Prezydenta Bidena nie doceniałem. Chyba próbuje uratować Ukrainę za cenę Gazociągu. Tylko że prezydent Putin walczy zarówno o Ukrainę, jak i o sam Gazociąg. O Białoruś nie walczy, bo już ją zagarnął. Putin nigdzie i z niczego się nie wycofuje – jak w brydżu, gra na wszystkie szanse. Niczego nie odpuści, a że druga strona jest w trakcie dyskusji nad wypracowaniem jednolitego stanowiska, słowem jest to ekipa kolokwialnych „ciężkich frajerów”, może mu się uda zwyciężyć. Jest zdecydowany, konsekwentny, czyli ma szansę. Cytat z Kaczmarskiego: „Komu zależy na pokoju, ten zawsze cofnie się przed gwałtem. Wygra, kto się nie boi wojen”. I to jest właśnie Putin, który nie boi się wojen. Może poświęcać swoich bohaterskich żołnierzy, jeśli tylko w zamian dostarczy Rosji spektakularnych zwycięstw. A Rosja to doceni i znów zagłosuje na prezydenta Putina…
Wielu z komentatorów uważa, że przywódca Rosji blefuje. Że zajmie tylko skrawki Ukrainy. Że przeforsuje tylko przyłączenie Donbasu. Że li tylko wymusza uznanie Krymu. Że ma na celu tylko ostateczne rozstrzygnięcie sprawy Gazociągu. Że Rosji wojna się nie opłaca…
Jedną rzecz wyjaśnijmy od razu. Gdyby Rosjanie myśleli o tym, co się opłaca, a co nie, czyli kategoriami zysków i strat, tak, jak my rozumiemy zyski i straty, to nie zajęliby uprzednio ani Donbasu, ani Krymu. Nie byliby przed laty ani w Polsce, ani we Wschodnich Niemczech. Nie niszczyliby własnej rodzimej produkcji i konsumpcji, wymieniając notorycznie chleb i masło na nowoczesne samoloty i najnowsze czołgi. To my wciąż się mylimy. Uważamy, że oni myślą tak, jak my myślimy, że oni myślą. Proszę o uwagę. Właśnie przez takie myślenie stereotypowy Zachód podjął się dyskusyjnej okupacji Iraku. Właśnie dlatego wsławił się kosztowną plajtą w Afganistanie. I nieoczekiwanie musiał asystować przy odstąpieniu Krymu Rosji. Bo nie rozumie.
Dawno temu uczestniczyłem jako młody chłopak w pierwszej misji medyczno-humanitarnej Stowarzyszenia Medicines du Monde w Rosji, w czasie rozpadu Związku Radzieckiego. Transport, to jest tiry z zaopatrzeniem medycznym, lekami, środkami opatrunkowymi i odżywkami dla dzieci wyładowaliśmy pod murami samego Kremla. Była pompa. Oj była, tak po francusku. A moi francuscy przyjaciele udzielali wywiadów i wdzięczyli się do kamer i mikrofonów. Bóg z nimi, to nie było złe, lepiej zaspokajać własne potrzeby emocjonalne w taki właśnie sposób, mając na sumieniu profesjonalny, potrzebny i bogaty transport medyczno-humanitarny dla potrzebujących. Jednak poczułem niepokój, gdyż równolegle rozmawiałem z Rosjanami, przysłowiowymi zwykłymi ludźmi, a oni nieoczekiwanie mało mówili o szansach demokracji, mało o tym, że zaczną teraz normalnie żyć. W ich narracji dominowało raczej przekonanie, że oto Związek Radziecki zawiódł, że potęga, ogromne zainwestowane środki, wielkie zwycięstwa i masowe ofiary, że to wszystko poszło na marne. Ciągle mam przed oczami rasową „ruską babuszkę” w Mińsku, która ze łzami w oczach szeptała: „…taka magucziaja strana i szto?” Potężny Związek Radziecki, a oni to wszystko zmarnotrawili… (oni… czyli właściwie kto?).
Inna babuszka zagadnięta przez „inastranca”, fotoreportera z Zachodu: „A co takiego właściwie było dobrego w tym Związku Radzieckim?”, pomyślała, pomyślała i palnęła: „Bali się nas!!!” Rzeczywiście baliśmy się ich. A ja w przeciwieństwie do naszych niemieckich i francuskich przyjaciół boję się ich do dnia dzisiejszego.
Ale wtedy pocieszałem się, że przecież są i inne babuszki. Jak w dykteryjce z czasów stalinowskich, kiedy to pewna stareńka towarzyszka codziennie odwiedzała kiosk z gazetami, prosiła o jedną z nich, rzucała na nią mimochodem okiem i jako uboga osoba – oddawała szybko z powrotem nie kupując, nie czytając. W końcu sprzedawca gazet, zuch-komsomolec, nie zdzierżył i spytał: „A czego to babciu w tej gazecie szukacie?” Na to ona, że nekrologu. „Oj babciu, wy głupia, nekrologi to są w gazecie na ostatniej stronie”. A ona: „Nie synku, ten nekrolog, na który ja czekam, na pewno będzie na pierwszej”.
Wtedy się pocieszałem, ale dzisiaj nie mam wątpliwości, że „babuszka numer trzy” jest w Rosji w głębokiej mniejszości. Czy Państwo zastanawiali się na przykład, jakie poglądy na przynależność państwową Krymu ma popierana przez nas ikona rosyjskiej opozycji, Igor Nawalny? Otóż jego zdaniem Krym musi być po prostu rosyjski. O Kijów go na razie, o ile mi wiadomo nie pytano, ale raczej bym się nie łudził co do meritum ewentualnej odpowiedzi.
Dawno temu świetny skądinąd historyk rosyjski (ściślej radziecki), Eugeniusz Tarle, odniósł się w swej „Historii dyplomacji” do mało u nas znanego epizodu z początku dziewiętnastego wieku. Wówczas armia rosyjska napadła na posiadłości szwedzkie i zaanektowała należącą do Szwedów Finlandię (odtąd carowie przez 100 lat nosili tytuł wielkich książąt fińskich, tak na marginesie). Agresja była jawna, miała miejsce w złożonym kontekście wojen napoleońskich, co nie jest już teraz ważne i nie będę tego tematu rozwijał. Tarle akcentował moralność w polityce, jakoś więc musiał się odnieść do tego zbójeckiego napadu. Rzucił krótkie, proste i oczywiste tłumaczenie: Jak wiadomo, stolica była wtedy w Petersburgu, zaś zachodnia granica państwa rosyjskiego leżała zaledwie kilkadziesiąt kilometrów dalej. Czyli granica z Szwecją. Stanu takiego, tłumaczył Tarle, nie można było dłużej tolerować… Każdy przecież to zrozumie.
Najbardziej zapamiętałem z tej historii przekonanie Tarlego, że czytelnicy doskonale pojmą tę logiczną i prostoduszną argumentację. Granica z innym krajem mniej niż sto kilometrów od naszej stolicy. Co robimy? No napadamy, to jasne. Książka była przeznaczona dla czytelników rosyjskich. W czasach stalinowskich przetłumaczono ją także na język polski, wówczas czyniono to raczej bezrefleksyjnie, co rosyjskie (radzieckie), to było przecież najlepsze na świecie. Potem już chyba dzieła ponownie nie tłumaczono. Może ktoś zauważył, że w naszych polskich oczach takie teksty to kompletna kompromitacja. Ale przypadkiem, dzięki czasom stalinowskim, udało mi się bez większego trudu (znam język rosyjski, ale wątpię, bym pofatygował, by odszukać oryginalny tekst Tarlego) zapoznać z logiką wywodu typowego Rosjanina. Przynajmniej nie można mu było zarzucić hipokryzji.
Nie daje mi też spokoju rodzinna opowieść domowa. Otóż mój dziadek, Jan Kopiński, zdążył jako galicyjski Austryjok przegrać pierwszą wojnę światową, a wśród innych wspomnień pozostawił także po sobie opowiastkę o słowach pieśni rosyjskich żołnierzy, prących na zachód: „Hajże, hajże, haj riebiata, na podbicie reszty świata – śle nas Bóg i car”. Uściślając, jak sądzę z rymów, była to raczej pieśń Polaków służących w armii carskiej, ale oni zapewne sami sobie tego tekstu nie wymyślili, więc ten szczegół nie ma już większego znaczenia. Jak całkiem niedawno zauważył w świetnej analizie Sławomir Sierakowski („w USA łamią się w sprawie Ukrainy”, Onet 19 stycznia), granice dzisiejszej Rosji także „nigdzie się nie kończą”, zgodnie z przytomną uwagą prezydenta Putina, wypowiedzianą przed paru laty. No chyba, że się skończy reszta świata… Ale na razie trzeba na tej ambitnej drodze do odległego celu osiągnąć etap, typowy kamień milowy – a jest nim Ukraina, czyli po prostu Mała Rosja. To nie jest żadna opcja, na wytyczonej drodze jest to najzwyklejsza, oczywista i prozaiczna konieczność, takie dziejowe przeznaczenie Rosji. Co więcej cel jest w zasięgu ręki, skoro Zachód już zapewnił Rosjan, że jedyną ceną za Ukrainę będą jakieś „sankcje”. W chwili samozachwytu Zachodu, z ogromną emfazą, użyto hasła „opcja atomowa”. Pomyślałem odruchowo, że idzie o oddanie Ukrainie głowic atomowych, które ta z kolei przekazała w zamian za gwarancję nienaruszalności granic, które to zobowiązanie podeptano prawie że z jawną akceptacją Zachodu w roku 2014. Ależ gdzie tam, całkowicie się myliłem, nikt nie zamierza przestrzegać traktatów, oddawać głowic, ani wyciągać dalekosiężnych wniosków. Jak już wszyscy wiemy chodzi o odcięcie Rosji od systemu SWIFT. Opcja atomowa… W zamian za drugi co do wielkości kraj Europy, liczący ponad 40 milionów ludzi, to zawrotnie okazyjna transakcja. Prawie darmo (po rosyjsku to brzmi: „papało prosta daram”).
W moim głębokim przekonaniu nie chodzi o zajęcie kolejnego skrawka Ukrainy, czy może zajęcie połowy tego kraju. Chodzi o przejęcie kontroli nad całą Ukrainą, czyli prawdopodobnie o zainstalowanie prorosyjskiego rządu w Kijowie. To jest realne. Jeśli Putin odstąpi i nie podejmie wojny, to tylko oznacza, że w ocenie Kremla nie uda się zgarnąć pełnejpuli, to jest całej Ukrainy.
Ale jeśli nie teraz, to właściwie kiedy? Po pierwsze Stany były dotąd skoncentrowane na zwalczaniu Chin, nie Rosji, działanie Putina jest więc dla Pekinu wygodną dywersją, możliwe, że nastąpi akcja równoległa, na przykład operacja militarna skierowana przeciw niepodległości Tajwanu; Ameryka stanie wówczas w beznadziejnym rozkroku. Po drugie Unia jest obecnie silnie uzależniona od rosyjskiego gazu i zamknięcie (czy raczej nieudrożnienie) Nord Streamu 2, będzie miało swoje dwa końce, jak to z każdą rurą bywa. Po trzecie, wciąż jeszcze trwa pandemia i rządom „normalnych”, demokratycznych krajów faktycznie może się zdawać, że mają obecnie poważniejsze problemy od ratowania Kijowa. Siły i środki idą wszak na razie na co innego, lecz pandemia prawie na pewno zmierza już do końca, więc Rosji nie pozostaje wiele czasu. Po czwarte, dla samego prezydenta Putina to ostatni dzwonek, by przejść do historii Rosji jako polityk formatu Piotra I, Katarzyny II lub Stalina; na pewno mu na tym bardzo zależy. Po piąte, może z punktu widzenia Moskwy nie najważniejsze, ale z pewnością bardzo ważne dla nas, tradycyjna przeszkoda w realizacji dalekosiężnych celów Rosji, jaką jest właśnie Polska, wskutek obłąkanych koncepcji politycznych rządzących oraz nieprofesjonalnej polityki zagranicznej – jest obecnie niemal całkowicie izolowana.
Mam niestety przemożne wrażenie, że pojawienie się niepodległej Ukrainy jest wciąż dla większości obywateli Unii Europejskiej przyczyną dyskomfortu i poznawczej frustracji, gdyż przez całe lata i dekady, wg uproszczonej wizji Zachodu, pojęcia Związku Radzieckiego używano zamiennie ze słowem Rosja, więc gdy Związek się zapadł, pojawienie się wolnej Ukrainy (i Białorusi) nie zostało w pełni zaakceptowane, ani zinternalizowane; po cichu uznano Ukrainę (w sferze emocji, nie deklaracji!) za państwo sezonowe. Wszystkim, może poza Polakami i krajami bałtyckimi oraz poza państwami o tradycji mierzącej się z geopolityką w skali globalnej, jak USA i Wielka Brytania, problem Ukrainy jest niezrozumiały, emocjonalnie obcy i chętnie pozostawiliby go do rozwiązania samym Rosjanom.
Położenie UE skomplikowali zresztą (i na szczęście) sami Ukraińcy na kijowskim Majdanie. Około setki ludzi – jak wiemy – zginęło w imię przyłączenia tego kraju do świata demokracji, do szeroko rozumianego Zachodu. Przy okazji los tych ludzi doskonale dowodzi, że prorosyjska opcja nie cofnie się dosłownie przed niczym… Ale zarazem to był ten jedyny raz w dziejach Unii Europejskiej gdy zdarzyło się, że ktoś oddał życie za ideały tej właśnie Unii Europejskiej. Oby tylko nie okazało się, że stało się to na próżno. Kto wie? Z dezaprobatą zauważam, że spośród podmiotów polityki zagranicznej w sprawie Ukrainy najbardziej bierna, jakby nieobecna jest niestety Unia Europejska.
Przepraszam, że brzmi to patetycznie, ale rzeczywiście tak uważam: mamy moralny obowiązek wesprzeć Ukraińców najlepiej jak potrafimy. Moralny. W moim głębokim odczuciu rząd polski kalkuluje zbyt zimno, za bardzo jest zdystansowany, to nie jest partia szachów. Jedynego, czego nie wolno, to wysłania naszego wojska na Ukrainę, zresztą nikt rozsądny na szczęście tego nie proponuje. Ale broń już można, należy, zresztą chyba na szczęście wybijam drzwi otwarte. Ale gdzie solidarność, słowa otuchy, wsparcie dużo cieplejsze od zaskakująco sztywnych deklaracji Pana Prezydenta? Z sytuacji geopolitycznej wszyscy chyba zdają sobie sprawę. Z tego, że w razie wojny to Ukraina nadstawi karku za Polskę (za nas!), chyba też. Ale idzie mi w tym miejscu o coś większego, o to, że za chwilę miliony ludzi na naszych oczach i tuż za naszą granicą, pójść w niewolę ze zdeptaną godnością i pogwałconym niezbywalnym prawem do wolności. Lub będą emigrować. Nie najważniejszy będzie fakt, że będą to przecież rodziny tych Ukraińców, których na co dzień gościmy w Polsce. Tu patetyczne słowa nigdy nie będą za bardzo na wyrost.
I wreszcie smutne, trochę żartobliwe post scriptum. W mediach opublikowano właśnie zdjęcia monety kolekcjonerskiej, prawie medalu, „Ochrona Polskiej Granicy Wschodniej”. Pozostaję z szacunkiem dla funkcjonariuszy SG, żołnierzy, policjantów oraz ich ciężkiej, niewdzięcznej służby. Jednak wolałbym mniej nadęcia. Uganianie się po puszczy białowieskiej za kobietami (z małymi dziećmi na ręku) jest umiarkowanym powodem do dumy…
Oby tylko nie okazało się, że naprawdę przyjdzie nam „ochraniać naszą granicę wschodnią”. Tak w realu, w starciu z obcą armią. Dopiero wtedy, o ile się to dla nas dobrze skończy, przyjdzie pora na pamiątkowe medale, monety i odznaczenia. Bo jeśli nie skończy się dobrze, to kolekcjonerskie monety będą sobie wypuszczać do obiegu „ci inni”.
Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl
