Pomysł na wystawę „Widnokrąg” przyszedł do mnie spontanicznie, z tęsknoty za harmonią, pięknem natury, patrzeniem w przyszłość z ufnością. Prezentuję prace artystów, którzy poprzez swoją praktykę malarską obrazują naturę, eksperymentując z jednym z najpopularniejszych tematów w historii sztuki – pejzażem. W zestawieniu tym nie mogło zabraknąć prac Grażyny Smalej, która zapamiętale maluje jeziora, oceany, morza i rzeki w rozmaitych kontekstach, od czasów studiów na Wydziale Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Grażyna jest także członkinią kolektywu Siostry Rzeki, który organizuje m.in. happeningi na rzecz ochrony rzek w Polsce. Mieszka i tworzy w Sopocie. Codziennie obserwuje relację niebo-woda, dwie proste płaszczyzny z nieskończonymi ilościami odsłon, obraz nieustannej zmiany, która jest jedyną stałą zasadą świata. To ją uspokaja, wzmacnia, fascynuje.
Marta Krajenta: Przyglądając się twojej twórczości można odnieść wrażenie, że jest zdominowana przez motyw wody. Pamiętasz, kiedy po raz pierwszy namalowałaś wodę?
Grażyna Smalej: Wychowałam się w miejscu, w którym wody było jak na lekarstwo, latem nie mieliśmy gdzie pływać, do jezior daleko, do morza jeszcze dalej, a przez wieś płynęła jedynie malutka stróżka Wełnianka, z której źródła, na uchańskim Zamczysku, piliśmy smaczną wodę, ale do wodnych harców nigdy nie udało się nam jej przysposobić. Bardzo brakowało większego akwenu. Zawsze marzyłam, by zamieszkać nad morzem. Ale takim malarskim zwrotem w temacie hydro była spontaniczna kąpiel podczas upalnego pleneru w nadbużańskim Pieńkowie, jakieś 20 lat temu. Uprzytomniłam sobie wówczas fenomen wody i jak wielkie jest uczucie szczęścia, kiedy nasze ciała zespalają się z jej materią, stają się lekkie i doznają ulgi, to jest jak powrót do ciała matki. Tak zaczął się mój cykl „Samorozpuszczenie”, w którym poszukiwałam wyrazu dla tej błogiej chwili radości, dlatego w tym cyklu tak ważne były dla mnie ludzkie postaci zanurzone, pływające, rozbawione dzieci. Powstało kilkadziesiąt, a może i więcej prac z tej serii. Studiowałam pilnie formy i kształty błyskotliwej materii – przezroczystość, ale jednocześnie lustrzane odbicie, cienie, kolor własny i kolor otoczenia – fascynujące wyzwania malarskie.
W zeszłym roku na twojej indywidualnej wystawie „O szczęściu” we Flow Art House prezentowałyśmy spektakularne, wielkoformatowe obrazy ilustrujące oceany, a na obecnej wystawie podziwiać można przejawy Bałtyku spod twojego pędzla. Co tym razem chcesz nam przekazać?
Przez ten ostatni rok świętowałam przeprowadzkę nad morze, spełniły się moje marzenia. Odkąd pamiętam każdy wyjazd nad Bałtyk, poczynając od dzieciństwa, to było właśnie święto, wielkie wydarzenie, które bardzo mocno przeżywałam. Teraz budzę się każdego dnia i widzę horyzont zatoki, statki na redzie i wielkie niebo. Święto jest codziennie! Wszystko jest nowe i inne niż w Krakowie, w którym spędziłam 25 lat życia. „Czy ty aby nie zamieniłaś siekierki na kijek?”, zapytał mnie tata, który już był bardzo chory i nie mógł odwiedzić mnie w nowym domu, więc starałam się jak najbardziej obrazowo opowiadać mu o moim miejscu w Sopocie. „Tato, ja mam tu tyle nieba!”, odpaliłam bez dłuższego namysłu. Perspektywa otwarta, nieboskłon i dużo światła – to jest coś, co mnie teraz dotyka najmocniej i co w moich bałtyckich obrazach z ostatniego roku można zobaczyć w ramach wystawy „Widnokrąg”. Rozjaśniłam paletę, wszystkie obrazy wcześniejsze wydają mi się teraz zbyt ciemne. Tu naprawdę króluje światło, jasność i to szczególne rozproszenie w wilgotnym powietrzu i tęcze! Tęczy mam na pęczki!
Tęsknota za wielką wodą sprawiła że postanowiłaś wyprowadzić się z Krakowa nad Bałtyk?
Powodów przeprowadzki było wiele, ale tęsknota za tym byciem na plaży i za morskim powietrzem była jednym z ważniejszych argumentów. Myślałam o oceanie, chciałam nad nim żyć, ale jestem przywiązana do Polski, do ludzi, którzy mówią po polsku. Mieszkamy w języku. W moim ukochanym opowiadaniu „Alef” Jorge Luis Borges pisał „Wszelki język jest alfabetem symboli, użytkowanie go zakłada przeszłość, którą dzielą rozmówcy”. Jeśli przeniosłabym się nad ocean do Portugalii czy gdziekolwiek indziej, straciłabym to połączenie z przeszłością, zwłaszcza że jestem upośledzona, jeśli chodzi o naukę języków obcych, nie mam słuchu do mowy. Dlatego wybrałam polskie morze, które może nie ma tej skali, tego ogromu co Atlantyk, ale za to ma zapach, a ocean nie pachnie, jest też bardziej niż ocean przyjazne do kąpieli oraz najważniejsze – ma nieskończoną ilość odcieni szarości, błękitów i zieleni. Nie widziałam drugiego takiego morza tak zmieniającego barwy!
O czym myślisz spacerując co dzień po plaży? Co symbolizuje woda w twoim malarstwie?
Najbardziej dla mnie dojmujące nad brzegiem oceanu czy morza jest to, że można pozbyć się wszystkich myśli i być tu i teraz. Woda jest wspaniałym miejscem do medytacji, czyli myślenia o niczym, jest też doskonałym miejscem do myślenia o wszystkim. Sam żywioł posiada nieskończoną ilość oblicz przez swoją zmienność i ruchliwość. Podobnie z symboliczną stroną – może być symbolem i życia, i śmierci, rozkoszy i cierpienia. „Morze jest każde”, jak pisał Zbigniew Jankowski, najbardziej mi bliski poeta marynista, który zresztą też mieszka w Sopocie. „Każde – ale jak w magicznej kuli to zbierzesz, co posiane otwartym okiem”. Zatem moim otwartym okiem wybieram to, co jasne – migocące słońce na wodzie układające się w gwiazdozbiór, światło na wielkiej tafli zatoki widzianej z klifu w Orłowie, słońce na czystym niebie w wilgotnym powietrzu i unię wody i ognia – tęczę! Ćwiczę się w tym pomnażaniu światła, szukam wyrazu i czuję się za każdym razem jakbym malowała po raz pierwszy, jakbym po raz pierwszy widziała morze, fale i pierwszy blask. „Nie umiem malować. Dopiero się uczę”, myślałam malując kropki na obrazie „Fotony. Bałtyk” i cieszyłam się jak dziecko, choć obraz wielokrotnie poprawiałam i zajął mi bardzo dużo czasu. Dziecku pewnie przyszłoby z łatwością ukazać lekkość i czysty kolor. Puentyliści, tacy jak George Seurat i Paul Signac, którzy zresztą malowali głównie widoki z wodą w roli głównej, zapewne sprowokowani przez wilgotne powietrze rozszczepiające światło w szczególny sposób, musieli poświęcać bardzo dużo pracy, aby te migocące płaszczyzny zbudować. Kropki pozwalają uzyskać wrażenie tego rozwibrowanego oślepiającego światła – trudnością jest utrzymanie czystych barw w odpowiednim natężeniu i to jest duże wyzwanie, trzeba się pilnować z każdym pojedynczym śladem pędzla. Radosne obrazy, lekkie w odbiorze, kosztują najwięcej wysiłku. Tym bardziej pociąga mnie ta trudność.
Te obrazy urzekają paletą kolorów, pojedynczymi muśnięciami pędzla odmalowujesz niepowtarzalny moment – ruch wody i światła.
W porównaniu z cyklem z oceanem, w tej serii bałtyckiej skupiam się bardziej na szczególe. Muśnięcia pędzla to bardzo małe dotknięcia, jak nigdy dotąd. Szczególnie w widokach zatoki z Orłowa, gdzie odmalowałam pojedyncze rozbłyski światła na ogromnej tafli. Ta największa „Zatoka” była malowana trzy miesiące, a może i dłużej, rekordowy czas jak na mój temperament. Musiałam i chciałam prześledzić kropka po kropce, jak zatoka otwiera się na słońce, gdy wstaje dzień. To wymagało i delikatności, i uwagi, i czasu, i bardzo cienkiego pędzla. Zmieniam konwencje malarskie, bo szukam odpowiedzi na światło – to wyjątkowe światło słoneczne w kroplach wody w powietrzu i na tafli pomarszczonej wody. Ogień i woda – tak chyba nazwę tą serię, tak o niej myślę. Zresztą na wystawie ubiegłorocznej we Flow Art House, oprócz oceanów, pokazywałam akwarele ze Słońcem – abstrakcyjne, minimalistyczne, kolorowe. „Słońce jest bogiem!”, miały brzmieć ostatnie słowa znakomitego malarza marynisty, Wiliama Turnera. Słońce rodzi kolory, widzenie, światło, a nocą wszystkie koty są czarne. Słońce to moc, fascynująca. I to, jak Bałtyk ze Słońcem pracuje, obserwuję uważnie i oddaję, jak tylko potrafię, czasem przez realistyczne odwzorowanie, czasem przez wrażeniowe traktowanie tematu.
Woda jest dla ciebie wielką twórczą inspiracją. To wspaniałe, że jesteś również zaangażowana w akcję społeczno-artystyczną „Siostry Rzeki” i działasz w obronie utrzymania dzikich rzek w Polsce. Opowiedz proszę o tym projekcie.
Kolektyw Siostry Rzeki to koncept przede wszystkim Cecylii Malik, krakowskiej artystki wizualnej i performerki, z którą przyjaźnię się od dawna, od studiów na ASP w Krakowie i jestem jej wielką fanką. Cecylia jest pomysłodawczynią happeningów, zarówno oprawy wizualnej, jak i strony merytorycznej protestów, dzięki współpracy z ekspertami z Koalicji Ratujmy Rzeki, której częścią są Siostry Rzeki. Mam zaszczyt być członkinią tej grupy kobiet, artystek, koleżanek, aktywistek, jaką stworzyła Cecylia, po to by ratować polskie rzeki, nagłaśniając palące problemy za pomocą happeningów i protestów. W tym roku Siostry Rzeki będą obchodziły piątą rocznicę powstania. Przez ten czas nauczyłam się bardzo wiele o rzekach, o zaporach i w ogóle o sytuacji wód w Polsce, zobaczyłam, jaką niesamowitą sprawczość mają te błękitne protesty pieczołowicie przygotowywane przez grupę dziewczyn-aktywistek i doświadczyłam czegoś, co chyba wydarzyło się przy okazji, poza pierwotną wizją Cecylii, mianowicie siostrzeństwa. Ten hydrofeministyczny kolektyw to autentycznie wspierająca się, dbająca o siebie nawzajem grupa. Zjednoczone w działaniu, gdy dzieje się coś złego z rzekami, lasami, jednocześnie potrafimy celebrować, świętować i razem świetnie się bawić, bardzo zżyłyśmy się ze sobą na co dzień. A są tu dziewczyny z bardzo rożnych środowisk, pracujące zawodowo w wielu dziedzinach i piękne jest to, jak przy konkretnym projekcie samoistnie tworzy się zespół do zadania specjalnego i każda siostra za pomocą właściwych sobie supermocy włącza się całą sobą w pracę. Udają nam się wspaniałe akcje, jak na przykład ostatnia Aukcja sztuki #ODRAtujmy Odrę! na rzecz zbiórki na społeczny plan odbudowy rzeki po katastrofie. Zebrałyśmy naprawdę pokaźną kwotę dla Koalicji Ratujmy Rzeki i jak obserwowałam tą niesamowitą mobilizację dziewczyn, a byłam w zespole inicjującym, to czułam ogromną radość – ta bezinteresowność, poświęcenie, siedzenie po nocach przy tysiącach maili i postów – buduje siłę i wiarę w sprawczość! Bardzo się cieszę, że przekroczyłam próg swojej pustelniczej pracowni malarskiej i weszłam do kręgu Sióstr Rzek, niesamowitych kobiet, które zmieniają świat.
Co cię w sztuce inspiruje? Czyja twórczość wpływa na ciebie najmocniej?
To bardzo się zmienia. Zależy, na czym się akurat skupiam, co przeżywam i co mi się wyświetli. Na przykład fenomen tęczy, którą widzę teraz za oknem nad zatoką sto razy częściej niż w Krakowie, a która jest cudem barwnym, podstawowym motywem w dziecięcych malunkach, symbolem nadziei, unii Ziemi z niebem, a którą zaczęłam malować w odpowiedzi na lęk po inwazji rosyjskiej na Ukrainę rok temu, ten fenomen bardzo długo był przedmiotem moich poszukiwań w malarstwie. Jest wiele przedstawień tęczy poczynając od mozaiki pompejańskiej, przez obrazy sakralne średniowiecza i renesansu, przez Rubensa, kończąc na landarcie (Andy Goldsworthy), ale w samym malarstwie tak jakoś ilustracyjnie potraktowana jest tęcza, kolory sztywne, nie mają tej miękkości przejść i świecenia jak w naturze. Jedynie świetlistość widma odnalazłam w obrazach Soni Delauney, którą zajmowały właśnie światło i kolor. Bardzo lubię jej obrazy. Ale tęczy w sztuce nadal wyglądam i eksperymentuję w pracowni nad własną reprezentacją.
Ostatnio, na gwiazdkę, sprezentowałam sobie pięknie wydany katalog trwającej właśnie wystawy w Fundation Luis Vuitton w Paryżu, „Claude Monet – Joan Mitchell, Dialogue”. To zestawienie impresjonisty, który doszedł do abstrakcji w ostatnich swoich pracach z nenufarami oraz ekspresyjnej abstrakcjonistyki, która doszła do pejzażu, jest znakomite. Światło i kolor wywiedzione z natury, z pejzażu, jakim się oboje otaczali – Monet w Giverny, Mitchell w Vétheuil, jest wspaniale pokazane i połączenie tych dwóch postaw – malującego „doznania” Moneta i „uczucia” Mitchell, dają obraz potężnie działającej natury dzięki właśnie abstrakcyjności. Abstrakcyjność jest siłą sztuki, też tej przedstawiającej. Mitchell mawiała „Moje obrazy to abstrakcje, ale też pejzaże”. To w moich poszukiwaniach odpowiedzi na ten nowy pejzaż, który mnie otacza, bardzo znaczące jest malarstwo obojga. Wiele lat temu odwiedziłam Giverny, gdzie ogród ze stawem przy pracowni był dla Moneta ostatnim miejscem do życia i malowania, gdzie powstały nenufary z tego codziennego obserwowania. Lubię czasem nieskromnie myśleć, że mam tu nad zatoką, pod lasem, swoje Giverny (śmiech).
Od roku w patrzeniu na morze, w jego pojmowaniu, towarzyszą mi wiersze wspomnianego wcześniej Zbigniewa Jankowskiego. Dostałam jego książkę z poezją „Żywioł wszelki” od mojej ulubionej poetki i przyjaciółki Małgosi Lebdy z zaznaczonym wierszem „Przeprowadzka do Górnego Sopotu” (lata siedemdziesiąte) i było to olśnienie. Jankowski jest marynistą niesłychanie czułym i pełnym witalności. Już same tytuły jego wierszy czy zbiorów są przeżyciem – „Ostrzeżenie przed lądem”, „Ciążenie morza”, „Prawo zatoki”, „O porażenie przestrzenią”, „Odbijające dno”. Pływał na statkach po oceanach, zna pracę na kutrach, od lat siedemdziesiątych mieszka w Sopocie i jeśli medytować na plaży, to tylko z jego wierszami. Jest też autorem antologii „Morza polskich poetów”, z której czerpię inspiracje i znajduję w niej wypowiedzi potwierdzające wspólnotę marynistycznych intuicji, jak w głosach Anny Świrszczyńskiej czy Anny Kamieńskiej. Poezja i malarstwo wydają mi się stosowną odpowiedzią na doznania i uczucia te najbardziej teraz istotne, przepastne, których proza nie obejmuje. To mnie inspiruje i ratuje. Mój widnokrąg teraz jest rozświetlony, jak nigdy wcześniej.
*Na wystawę „Widnokrąg” zapraszamy do Flow Art House do 19 marca. Poza obrazami Grażyny Smalej ekspozycja obejmuje również malarstwo Aleksandry Batury, Joanny Dudek, Kamili Kraus oraz Juliusza Kosina. Wszystkie podejmują temat natury, prezentując ją w minimalistycznej, współczesnej odsłonie.