Zbliża się półmetek pierwszej kadencji rządów Prawa i Sprawiedliwości*. Ostatnie 20 miesięcy naszpikowane było ostrymi sporami i konfliktami politycznymi. W tle majaczą obawy o przyszłość fundamentów polskiego państwa (ustrój, sądy, wolności i prawa obywatelskie). W tych okolicznościach sprawy gospodarki zeszły nieco na plan dalszy. Ta dziedzina życia społeczno-politycznego, zajmująca zwykle czołowe miejsce w debacie publicznej, jest stosunkowo rzadko wymieniana wśród potencjalnych negatywnych skutków PiS-owskiej filozofii rządzenia. Najczęściej wyrażana jest troska o przyszłość finansów publicznych w kontekście wprowadzenia kosztownych projektów: programu Rodzina 500 plus oraz obniżenia wieku emerytalnego. Pojawiają się też informacje o stopniowym pogarszaniu się warunków do prowadzenia biznesu w Polsce, związane ze zmianami przepisów i zaostrzeniem rygoru kontrolnego przez agendy państwa. Tymczasem polska gospodarka kwitnie. Wzrost PKB jest wyższy niż prognozowany, wpływy do budżetu państwa są zdumiewająco wysokie, a obserwowany w 2016 r. zastój w inwestycjach stopniowo przemija.
Byle była „narodowa”
Rząd PiS-u opiera swoją politykę gospodarczą na tzw. planie Morawieckiego. Poza znaczącym poszerzeniem obszaru państwowej własności w sektorze bankowym jak na razie planu tego nie można uznać za wdrożony nawet na poziomie podstawowych zrębów. Istnieje on raczej jako wizja ładu gospodarczego, w którym kluczowe miejsce zajmuje przymiotnik „narodowy”. Wicepremier Mateusz Morawiecki chciałby powstania gospodarki „narodowej”, w której ważna będzie nie tyle efektywność w sensie rachunku ekonomicznego, ile uczynienie z jej dzieł źródła dumy narodowej Polaków. Aktorzy życia ekonomicznego w naszym kraju nie tyle mieliby zmagać się ze sobą w ramach wolnorynkowej konkurencji o klienta i o zyski, ile raczej powinni grać zespołowo, widzieć „większą całość”, przedkładać nad własny interes „misję” ideową sformułowaną przez ośrodek władzy politycznej.
Wizja „narodowej” gospodarki obejmuje znaczące poszerzenie roli państwa, które wyznacza kierunki i nadaje rytm działaniom innych poprzez programy ministerialne, regulacje prawne, nakazy i zakazy oraz dominującą rolę wielkich spółek skarbowych zarządzanych przez partyjnych polityków. Prywatne firmy mają dostać ofertę dobrowolnego (lub przymusowego, jak w wypadku planów MON-u wobec firm z kilku sektorów uznanych za istotne dla obronności państwa) zaprzęgnięcia się w realizację ministerialnych wizji i planów. Oferta będzie obejmować sowite nagrody dla pokornych, natomiast pozostali muszą się liczyć z ryzykiem wzmożonych inspekcji, niekorzystnych interpretacji przepisów przez urzędy skarbowe, równie niekorzystnych wyroków sądowych w realiach przejęcia nad nimi kontroli przez rząd, a nawet z wprowadzeniem zarządu komisarycznego w razie prokuratorskiego śledztwa i sformułowania podejrzeń o związki firmy z osobami działającymi nielegalnie. W gospodarce „narodowej” czymś zupełnie oczywistym jest hierarchia priorytetów, w której definiowany przez polityków interes państwa (co w praktyce oznacza naturalnie interes partii rządzącej i jej działaczy) stoi wyżej niż interesy polskich przedsiębiorców prywatnych.
Tak pojęta gospodarka „narodowa” ma odgrywać ważną rolę wizerunkową. W promocji kraju i polskich produktów na świecie należy się spodziewać epatowania elementami „godnościowymi” i nawiązującymi do treści historycznych niemających wiele do powiedzenia o jakości towarów oraz o ich konkurencyjności. „Dobre, bo polskie” to z jednej strony mało obiecujące odwrócenie idei „dobre, z Polski”, która powinna być ambicją nowoczesnego państwa. Z drugiej strony „unarodowienie” myślenia o gospodarce rodzi wymóg, aby polskie było tak bardzo polskie, by bardziej polskie być już nie mogło. W tym miejscu perspektywy rodzimej gospodarki padają ofiarą szerzej zakrojonej filozofii państwa homogenicznego etnicznie, a konkretnie prowadzonej przez obecny rząd polityki imigracyjnej, w której górę bierze „opcja zero”.
Bez obcych
Niechęć partii rządzącej i całego środowiska polskiej prawicy narodowo-konserwatywnej wobec imigracji jest powszechnie znana od nieco ponad dwóch lat. Wraz z nasileniem się w 2015 r. kryzysu uchodźczego w Polsce – która imigrantów z państw muzułmańskich niemalże nie widziała – prawica rozpętała istną histerię antyuchodźczą, która w krótkim czasie przekształciła się w uniwersalne odrzucenie wszystkiego, co obce. Strach przed islamistycznym terrorem był tutaj tylko punktem wyjścia. Islamofobia szybko przeistoczyła się w ogólną ksenofobię, której ofiarą paść może nie tylko dziewczyna ubrana w nikab, lecz także student z Meksyku o karnacji nieco ciemniejszej od tej u przeciętnego Polaka, profesor prowadzący w tramwaju rozmowę w języku niemieckim, a w końcu – co tutaj kluczowe –mieszkający w domu w pomorskim Chwaszczynie pracownicy z Ukrainy. Od strachu przed zamachami radykalnych islamistów oraz przed napływem „setek tysięcy” muzułmańskich uchodźców przeszliśmy do niezgody na przyjazd i zamieszkanie w Polsce w zasadzie jakichkolwiek imigrantów.
Rząd nabiera wody w usta za każdym razem, gdy media donoszą o kolejnych aktach agresji werbalnej lub fizycznej wobec obcokrajowców na ulicach polskich miast (a doniesienia takie czytamy co tydzień, a często kilka razy w tygodniu). Nie reaguje oburzeniem na padające wówczas sugestie, że daje w ten sposób przyzwolenie lub nawet udziela zachęty autorom takich działań. W bardzo czytelny sposób sygnalizuje sympatię lub „zrozumienie” dla „patriotyzmu” środowisk epatujących ksenofobią. Ale najlepszym dowodem na odrzucenie scenariusza, w którym Polska miałaby w przyszłości nabrać charakteru państwa etnicznie heterogenicznego, jest wypowiedź wicepremiera Jarosława Gowina. W kontekście napływu pracowników z Ukrainy Gowin wyraża nadzieję, że ci spośród nich, którzy pozostaną na stałe, będą się asymilować i tożsamościowo stawać Polakami1. W państwie europejskim XXI w. to zaiste zdumiewająca koncepcja.
Zagrożenia, jakie dla polskiej gospodarki niesie filozofia rządów PiS-u, są długofalowe. Straty wygenerowane przez stawianie wysokich barier dla imigracji ekonomicznej oraz rozbudzenie tak silnych resentymentów nacjonalistycznych ujawnią się dopiero po wielu latach, gdy obecny rząd będzie częścią historii. Fatalna sytuacja demograficzna naszego kraju jest powszechnie znana, podobnie jak fakt, że po 2020 r. nasz rynek pracy odczuje impet odpływu pracowników i deficytu podaży siły roboczej. Ze względu na obniżenie wieku emerytalnego te kłopoty prawdopodobnie przyśpieszą. Prawica wierzy, że trend demograficzny da się odwrócić i temu rzekomo ma służyć program Rodzina 500 plus. Jednak realnie taka perspektywa nie istnieje. Inaczej aniżeli w słabo rozwiniętych społeczeństwach przedprzemysłowych, gdzie większa liczba potomstwa pracującego od młodych lat była ekonomicznie korzystna dla gospodarstw domowych, w zurbanizowanym i zindustrializowanym społeczeństwie dzieci stały się istotnym punktem bilansu rodzinnego, ale po stronie kosztów. Powszechnie akceptowany wybór cywilizacyjny obarcza dzieci obowiązkiem nauki, zwalnia zaś ze świadczenia pracy na rzecz rodziny. Konsumpcyjny styl życia dodatkowo potęguje ich potencjał do tworzenia kolejnych kosztów – dzieci w pewnym wieku stają się konsumentami drogich dóbr. Rezygnacja z posiadania licznego potomstwa jest zatem w tym świecie ekonomiczną koniecznością, a programy takie jak Rodzina 500 plus mogą jedynie nieco zmniejszyć szok, jaki regres demograficzny wywoła na rynkach pracy, w systemach socjalnych i w polityce podatkowej państw. Zmiana trendów demograficznych mogłaby nastąpić tylko w sytuacji zapaści ekonomicznej i powrotu szerokich grup społecznych do życia w nędzy. To oznacza, że renesans demograficzny i osiągnięcie wysokiego poziomu dobrobytu materialnego stoją ze sobą w nieprzezwyciężalnej sprzeczności.
Jedyną alternatywą dla nieosiągalnego odbicia demograficznego Polaków jest więc imigracja pracowników. Obecna polityka polskiego rządu tę alternatywę polskiej gospodarce odbiera. Przygotowuje za to mentalnościowe podłoże dla długotrwałego, społecznego odrzucenia idei imigracji zarobkowej do Polski.
Suchą stopą przez kryzys demograficzny
George Friedman, strateg znany w Polsce z koncepcji o mocarstwowej przyszłości naszego kraju, twierdzi, że regres demograficzny nie musi być ekonomiczną katastrofą. Przy spadającej liczbie populacji nawet zerowy wzrost PKB będzie oznaczał jego wzrost per capita, a więc poprawę średniego poziomu życia. Dodatkowo spadek podaży siły roboczej spowoduje wzrost jej ceny (a więc płac) przy jednoczesnym spadku ceny pieniądza, przez co obecny trend wzrostu nierówności majątkowych zostanie zahamowany i zacznie się cofać. Warunkiem tak pomyślnego scenariusza jest utrzymanie istniejącej infrastruktury inwestycyjno-produkcyjnej oraz tempa procesów innowacyjnych, pozwalających na zastępowanie pracowników automatyzacją oraz uzyskiwanie wysokiej wartości dodanej nowych produktów.
Oba te warunki wyglądają jednak problematycznie z polskiej perspektywy. Polska jest dopiero w trakcie budowy własnej bazy kapitałowej, co oznacza, że rychły kryzys demograficzny i zwielokrotniony popyt na pracowników tylko punktowo podniosą cenę za pracą, a w wielu miejscach będą oznaczać konieczność zamykania biznesów. W efekcie nastąpi spadek podaży miejsc pracy, ograniczeniu ulegnie konkurowanie o pracownika – a w konsekwencji wzrost płac naturalnie wyhamuje. Polska gospodarka pozostanie z problemem stosunkowo nielicznej grupy czynnych zawodowo obywateli w relacji do rosnącej armii emerytów, mając nadal relatywnie niski poziom płac w porównaniu z placami w krajach najbardziej rozwiniętych. Odpowiedź na zapaść systemu emerytalnego będzie więc zapewne fiskalna, a rosnący wolumen zobowiązań wobec państwa (w tym najpewniej także w punkcie kosztów pracy) okaże się dodatkowym czynnikiem zniechęcającym do podejmowania ryzyka działalności gospodarczej. Ostatecznym rezultatem tego procesu będzie model gospodarczy oparty na filarze inwestycji zagranicznych, nadal przede wszystkim poszukujących relatywnie taniej siły roboczej, oraz na filarze firm państwowych wypłacających wręcz urzędowo ustalane sumy. I znów jedyną alternatywą wobec tego scenariusza wydaje się otwarcie na imigrację zarobkową, tak aby zapełnić luki na rynku pracy przez kolejne lata, co jest polskim przedsiębiorstwom potrzebne do rozwoju kapitałowego.
Co istotne, w interesie polskiej gospodarki nie jest to, aby przybywający w przyszłości imigranci pochodzili tylko z jednego (podobnego do naszego) kręgu kulturowego (ani tym bardziej aby się asymilowali i przeistaczali tożsamościowo w etnicznych Polaków, porzucając swoją kulturę). Wielokrotnie oficjalne czynniki rządowe mówią o częściowej otwartości, ale wyłącznie na imigrację z państw takich jak Ukraina czy Białoruś lub na polskich repatriantów z państw byłego ZSRR. To są w istocie pierwsze, najbardziej realistyczne kierunki pozyskiwania pracowników dla gospodarki, która na tle europejskich konkurentek nie może zaoferować nic aż tak atrakcyjnego. Jednak jeśli innowacyjność – warunek ekonomicznego przetrwania w epoce społeczeństwa o niekorzystnej strukturze wiekowej – jest celem naszego rozwoju, to nie wolno zapominać, że w znacznym stopniu szanse na nią zwiększa heterogeniczność kulturowa społeczeństw. A konkretnie – wielokulturowość zespołów realizujących projekty badawcze i biznesowe.
Nie wystarcza tutaj zróżnicowanie doświadczeń życiowych ludzi, którzy np. poprzez wieloletni pobyt za granicą nabyli znaczny poziom kompetencji międzykulturowych, choć takie dwukulturowe jednostki są bardzo kreatywne (dotyczy to więc każdego zdolnego imigranta, który integruje się z kulturą polską). Obok nabytych ważne dla wyników pracy kreatywnej są także wrodzone czynniki różnicujące ludzi. Liczne badania przeprowadzone w ostatnich latach w heterogenicznych społeczeństwach Europy Zachodniej i Ameryki Północnej wykazały, że obecność w zespołach przedstawicieli obu płci, ludzi w różnym wieku (odmienne doświadczenia pokoleniowe), pochodzących z różnych kultur, o różnych tradycjach, wyznaniach religijnych, orientacjach seksualnych generują lepsze wyniki poprzez konfrontację odmiennych sposobów myślenia i uwzględnienie potrzeb klientów tworzących społeczność heterogeniczną. Ludzie, których różni background, dysponują różnymi systemami skojarzeń, a właśnie zaskakujące, nieoczywiste, nawet paradoksalne skojarzenia są kuźnią innowacji.
Nie ma innowacji bez otwartości
Aby zarabiać, chcemy i musimy sprzedawać za granicę. Naszym największym importerem są Niemcy – kraj, który jest i pozostanie kulturowo zróżnicowany. Jeśli polskie produkty mają odnosić coraz większe sukcesy nad Renem, to obecność Turka i Somalijczyka w zespole kreatywnym polskiej firmy na pewno przyniesie lepsze efekty niż reklamówka ze skrzydłami husarii w tle. Jeśli polska gospodarka pozostanie „100 procent Polish”, jeśli będzie się kisić wyłącznie we własnym sosie, to proces rodzenia się innowacji będzie utrudniony niczym zakładanie rodzin zbyt często przez zbyt bliskich kuzynów lub mieszkańców tej samej wsi.
Jeśli będziemy mieli zbyt mało rąk do pracy i kapitału, a za dużo wydatków na emerytury i zasiłki, to utopimy to, co udało się od 1989 r. zbudować w morzu marazmu, podatków, etatyzmu i beznadziei. W tym kierunku wiedzie niestety wizja tzw. planu Morawieckiego, gdzie za dużo „narodowości”, dumy, opresyjnego urzędnika i pisania palcem po wodzie. Mało w niej natomiast tak potrzebnych do innowacyjnego odbicia otwartości, błysku, ryzyka i wiary w potencjał ludzkiej inicjatywy.
Piotr Beniuszys – politolog i socjolog, mieszka w Gdańsku; członek zespołu redakcyjnego i autor licznych publikacji w „Liberté!”.
[1] J. Gowin, J. Suchecka, Brakuje nam rąk do pracy. Po obniżeniu wieku emerytalnego ten problem się pogłębi, <http://wyborcza.pl/7,75398,22073194,jaroslaw-gowin-brakuje-nam-rak-do-pracy-po-obnizeniu-wieku.html>.
* Tekst ukazał się pierwotnie w XXVII numerze Liberté!. Cały numer do kupienia w e-sklepie.