności wobec władzy jest wskazana. Z punktu widzenia obecnych rządów jest to inwestycja sensowna, ponieważ każda partią rządząca będzie kiedyś w opozycji, każda większość stanie się w końcu mniejszością. Warto być pewnym, że społeczeństwo obywatelskie obroni wówczas pluralizm polityczny, gdyby ktoś zechciał go zakwestionować.
?