Widoki z rozdroża
Trudno przewidywać przyszłość, zwłaszcza w ulegającym dynamicznym zmianom środowisku, jakim stała się Europa drugiej dekady XXI w. W wypadku Polski można jednak relatywnie łatwo wskazać na trzy ściśle ze sobą powiązane problemy i wyzwania, które zapewne zdeterminują dalszy rozwój naszego kraju i zdecydują o jego ewentualnym sukcesie: mam na myśli, po pierwsze, tzw. pułapkę średniego dochodu, po drugie, trend demograficzny i po trzecie, westernizację społeczeństwa.
Średni, czyli niezbyt fajny
Pojęcie „pułapki średniego dochodu” zostało sformułowane w analizach Banku Światowego i oznacza strukturalną niemożność przejścia dotąd dynamicznie rozwijającego się kraju z poziomu dochodów średnich na poziom dochodów wysokich. Pytanie, czy Polska należy do państw borykających się z tym problemem, jest dyskusyjne, a odpowiedź zależy od niuansów rozumienia tego pojęcia. Nie rozstrzygając akademickiego aspektu tej debaty, można wskazać na kilka istotnych problemów, których wspólnym mianownikiem jest narastające w Polsce od kilku lat niezadowolenie z poziomu wynagrodzeń i jego dynamiki. Oczywistym celem polityki gospodarczej Polski od roku 1989 jest stopniowa redukcja dystansu, jaki dzieli kraj od państw najzamożniejszych w odniesieniu do poziomu życia. Polska odniosła na tym polu poważne sukcesy, których wyrazem były zarówno wyższe poziomy przyrostu PKB w okresach koniunktury, jak i uniknięcie recesji w okresie kryzysu po roku 2008. Prognozy ekonomistów na najbliższe lata są także dość korzystne (wzrost o mniej więcej 3,5 proc. rocznie), jednak w średniej perspektywie nastąpić ma wyhamowanie (do ok. 2 proc. w roku 2030 i do ok. 1 proc. w okresie późniejszym). Analitycy Międzynarodowego Funduszu Walutowego sugerują, że za 15 lat Polska maksymalnie zbliży się do USA, uzyskując 55 proc. amerykańskiego PKB per capita, po czym dystans będzie ponownie, acz powoli się zwiększać (51 proc. poziomu USA w roku 2060). Pojawia się więc problem „szklanego sufitu”, obojętnie, jak zechcemy go nazwać.
Przyczyny tego problemu są znane. Polska osiągnęła imponujący poziom dynamiki wzrostowej dzięki ilościowemu wzrostowi produkcji relatywnie nieskomplikowanych, cechujących się niską wartością dodaną produktów, najczęściej na bazie zagranicznych inwestycji kapitałowych, transferu zagranicznych technologii, konkurując z innymi państwami głównie ceną, w tym niskimi kosztami siły roboczej (niskie płace) i (relatywnie) niskimi obciążeniami fiskalnymi. To idealny model dla przejścia z niskiego poziomu rozwoju gospodarczego na poziom średni, ale niemalże bezużyteczny z punktu widzenia realizacji celu, jakim pozostaje osiągnięcie poziomu dochodów wysokich. Niskie płace w warunkach swobody przepływu ludzi w UE powodują odpływ znacznej części najcenniejszej kadry, rośnie frustracja związana z nieprzekładaniem się wzrostu PKB na poziom płac, napływ inwestycji i technologii poprawia infrastrukturę, ale uzależnia od ewentualnych decyzji relokacyjnych zagranicznych koncernów.
Rozwiązaniem nie jest jednak mechaniczne podniesienie płac, jak chciałaby lewica. To doprowadziłoby do utraty jedynej przewagi konkurencyjnej. Płace powinny wzrosnąć w rezultacie uzyskania innych przewag konkurencyjnych. Utrzymanie wysokiej dynamiki rozwoju po wspięciu się na średni poziom dochodów będzie możliwe tylko poprzez podniesienie zdolności produkcyjnych gospodarki, przejście do aktywności wymagających większej wiedzy, złożoności procesów, innowacyjności i kreatywności, dysponowania rodzimym know-how i technologiami high-tech, co w ostatecznym rozrachunku generuje przestawienie się produkcji na towary i usługi o wysokiej wartości dodanej. Ilościowa ekspansja produkcji zyskuje drugorzędne znaczenie, na pierwszy plan wychodzi konkurowanie jakością, produkty mają wysokie ceny, ale nie ma problemu z popytem na nie ze względu na ich jakość, oryginalność i niezastępowalność. Wzrostowi cen towarzyszy wzrost zysków firm, a wzrostowi kwalifikacji pracowników i specjalizacji produkcji – wzrost wynagrodzeń. Gdy nie trzeba już konkurować niskimi kosztami po stronie inwestora i dysponuje się własnym know-how oraz technologiami, znika także konieczność konkurowania przez państwo niskimi obciążeniami fiskalnymi. Ich rozsądne podniesienie umożliwia rozwój infrastruktury bez pomocy środków unijnych i poprawę jakości usług publicznych. Ziszczenie się takiego scenariusza zmusiłoby analityków MFW do rewizji swoich prognoz.
Cel jest dość jasny, natomiast nieco trudniejszym zadaniem pozostaje trafne ustalenie środków do niego wiodących. Potrzeba zarówno trafionej polityki, jak i mrówczej pracy wielu ludzi. Konieczne jest nieustanne dbanie o wolność gospodarczą: uelastycznienie prawa pracy (gdzie większej stabilizacji dla zatrudnionych na podstawie umów cywilnoprawnych towarzyszyć powinna implementacja filozofii flexicurity wobec zatrudnionych na etacie), stabilizacja przepisów podatkowych (uściślenie nękających przedsiębiorców, trudnych do przewidzenia interpretacji przepisów przez urzędy), sprawniejsze sądownictwo (likwidacja zatorów płatniczych), radykalna redukcja liczby kontroli w firmach (kopernikański przełom mentalnościowy na rzecz filozofii in dubio pro tributario), w końcu dalsza redukcja barier biurokratycznych i formalnych dla chętnych do prowadzenia małego lub średniego przedsiębiorstwa (poprawa nadal niezadowalającej pozycji Polski w rankingu Doing Business). To niby oczywistości, ale mimo deklaracji rządy PO–PSL nie przyniosły radykalnej poprawy w tych dziedzinach. Te niemal 8 lat to czas stracony i duże rozczarowanie.
Obok wolności gospodarczej istotne jest wspieranie innowacyjności i kreatywności poprzez ochronę praw własności oraz inwestycyjny boom w edukacji. Polska musi nadal wkładać więcej wysiłku w ochronę własności intelektualnej, wspieranie pracy nad wynalazkami i patentami. Kluczowe jest opracowanie sensownych modeli współpracy na styku uczelni wyższych technicznych i dużego biznesu w kontekście zapewniania finansowania, w tym także ułatwień w zakładaniu start-upów przez młodych inżynierów. Ale nie tylko. Innowacyjne przedsiębiorstwa powinny także rekrutować akademików do swoich programów kreowania nowych produktów, wychowując i selekcjonując przy okazji swoją przyszłą kadrę już na etapie stażu studenckiego. Tzw. dualny tryb nauki – polegający na zastępowaniu jednego bądź dwóch dni zajęć w tygodniu pracą w firmie – jest pomyślnie przetestowanym w Niemczech modelem optymalizacji kwalifikacji absolwentów dla wymogów lokalnego rynku pracy, źródłem efektu synergii dla generowania innowacji oraz wyjątkowo skuteczną metodą przeciwdziałania absolwenckiemu bezrobociu. Tak powstają te słynne knowledge networks, tudzież pockets of excellence. Podobny model, na odpowiednio inną skalę, funkcjonować może także w praktyce działania szkół zawodowych.
Jednak prawdziwą pracą u podstaw i kluczem do sukcesu tej konstrukcji byłby przełom w myśleniu o finansowaniu edukacji w Polsce, i to począwszy od szkół podstawowych. W obecnym systemie – gdzie dotacja „idzie za uczniem”, czyli wysokość środków na szkoły jest uzależniona od liczby uczniów – samorządy skłaniają się do zamykania lub łączenia szkół, scalania klas w molochy i praktykowania uczenia „na dwie zmiany”. Nic dziwnego, skoro muszą wybierać pomiędzy dopłacaniem do wyludniających się, więc coraz słabiej dotowanych szkół, a wkładem własnym w „pomniki władzy” finansowane z funduszy unijnych. W dobie zapaści demograficznej jest to polityka idiotyczna. Regres demograficzny powoduje wiele negatywnych skutków i przynosi trudne wyzwania (o tym niżej), ale także daje pewne szanse. Jedną z nich jest uzyskanie lepszego poziomu kształcenia za te same pieniądze, za które uzyskano poziom mizerny w dobie licznych roczników. Tymczasem trzymając się kurczowo systemu dotacji pogłównej, Polska tę szansę zaprzepaszcza. Zamiast tego należałoby zdecydować o inwestowaniu w mniej liczne roczniki uczniów tych samych sum, które inwestowano kiedyś w roczniki bardziej liczne. Umożliwiłoby to znaczną redukcję liczebności klas i radykalną poprawę poziomu polskich szkół. To właśnie w perspektywie 20 lat byłoby najskuteczniejszym krokiem ku wyjściu z pułapki średniego dochodu.
Polska dla ludzi, ludzie dla Polski
Współczynnik dzietności w Polsce wynosi obecnie 1,3 i należy do najniższych na świecie. Trend demograficzny jest – jak łatwo przewidzieć – silnie regresywny. Prognozy mówią o znacznym spadku liczebności ludności Polski i przede wszystkim radykalnie niekorzystnej zmianie jej struktury wiekowej. Tymczasem na szeroko pojętą politykę pronatalistyczną Polska wydaje obecnie (według Macieja Sobocińskiego, autora raportu Instytutu Spraw Publicznych „Polityka rodzinna w Polsce: w stronę zrównoważonego rozwoju”) tylko 1,5 proc. PKB (przy średniej w OECD na poziomie 2,6 proc. i w porównaniu z wyższymi wydatkami takich państw jak Czechy [2,5 proc.] oraz Węgry [3,6 proc.!]). Na wstępie rozważań o polskiej sytuacji demograficznej należy poczynić jedno fundamentalne zastrzeżenie: już jest za późno. Już jest za późno na to, aby jakakolwiek polityka doprowadziła do imponującego odwrócenia trendu i zapobiegła prognozowanym wyzwaniom przyszłości. Bardzo liczne – urodzone przez pokolenie powojenne – roczniki z drugiej połowy lat 70. kończą obecnie 35–40 lat, czyli urodzonym wówczas kobietom powoli kończy się najlepiej rokujący przedział wieku rozrodczego. Zachęty proponowane teraz w ramach polityki pronatalistycznej mogą więc, siłą rzeczy, być adresowane już tylko do kobiet o 10 lat młodszych, a więc do zdecydowanie mniej licznych. Oznacza to, że nawet oszałamiający sukces tej polityki (który nie jest szczególnie prawdopodobny) nie przyniesie radykalnych rezultatów. Możliwości ograniczenia natężenia niekorzystnego trendu są zatem bardzo ograniczone.
Demograficzny regres ma również pewne korzystne aspekty. Wspomniałem wcześniej o szansie na poprawę poziomu edukacji. Na poziomie mikro powoduje on także redukcję konkurencji, ułatwia przedstawicielom mniej licznych roczników zdobycie prestiżowego indeksu, zmniejsza zagrożenie bezrobociem, a poprzez redukcję podaży pracowników na rynku pracy nawet zwiększa szanse na wysokie wynagrodzenie (te ostatnie rachuby mogą się jednak okazać iluzoryczne: jeśli Polska nie wygeneruje nowych przewag konkurencyjnych, to spaść może także podaż miejsc pracy na drodze procesów relokacyjnych). Więcej jest jednak negatywnych aspektów regresu demograficznego, zwłaszcza w skali makro. Problematyka przyszłości systemu emerytalnego jest już powszechnie znana, duże znaczenie będzie mieć jednak także ogólny spadek wpływów do budżetu wraz ze spadkiem liczby pracujących, który spowoduje mniejsze możliwości finansowania polityki społecznej czy edukacyjnej, a w efekcie zamknie się koło „zwijania się państwa i społeczeństwa”. Z tych powodów, pomimo ograniczonego potencjału wyraźnie spóźnionego przeciwdziałania trendowi demograficznemu, powinno ono zostać podjęte w sposób intensywny. Niski w porównaniu z państwami OECD udział wydatków państwa na politykę pronatalistyczną jest argumentem także za narzędziami generującymi znaczne koszty, nawet jeśli nie mają one klasycznie liberalnego charakteru.
Wbrew nadziejom niektórych konserwatystów, żyjących złudzeniem możliwości cofnięcia mentalności Polaków do etapu „Chłopów”, w Polsce – tak jak wszędzie w Europie – najskuteczniejszym sposobem na zwiększenie dzietności byłoby wkomponowanie posiadania 2–4 dzieci w projekt życia współczesnego młodego pokolenia, tak aby pojawienie się tego potomstwa w sposób możliwie jak najmniejszy projekt ten modyfikowało (i tak zmodyfikuje go bardzo radykalnie). Oznacza to przede wszystkim maksymalne ułatwienia dla „godzenia” rodzicielstwa z karierą zawodową. Zarówno tą, która rozwija się pomyślnie, jak i tą, która już na starcie utkwiła na etapie bezrobocia lub nisko płatnych zleceń. Kluczową potrzebą jest zapewnienie młodym rodzicom bezpłatnego dostępu do żłobków i przedszkoli oraz rozwiązanie problemu mieszkaniowego. Nie można polskiemu rządowi odmówić tego, że dostrzegł wagę kwestii żłobkowo-przedszkolnej i podejmuje różnorakie próby poprawy sytuacji. Ta jednak pozostaje bardzo zła na terytorium dużej części kraju, poza miastami przynajmniej średniej wielkości (poziom „użłobkowienia” w Polsce jest na unijnym dnie). Ponownie kłania się problem niedofinansowania samorządów i ich skupienia na „pomnikach władzy” za pieniądze unijne. Ustawa żłobkowa załatwiła kilka istotnych problemów, ale pominęła najważniejszy. Konieczne jest wprowadzenie konkretnej „kaskady” norm z sensownie ułożonym harmonogramem ich osiągania w odniesieniu do miejsc żłobkowych i przedszkolnych, które wszystkie gminy musiałyby zapewnić pod groźbą surowych sankcji. Ale oczywiście, przede wszystkim powinno się gminom zapewnić na ten cel adekwatne środki (nawet 100 proc. kosztów w okresie przejściowym).
Obok instytucjonalnej opieki nad dziećmi fundamentalną kwestią jest problem powrotu matek na rynek pracy. To w Polsce poważny problem, którego podglebiem są niekiedy wręcz patologiczne postawy przedsiębiorców, którzy postanawiają „karać” decyzję pracownic o dziecku różnymi metodami, także w celu uzyskania efektu odstraszającego. Jednak praprzyczyną tych zjawisk jest społeczny stereotyp, zgodnie z którym opieka nad małym dzieckiem jest zadaniem wyłącznie kobiety, co generuje niechęć pracodawców do tej grupy pracowników, czego konsekwencją są nie tylko dyskryminacja i nierówność płac, lecz także spadająca dzietność, zwłaszcza ze względu na rezygnację z posiadania więcej niż jednego dziecka. Z tego powodu niezwykle ważny jest egalitaryzm w opiece nad dzieckiem, większe zaangażowanie ojców, zwłaszcza pomiędzy 6. a 24. miesiącem życia dziecka. Zjawisko to zredukowałoby problemy powrotu matek na rynek pracy poprzez krótsze przerwy, a także rozłożenie problemu na pracowników obu płci. Byłby to więc impuls zachęcający do większej dzietności, także w skali makro poprzez redukcję ogólnospołecznych barier mentalnościowych i obaw o materialne bezpieczeństwo rodziny.
W tym kontekście często pojawia się dość naturalny postulat zarezerwowania wyłącznie dla ojców części urlopu rodzicielskiego, która przepadałaby, jeśliby ojciec po nią nie sięgnął („bierz lub trać”). Postulat ten stoi jednak w sprzeczności z innym, dużo bardziej sensownym trendem polegającym na maksymalizacji uelastycznienia korzystania z urlopu rodzicielskiego (np. przez 52 tygodnie, ale na przestrzeni pierwszych trzech albo i sześciu lat życia dziecka). Brak takiej elastyczności mógłby w wielu rodzinach powodować, nawet pomimo najlepszych chęci, utratę tak desygnowanej części urlopu rodzicielskiego. Zamiast „bierz lub trać”, aby cele uelastycznienia i egalitaryzmu spróbować pogodzić, postulowałbym zasadę „bierz więcej”. Miast odbierać jakikolwiek tydzień urlopu rodzinie, warto pomyśleć o premiowaniu dobrowolnego wzięcia jego części przez ojca, np. przez podniesienie obecnie należnego zasiłku do 120 proc. jego wartości dla przejętej przez ojca części urlopu. W ten sposób dylemat egalitaryzm vs. proza finansów rodzinnych mógłby w wielu wypadkach zostać pomyślnie zażegnany.
Długość urlopów rodzicielskich ma mniejsze znaczenie dla poziomu dzietności. Są one postrzegane nie tyle jako atrakcyjna zachęta do urodzenia dziecka, ile jako konieczne narzędzie poradzenia sobie z trudami nowych zadań życiowych i źródło przejściowego zabezpieczenia finansowego poprzez uniezależnienie od sytuacji na rynku pracy. Ponieważ urlopy rodzicielskie dostępne są tylko dla matek wcześniej zatrudnionych, w wypadku pozostałych mogą wpływać na decyzję o odłożeniu narodzin dziecka na później, co automatycznie zmniejsza prawdopodobieństwo obecności więcej niż dwójki dzieci w rodzinie (przyczyniającej się do zastępowalności pokoleń). Z tego powodu ważnym krokiem jest planowane przez rząd wprowadzenie świadczenia analogicznego do zasiłku urlopowego dla matek bez etatu. Niezależnie od tego – co pokazują przykłady Austrii i Szwecji – zasiłki urlopowe można wykorzystać jako w pewnym stopniu skuteczne narzędzie promowania modelu rodziny z przynajmniej trójką dzieci poprzez zachętę do szybszych decyzji o kolejnym dziecku. Można sobie wyobrazić stosowanie „bonusów” w postaci podniesienia stawki zasiłku w wypadku urodzenia dziecka w preferowanym z punktu widzenia celu rodziny z przynajmniej trójką dzieci okresie życia matki, dodatkowo podnosząc ów „bonus” przy kolejnych dzieciach (przykładowo: 120 proc. za pierwsze dziecko urodzone między 21. a 27. rokiem życia; 130 proc. za drugie dziecko urodzone między 24. a 32. rokiem życia; 150 proc. za trzecie dziecko urodzone między 27. a 35. rokiem życia oraz 200 proc. za czwarte dziecko i każde kolejne urodzone między 30. a 40. rokiem życia). Dodatkowo, bardziej klasyczną zachętą do tego modelu byłaby multiplikowalna kwota wolna od podatku, uzależniona od liczby dzieci w rodzinie i efektywnie redukująca jej należności fiskalne. W razie zredukowania tej należności do zera i niewykorzystaniu przez rodzinę pełni kwoty wolnej, należny stawałby się podatek ujemny, który fiskus byłby zobligowany wypłacić podatnikowi zgodnie z obecnymi regułami wypłaty zwrotów nadpłaconego podatku. Ten model mógłby funkcjonować niezależnie od ulgi na dziecko lub wchłonąć ją w swój system rozliczeń.
Zmiany idą, panie
Skuteczność tych i innych narzędzi walki z trendem demograficznym w średniej perspektywie byłaby ograniczona. Z tego powodu trzecim wyzwaniem dla Polski w najbliższych 15–20 latach będzie projektowanie imigracji uzupełniającej dla antycypowanych luk na rynku pracy. W tym miejscu koło się zamyka, ponieważ pozostawanie krajem średnich dochodów, sąsiadującym z krajami o wysokich dochodach, przesądzi o niskiej atrakcyjności Polski dla imigrantów dysponujących najwyższymi i najciekawszymi kwalifikacjami z punktu widzenia upgrade’u
zdolności produkcyjnych. Realizowane obecnie badania pokazują jednoznacznie niższą atrakcyjność Polski nie tylko od krajów „starej Unii” (to wiemy w zasadzie intuicyjnie, a fakt ten potwierdza traktowanie Polski zwykle jako kraju tranzytowego lub budki służby celnej UE przez imigrantów czy uchodźców), lecz także od Czech czy Słowacji. Niższe płace, które powodują emigrację Polaków, także ograniczają potencjał imigracji do Polski.
Mimo to, w wypadku uzyskania pewnego wzrostu płac w Polsce, a także równoczesnego utrzymywania się stanu przesycenia imigracją w społeczeństwach zachodniej Europy (która objawia się w postaci niepokojących zjawisk wzrostu postaw ksenofobicznych, nietolerancyjnych i nacjonalistycznych, a nawet gotowości do stosowania przemocy wobec imigrantów) Polska mogłaby stać się nieco bardziej atrakcyjnym celem przyjazdów, jeśli nie generalnie, to być może „punktowo”, w odniesieniu do pewnej ograniczonej liczby specjalizacji za sprawą szczególnie dynamicznego rozwoju tej czy innej branży. Przewagą konkurencyjną Polski musiałaby się jednak stać większa w porównaniu ze zniechęconymi społeczeństwami Europy Zachodniej otwartość na imigrantów. Barierą dla uzyskania takiej postawy społecznej niewątpliwie jest przyzwyczajenie współcześnie żyjących pokoleń Polaków do funkcjonowania w państwie niesłychanie homogenicznym kulturowo i narodowościowo, a także religijnie. Z drugiej strony przewagą Polski byłby brak bagażu negatywnych doświadczeń, a przede wszystkim potencjalna możliwość wyciągnięcia wniosków z doświadczeń i po prostu błędów popełnionych w ramach prowadzenia polityki imigracyjnej przez państwa Europy.
Koncepcja przyciągnięcia do Polski imigracji uzupełniającej miałaby szanse powodzenia tylko pod warunkiem mentalnościowej przemiany w społeczeństwie, czyli ostatecznej westernizacji. Te procesy już następują. Ujawniają się one w zmianie postaw i wrażliwości wobec takich problemów jak kwestie równościowe, przejawy antysemityzmu i ksenofobii, przemoc domowa, przemoc wobec dzieci, nieodpowiedzialność wychowawcza, nieodpowiedzialność na drodze czy postawa wobec wszelkich inności, w tym niepełnosprawności, ateizmu czy orientacji seksualnej. Te zmiany zachodzą powoli i zwykle tempo to komentowane jest jako wysoce niezadowalające, ale nie sposób przeczyć postępom w tym zakresie. Imigracja uzupełniająca byłaby największym wyzwaniem z tego punktu widzenia, jej nastąpienie miałoby długofalowe konsekwencje społeczne. Dlatego doświadczenie krajów Zachodu musi być poddane szczegółowej analizie, także pod kątem pytania o zakres stosowania koncepcji multikulturalizmu i koncepcji integracyjno-asymilacyjnych. W debacie trzeba przy tym mieć pełną świadomość, że ewentualna imigracja do Polski nie pochodziłaby w swojej masie z preferowanych przez nas bliskich nam kulturowo państw – takich jak Ukraina czy Białoruś (które borykają się przecież z podobnymi trendami demograficznymi) – lecz raczej z Azji, w tym z Bliskiego Wschodu, oraz z Afryki, w tym jej części północnej. Oznaczałoby to, że przed Polską, a przede wszystkim przed jej liberalnymi elitami staną niezwykle wymagające wyzwania.
****
Życie w Polsce ma wiele ciekawych płaszczyzn, wiele wymagających reform mankamentów, wiele nieodkrytych jeszcze w pełni szans i potencjałów, pewnie sporo zagrożeń. Pułapka średniego dochodu, trend demograficzny i kulturowe wyzwanie imigracji uzupełniającej stanowią jednak centralną oś dyskusji o przyszłości tego kraju. Decyzje podejmowane w tych obszarach rozstrzygną, w jakim kraju moje pokolenie będzie się starzeć. Po roku 2022 skończy się definitywnie czas napędzania wzrostu środkami z UE, z rynku pracy odejdą roczniki powojennego baby boomu, a wejdą mikre liczebnie roczniki pierwszych lat Trzeciej Rzeczpospolitej. Decyzje podjęte w najbliższych siedmiu latach, czyli do tego czasu, zdefiniują ścieżkę, jaką Polska obierze. Ścieżek jest kilka. Na końcu każdej z nich są bardzo różne od siebie Polski w roku 2050.
Artykuł pierwotnie ukazała się w XX nr papierowego wydania Liberté!