Zwycięstwo zaprzysiężonego 14 maja Francois Hollande’a w prezydenckich wyborach we Francji zdążyło już zmienić retorykę jaka dominowała na brukselskich salonach w sprawie kryzysu. Mario Monti, Manuel Barroso, Mario Draghi zaczynają podobnie jak francuski socjalista odważniej mówić o konieczności stawiania na politykę wzrostu gospodarczego, w domyśle przeciwstawiając ją niemieckiej polityce oszczędności. Herman van Rompuy zdążył już zwołać na 23 maja specjalny szczyt (w formie kolacji), który ma być poświęcony polityce wzrostu, którego wpadające w recesję i zmagające się z rosnącym lawinowo bezrobociem kraje strefy euro wyglądają jak kania dżdżu.
Hollande zapowiedział w kampanii m.in. renegocjację paktu fiskalnego (bardziej prawdopodobne jest dodanie kilku fragmentów, ale to też oznacza konieczność kolejnych negocjacji), obłożenie specjalnym 75 procentowym (!) podatkiem najlepiej zarabiających (szacuje się, że dotknie to zaledwie 3 tysięcy gospodarstw domowych), częściowe cofnięcie przedłużenia wieku emerytalnego (ale tylko dla tych pracujących od 18 roku życia). Nie dziwi zatem, że prezydent – elekt nie wzbudził entuzjazmu rynków finansowych, a Angela Merkel w bezprecedensowy sposób poparła w kampanii jego odchodzącego z urzędu kontrkandydata.
Na giełdach światowych zanotowano spadki, ale zaważyły na nich raczej wypowiedzi Alexisa Tsiprasa, lidera Syrizy, radykalnie lewicowej partii, która nieoczekiwanie zajęła drugie miejsce w greckich wyborach. Kwestionuje ona zasady, na których udzielono Grecji pomocy finansowej na wykup obligacji, co oznacza w rezultacie jej zamrożenie oraz nieuniknioną niewypłacalność i wyjście ze strefy euro. Grecja próbuje odzyskać kontrolę nad własną ekonomią, dziś w praktyce to niemiecka kanclerz a nie grecki premier decyduje o kierunkach polityki gospodarczej tego kraju. Pytanie czy Grecy zdają sobie sprawę z konsekwencji tego kroku? Pokażą to przyspieszone wybory, które w obecnej nierozstrzygniętej sytuacji wydają się nieuniknione.
Nie tylko w Grecji, ale w całej Europie politycy znajdują się pod coraz większą presją swoich elektoratów, która jest wzajemnie sprzeczna. Niemcy domagają się mniej wydatków i zaprzestania kredytowania kolejnych bankrutujących państw strefy euro. Francuzi wolniejszego zaciskania pasa i więcej wydatków. Traktat Lizboński, następnie pakt fiskalny i przede wszystkim praktyka polityczna zdecydowały o tym, że walka z kryzysem w strefie euro odbywa się w wymiarze międzyrządowym, a nie wspólnotowym. De facto to Niemcy z Francją decydują kto ma prowadzić jaką politykę fiskalną, co jest nie do pogodzenia z demokratycznym mandatem polityków w krajach narodowych. Społeczne napięcia są w tej sytuacji nieuniknione, rozładować by je mogło tylko więcej federalizmu i demokratycznej kontroli nad podejmowanymi decyzjami na poziomie europejskim. Niestety przywódców narodowych na taki odważny krok – uszczuplający ich władzę, ale wzmacniający Europę dziś nie stać.
Problem polega też na tym, że europejscy liderzy choć zgodnie mówią o wzroście gospodarczym nie mają na myśli tego samego. Dla Draghiego czy Merkel wzrost uzyskać można w wyniku niezbędnych reform – choćby uelastycznienia czasu pracy. Dla Hollande’a wzrost miałby pozwolić tych reform uniknąć. Francja nie czuje potrzeby dostosowywać się do trudnych czasów i jest gotowa pociągnąć Europę w tym samym kierunku. Globalizacja i kapitalizm (z których produktywny francuski biznes czerpią nota bene znaczące benefity) to nad Sekwaną „chłopcy do bicia”.
Hollande wydaje się ignorować jakąkolwiek potrzebę reform (choć deklaruje, że będzie dążył do zmniejszenia francuskiego deficytu poniżej 3% – bez czego Francji grożą sankcje). Jednocześnie bardziej niż Sarkozy w ostatnim czasie zdaje się rozumieć potrzebę zgodnej europejskiej współpracy, nie tylko w dziedzinie walki z kryzysem. To może oznaczać, że jego wybór zwiększy liczbę opcji – przez pierwszy realny nacisk na niezwykle skoncentrowane na cięciach i karach Niemcy. Ale może też nastąpić usztywnienie stanowisk co zamiast do bardziej elastycznej polityki prowadzić może do rozpadu wspólnej polityki wobec kryzysu – co szybko skończyłoby się katastrofą dla mniej wiarygodnych wobec rynków członków strefy euro, a z czasem także dla największych.
Hollande stanie się zapewne przywódcą obozu krajów śródziemnomorskich domagających się poświęcenia większej uwagi wzrostowi. Jak to zrobić jeśli jednocześnie trzeba obniżać dług i deficyt, nie narażając się na ryzyko inflacji przez proste dodrukowywanie pieniądza bez pokrycia? Oto węzeł brukselski, nad którego rozwiązaniem głowić się będą w najbliższych miesiącach europejscy przywódcy. Czy ktoś zdobędzie się na to, żeby go przeciąć?
Nieznacznie zmieniona wersja tego tekstu ukazała się w ostatnim numerze Tygodnika „Wprost”