Na początku tej dekady polska prawica była rozbita i nie potrafiła rozmawiać ze społeczeństwem. Nie miała programu ani liderów bądź liderek. W mediach pojawiała się przede wszystkim podczas tragikomicznych dyskusji o Smoleńsku oraz atakując niedemokratyczny reżim Donalda Tuska. Przegrywała wybory za wyborami, za każdym razem wnosząc bezowocne protesty. Nie warto się oszukiwać: dokładnie w tym samym miejscu jest dzisiaj opozycja.
Wybory prezydenckie zakończyły się porażką opozycji – porażką o tyle zaskakującą, że wywołującą w przegranych entuzjazm, a nie skłaniającą do pokory. Od ponad tygodnia słyszymy, że co to za porażka, skoro Rafał Trzaskowski dostał ponad dziesięć milionów głosów, że co to za porażka, skoro trzeba było walczyć z całym państwem i propagandą publicznych mediów, że co to za porażka, skoro Andrzeja Dudę poparli ludzie starsi, biedniejsi i mniej wykształceni, wreszcie, że co to za porażka, skoro wybory i tak były sfałszowane.
Opozycja – zwłaszcza jej liberalna część, ponieważ to jej reprezentant był w II turze – wypiera w ten sposób główny fakt, który pokazują wyniki wyborów: prawica ma w tej chwili poparcie większości społeczeństwa. Pozostałe kwestie to mniej lub bardziej istotne didaskalia, które zresztą tak samo źle, jak o obecnej władzy, świadczą o wieloletnich zaniedbaniach poprzednich rządów w edukacji, kulturze czy infrasktukturze.
Przez lata słuchaliśmy, że wysoka frekwencja obniża szansę prawicy, ponieważ to opozycja ma rezerwy wśród tych, którzy nie uczestniczą w wyborach. Rzeczywiście Prawo i Sprawiedliwość popiera wiele osób, które sumiennie korzystają z przywileju wyborów. Tym bardziej wstydliwe dla opozycji powinno być to, że nie wykorzystała ogromnej mobilizacji, która sprawiła, że w drugiej turze zagłosowało blisko siedemdziesiąt procent uprawnionych. Być może mobilizacji, którą trudno będzie powtórzyć następnym razem – kto wie, jak będzie wyglądał świat w 2023 roku?
Ta mobilizacja tylko w niewielkim stopniu była zasługą Rafała Trzaskowskiego. Wysoka frekwencja jest przede wszystkim odzwierciedleniem niepokoju wielu grup – strachu przed nienawiścią wobec mniejszości, powrotem do niedemokratycznego państwa czy biernością wobec zmian klimatycznych. W demokratycznych państwach frekwencja jest zazwyczaj dobrym wskaźnikiem podziałów i napięć społecznych, tak jest chociażby w Niemczech, gdzie powojenna frekwencja przekraczała 85 procent, w czasie największego konfliktu politycznego, a więc w latach siedemdziesiątych przekroczyła 90 procent, a obecnie jest na poziomie 70-75 procent.
Wysoka frekwencja przypomina podwyższoną temperaturę ciała – pokazuje, że organizm wciąż walczy, ale przede wszystkim świadczy o chorobie. Bezrefleksyjna radość opozycji z powodu mobilizacji społeczeństwa nie jest w porządku wobec wyborców i wyborczyń, którzy zrobili naprawdę wiele, żeby wyrazić sprzeciw wobec obecnej władzy. Dziesięć milionów głosów oddanych na kandydata opozycji nie powinno być powodem do dumy, ale do wstydu, ponieważ każdy z głosujących wierzył, że te wybory naprawdę można wygrać. Wielu z nich w drugiej turze zagłosowało nawet wbrew własnym przekonaniom. To Rafał Trzaskowski zawdzięcza ten wynik społeczeństwu, a nie społeczeństwo – Trzaskowskiemu.
Opozycja straciła tę szansę, a w dodatku zamiast zastanowić się nad tym, co poszło nie tak, woli opowiadać ckliwe historię o tym, jak świetna to była kampania i jak poparcie Rafała Trzaskowskiego wzrosło z 2 do 49 procent. A to przecież nieprawda. Wszystkie sondaże od jesieni ubiegłego roku świadczyły o tym, że w drugiej turze dojdzie starcia, w którym wynik obu stron będzie do siebie bardzo zbliżony, niezależnie od tego, kto zmierzy się z Andrzejem Dudą.
Tak często przytaczane przez Platformę Obywatelską sondaże z przełomu kwietnia i maja, które pokazywały kilkuprocentowe poparcie Małgorzaty Kidawy-Błońskiej były przecież efektem wezwania kandydatki do bojkotu wyborów, więc paradoksalnie wcale nie musiały źle świadczyć o wierności liberalnego elektoratu. Scenariusz, w których Andrzej Duda wygrywa w pierwszej turze był przejściowym efektem społecznej anomii. Jestem przekonany, że była marszałkini Sejmu koniec końców zakończyłaby wybory z wynikiem bardzo zbliżonym do tego, który uzyskał Rafał Trzaskowski.
Dlatego niezrozumiałe jest samozadowolenia Platformy Obywatelskiej z efektów kampanii. Czy za sukces można uznać kampanię, w której pierwsza tura zakończyła się wynikiem 43,50% do 30,46%, gdy sondaż IPSOS z października pokazywał wyniki 44% do 25% przy 10% Roberta Biedronia i 9% Władysława Kosiniaka-Kamysza? Czy za sukces można uznać kampanię, w której druga tura zakończyła się wynikiem 51,03% do 48,97%, gdy sondaż IBSP ze stycznia pokazywał 50,09% do 49,91%? W dodatku żaden z powyższych sondaży nie uwzględniał tak ogromnej mobilizacji wyborców i wyborczyń oraz epidemii, która koniec końców bardziej zaszkodziła rządowi niż opozycji, a w dodatku umożliwiła wystawienie nowego kandydata.
To, co dzisiaj opozycja przedstawia jako sukces, tak naprawdę jest niczym więcej niż utrzymaniem status quo. A jeżeli ktoś uważa, że było inaczej, niech porówna wyniki tegorocznej II tury do tej sprzed pięciu lat, gdy kampania Bronisława Komorowskiego została powszechnie skrytykowana: okaże się, że w większości regionów rozkład głosów jest bardzo podobny, a w niektórych wręcz identyczny. Tegoroczne wybory znowu przypominały przeciąganie liny – czasami opozycji uda się ją przeciągnąć o kilka centymetrów (tak jak w przypadku wyborów do Senatu), ale po chwili wypuszcza ją z rąk. Napiszę to jeszcze raz: to nie była dobra kampania, podobnie jak kilka poprzednich Platformy Obywatelskiej.
Rację ma Szczepan Twardoch porównując zachowanie opozycji do Barta Simpsona, który w jednym z odcinków serialu „The Simpsons” chce zjeść podłączone do prądu jedzenie. Kolejne rażenia prądem go nie zrażają, a Bart cały czas chwyta za ciasteczko i krzyczy z bólu.
Obecna sytuacja jest konsekwencją takiego zachowania opozycji. Rafał Trzaskowski był poprawny i sympatyczny, nie popełnił większych błędów, ale w żaden sposób nie próbowała przełamać dotychczasowej narracji. Przede wszystkim nie chciał nikogo urazić, bał się wygłaszania własnych poglądów, zamiast odważnych i świeżych pomysłów, wolał ideowe kunktatorstwo. Trzaskowski czas spędzał przede wszystkim tam, gdzie czuł się dobrze, a więc na zachodzie i północy. Mobilizował w ten sposób tych, którzy i tak zmobilizowaliby się sami, a resztę kraju zostawił samą sobie. Niewzięcie udziału w debacie organizowanej przez TVP jest najbardziej wyrazistym przykładem takiej postawy i być może właśnie ten wieczór zaważył na wyborczej przegranej.
Praktycznie nic, co zrobił w tej kampanii Rafał Trzaskowski nie zapadło w pamięć. Tchórzostwo liberalnej opozycji powoduje, że zastygła w ideowym bezruchu. Szkoda, ponieważ finansowa i strukturalna pozycja Platformy Obywatelskiej jest całkiem niezłym punktem wyjścia do zakreślenia nowej perspektywy. Zamiast tego od wielu lat w opozycji wygrywa fałszywe myślenie, że najważniejsza jest neutralność, która odstraszy jak najmniej wyborców i wyborczyń.
Ani wyborcze nieprawidłowości (choć na niektóre władza co najmniej przymykała oko), ani propaganda (choć to, co dzieje się w państwowym radiu czy telewizji jest niedopuszczalne) nie zadecydowała o wynikach wyborów.
Opozycji brakuje własnej opowieści. Nie dotyczy to wyłącznie jej liberalnej części, z tym samym problemem mierzy się lewica i ludowcy. W przyszłym roku minie dekada (!) odkąd Platforma Obywatelska odniosła ostatnie, przekonujące zwycięstwo polityczne. Donald Tusk wygrywał wówczas wizją społeczeństwa składającego się z indywidualistów i indywidualistek, którzy własnymi samochodami jeżdżą po wielopasmowych autostradach na piękne stadiony. Odpowiedzią była opowieść prawicy o wspólnocie stworzonej na konserwatywnych, rodzinnych i narodowych wartościach.
Od tego czasu liberalna opozycja całkowicie się pogubiła. Zrozumiała, że dotychczasowa opowieść przestała być skuteczne, ale nie wytworzyła nowej: obecnie liberalni liderzy mówią językiem, który jest mieszaniną zachowawczej neutralności, pisowskiego populizmu ze szczyptą tęsknoty za dawnym neoliberalizmem. Nic dziwnego, że nie trafia to do prawie nikogo. Platforma Obywatelska wciąż ma wysokie poparcie, ale niewielka część jej wyborców i wyborczyń utożsamia się z jej wizją. Zresztą PO pokazuje swoją nieudolność nawet wobec tych, których najbardziej powinna reprezentować – jako partia, którą popiera klasa średnia, wynegocjowała termin wyborów w samym środku sezonu urlopowego.
Zamiast wyciągnąć wnioski z własnych błędów, liberalna opozycja – podobnie jak dawniej prawica – woli tworzyć alternatywną rzeczywistość. W tej rzeczywistości jest moralnym zwycięzcą wyborów, a za porażkę odpowiadają inni: nieuczciwa władza, zbyt rozproszona opozycja czy otumanione społeczeństwo. I podobnie jak w przypadku prawicy, to całkiem dobra metoda, żeby być silną partią w opozycji, ale fatalna, żeby wrócić do władzy. Powyborcze pomysły budowy nowego ruchu obywatelskiego przez Rafała Trzaskowskiego trafiają w próżnie właśnie dlatego, że oparte są na oderwanych od rzeczywistości przesłankach. Podobnie jak całkowicie jałowe okażą się protesty i żądania, żeby powtórzyć wybory prezydenckie, czego oficjalnie domaga się komitet wyborczy kandydata.
Liberalna opozycja nie zajmuje się teraz tym, czym powinna: przedefiniowaniem tożsamości, szukaniem nowych tematów i perspektyw, zmienianiem narracji. Na szczęście ma jeszcze najprawdopodobniej trzy lata, żeby zrozumieć, że brak pokory to droga, która prowadzi donikąd. Jeżeli zmarnuje ten czas udając, że wszystko jest w porządku, znów zmarnuje miliony głosów.