Widzenie niewidzialnego, łączenie w całość światów pozornie do siebie nieprzystających, próbowanie się z codziennością, którą napotykamy, ale inne… Gdzie układny świat, poddający się mierzeniu, ważeniu, kalkulacji, zamykany w utartym schemacie, stereotypie, selekcjonujący jaką formę przemielonej papki podać dziś „do wierzenia” traci na znaczeniu, niewidocznieje… Bo jest jakieś więcej czy dalej, nawet jeśli początkowo majaczy niczym krajobraz zasnuty mgłą, a walka o nie zdaje się przypominać boje, jakie przemyślny szlachcic z Manchy toczył z wiatrakami. A przecież szturmowanie granic tego, co mieści się w pojęciu kultury wcale nie musi nosić znamion donkiszoterii!
Kto nam ukradł kulturę? – zastanawiają się niektórzy liberałowie. Kto, jak i dlaczego zagospodarował przestrzeń, w której powinniśmy być obecni? Jak to się stało, że wszyscy dookoła poznajdowali klucze do otaczających nas zjawisk, a liberałowie wciąż zdają się gonić własny ogon, który na dodatek głośno na nich szczeka? Kto ją ukradł, a może komu ją oddaliśmy? Patrzymy trochę z boku, podczas gdy owa kultura jest przecież na tyle szeroka, daje tak wiele możliwości, otwiera coraz to nowsze sfery, że obecność w każdej z nich wydaje się naturalna. Tymczasem narzekamy, że sporą część owej kulturalnej sceny zagospodarowała już szeroko rozumiana lewica. Jakby nie patrzeć większość tego, co „eko-”, „femi-”, „bio-”, „etno-” i tak dalej dość jednoznacznie (choć nie zawsze prawdziwie) kojarzy się w dyskursie publicznym właśnie z odmianami lewicowości. Z drugiej strony mocno trzyma się to, co prawicowe/konserwatywne, kojarzone znów z „naro-”, „partio-”, „tradyc-”, a także z taką a nie inną władzą. A gdzie w tym wszystkim są liberałowie? Czy się wycofali? Poważnie? Skoro po liberalnemu zakładamy, że każdemu z nas przysługuje ogromny przecież katalog wolności, skoro każdy komu bliskie jest myślenie liberalne zakłada myślenie właśnie, myślenie indywidualne, jednostkowe, własne. Skoro do dyskursu wnieść mamy perspektywę widzenia przez „ja”, to nasze widzenie powinno być widzeniem ze środka, ze swego rodzaju centrum, które nie wyłącza, nie wyklucza, ale samo w sobie pozostaje centrum otwartości. Pytanie tylko czy tak umiemy?
Kultura, o której myślę ma wiele odcieni. Objawia się w naszych działaniach, wytworach, w naszym myśleniu, w odwadze zadawania pytań i w chwilach, gdy znajdujemy na nie odpowiedzi. Jest tym, w czym jesteśmy najgłębiej zanurzeni, a jednocześnie tym, co sami tworzymy ogromem naszego zaangażowania. Zaczynając z wysokiego C kultura to właśnie sztuka, w której jak nigdzie indziej manifestuje się (a przynajmniej manifestować się powinna) indywidualność autora. A nawet jeśli nie (bo te pomniki dla wymagań chwili, rzeźby do kościołów, teksty na zamówienie… ale coś się zawsze przemyci), to liberałowie powinni się nią zainteresować, by odnaleźć powiązania pomiędzy sztuką a myśleniem. I dzieje się tak, choćby w moim skostniałym Krakówku, gdzie Teatr Słowackiego pospołu z Filozofem, zapraszają na ucztę „Sztuki Myślenia”. Tu łączą się teatralny performance i swoista bitwa idei. A publiczność każda… od prawa do lewa. Założenie wzajemnej otwartości i szacunku. Bez uprzedzeń, bo i sami dyskutanci bywają z różnych, czasem bardzo odległych „bajek”. Ale nikt się nie obraża, choć tak na scenie, jak i podczas dyskusji potrafi zrobić się naprawdę ostro. Wymienia się tu idee, szturmuje się granice własnych, ale i cudzych światów, rozmywa się ostrość pojęć, by po chwili znów je ukonkretnić. Pije się też wino, a trochę „przez przypadek” spotyka się ludzi, którzy nagle okazują się… po ludzku ważni i wyjątkowi. Śni mi się takie miejsce, takie rozmowy, takie łączenie światów przeniesione na inną scenę. Cóż… powiadał Cervantes: „…nigdy, przenigdy, nie przestawaj marzyć. Ale bacz uważnie, czego sobie życzysz…”
Dzieje się i w innych miejscach, gdzie spotykamy się by czytać, oglądać, dyskutować. A przy tym jakby brak nam wyjścia z tym wszystkim „w ludzi”, w dialog, w artykuł, w opowieść, która mogłaby zyskiwać szerszą publiczność. Może w mniej przeintelektualizowanej formie, która sprawia, że owa aktywność staje się opowieścią dla wybranych, dla hermetycznej grupy. Poproszę. Więcej, może mniejszych, „Igrzysk Wolności” na skalę, która pozwoli nam dyskutować o sztuce życia na sposób liberalny, nawet w warunkach niesprzyjających. Więcej miejsc, gdzie możemy usiąść i pogadać. Ale przede wszystkim odnajdowania sposobów na odwagę owej rozmowy, a może tylko na większą jej chęć, w dobie ogólnego znużenia i zniechęcenia. Nie powiecie mi, że nie umiemy!