Wojnę u Mendesa robią normalni ludzie, dobrzy ludzie, niegłupi ludzie. Ale to nie znaczy, że wojna nie będzie horrorem.
Martin Scorsese wywołał ostatnio burzę, stwierdzając, że popularne franczyzy o superbohaterach to nie dzieła kinowe, a wizualne parki rozrywki. Diagnozę tę można by rozciągnąć na wiele innych superprodukcji, tak kinowych jak serialowo-telewizyjnych. Awersja do oryginalności połączona z metodą produkcji polegającą na byle jakim zszywaniu momentów wyglądających dobrze na graficznych story boards i w sprzedających film trailerach rodzi seriami potwory, zwyczajnie obrażające inteligencję widza. Fabuły o spójności historii wymyślanych na bieżąco przez czterolatków zderzających ze sobą figurki wojowników i smoków; bohaterowie, których psychika pisana jest pod fabułę, zamiast ją generować; sztuczne, nieciekawe konflikty, pozbawione iskry miłości i nie niosące ze sobą żadnego suspensu sceny walk i pościgów. To wszystko nawet wtedy, kiedy – jak w przypadku Netflixowego „Wiedźmina” – twórcy dysponowali świetnym materiałem źródłowym, który wystarczyłoby w miarę wiernie przełożyć na inne medium. Albo jak w przypadku wojennej superprodukcji „Midway”, która potrafiła spłycić i pozbawić blasku absolutnie fascynujący ciąg zdarzeń historycznych, o których opowiadała. Tego typu przypadki rodzą obawy, że choroba współczesnego kina popularnego rozszerza się na coraz to nowe gatunki, w tym na kino wojenne, w swoich wyższych warstwach ostoję dobrego kunsztu – by wspomnieć tylko „Listy z Iwo Jimy” Eastwooda, „Pacyfik” Spielberga, „Przełęcz Ocalonych” Gibsona czy „Dunkierkę” Nolana.
Sam Mendes wyzwala nas z tych obaw w „1917”. Dla tych, którzy żądają od współczesnego kina, aby spełniało cały potencjał dostępnych mu artystycznych możliwości, „1917” stanowi potwierdzenie, że żądać tego właśnie można i trzeba. Mendes zostawia nawet najbardziej wymagającego widza z otwartymi ustami, bo oto powstał film bezbłędny, film, do którego nie należałoby dodać ani ująć niczego. Obraz głęboki, wspaniale ilustrujący realia I wojny, wciskający w fotel, wizualnie oszałamiający. Co więcej, „1917” realizuje ten efekt opowiadając historię znacznie skromniejszą niż te, które wybierali inni wspomniani reżyserowie, w sposób pozbawiony patosu i taniej moralistyki, nie epatując niepotrzebnie przemocą, ale też nie pozwalając widzowi cieszyć się ukazywaną na ekranie śmiercią. A połączenie tych wszystkich rzeczy jest nawet w dobrym kinie wojennym bardzo rzadkie.
Sama opowiadana historia jest prosta i bogata zarazem – i od pierwszych minut widać, że stanowi ona powód istnienia filmu, a nie zaledwie pretekst do wejścia z kamerą w świat wojny. Dwaj brytyjscy szeregowcy (w ich rolach Dean Charles Chapman i Gerge McKay) muszą przenieść przez podobno opuszczone przez wroga terytorium rozkaz, który powstrzyma bezsensowny atak na silnie umocnione pozycje. Jeśli im się nie uda, niepotrzebna rzeź stanie się udziałem tysiąca sześciuset ludzi, w tym brata jednego z nich. Wyruszają więc w podróż przez wiele różnych wojennych mikroświatów, dzielących ich od położonego kilkanaście kilometrów dalej celu. Stawką nie jest tu los kraju, zwycięstwo, czy spełnienie osobistego celu. Zwykły żołnierz takich rzeczy osiągnąć nie może, nie na takiej wojnie. Może tylko ocalić siebie, i kilku innych. Na jeszcze jeden dzień.
Scenografia, kostiumy, dobór plenerów jest znakomity; prawdziwie unikalne są zdjęcia i edycja filmu, mającego postać jednego, dwugodzinnego ujęcia, w którym kamera podąża i nadąża za bohaterami nawet w najbardziej chaotycznych momentach. Czy jest to jedynie popis technicznej maestrii, którego wkład w atmosferę różnych partii filmu jest różny, czy bezprecedensowe osiągnięcie które da Mendesowi wieloletnią sławę, rozstrzygnąć się nie podejmuję. Na pewno jednak kulminacyjna, kręcona bez użycia efektów komputerowych a z użyciem ponad pięciuset statystów scena jest nowoczesną odpowiedzią na pomysłowość i maestrię Kubricka w „Ścieżkach Chwały”.
Stwierdziłbym jednak – choć to pogląd potencjalnie mocno kontrowersyjny – że to nie aspekt wizualny, a doskonałość narracyjna jest najsilniejszą stroną filmu. Scenariusz Mendesa i Krysty Wilson-Cairnes to wspaniała szkoła odpowiedniego budowania napięcia w poszczególnych scenach i stawek w całym filmie; oszczędnego gospodarowania tak słowem, jak wydarzeniami; wreszcie budowania ciekawych, psychologicznie prawdopodobnych postaci w ciągu zaledwie kilkudziesięciu sekund pojedynczej sceny. To ostatnie umożliwił doskonały castingiem i gra aktorska; nawet wcielający się w postacie pojawiające się na ekranie na zaledwie kilka minut, potrafili uczynić je absolutnie autentycznymi i fascynującymi dla widza (Mark Strong, Andrew Scott i w szczególności Benedict Cumberbatch zasługują tu na wielkie uznanie).
Wszystko to składa się na jedno z najlepszych w historii kina wojennego przedstawień kruchości życia ludzkiego, fizycznej obrzydliwości i przeraźliwości wojny, dokonywanej przez nią negacji indywidualności i podporządkowania losu jednostki bezwładnej i głęboko niedoskonałej machinie armijnej. Tutaj kinematograficzne osiągniecie Mendesa dorównuje nieomal literackiemu osiągnieciu Jonesa w „Cienkiej Czerwonej Linii”. Wrzuceni w bezlitosny świat niszczycielskiego konfliktu, bohaterowie nie mają prawa żądać niczego, nawet najbardziej podstawowej litości, od losu i od innych; poświęceniu i umiejętnościom wciąż musi pomóc przypadek, a nawet największe zasługi mogą rozpłynąć się w mrok niepamięci równie szybko, co dokonujący ich w nicość. Tak nieśmiałe prośby o rozejm, jak i heroiczne próby zobaczenia człowieka w straszliwym , siejącym śmierć nieprzyjacielu zawodzą. A jednak im bardziej sytuacja nie pozwala na człowieczeństwo, tym bardziej ludzcy i pełni człowieczeństwa jawią się widzowi uwikłani w nią ludzie. Tego człowieczeństwa, tak w postaci potencjału do cierpienia, jak i pewnej lokalnej racjonalności, choćby dysfunkcyjnej, nie odmawia film żadnej z napotkanych postaci. To byłoby za łatwe – wojna robiona przez złych, zwyrodniałych ludzi. Wojnę u Mendesa robią normalni ludzie, dobrzy ludzie, niegłupi ludzie. Ale to nie znaczy, że wojna nie będzie horrorem.
Zaznajomiwszy widza z rzeczywistością wojny, „1917” pozwala sobie na wizualnie wspaniały, emocjonalnie niejednoznaczny lecz jednoznacznie spektakularny finał, kwintesencję wartości, jaką da się uzyskać po stuminutowym, perfekcyjnym przygotowaniu narracyjnym. Fikcja nie jest już dłużej fikcją, jest czymś realnym, i jest dla nas ważne, jak ta historia się skończy. Wtapiamy się nie tylko w chaos pola walki, ale w losy i emocje bohaterów, które przeżywamy naprawdę, bez wysiłku, bez make-belief, bez zawieszania naszej niewiary, ucząc się, co czuć mógł drugi człowiek, i czując to razem z nim. Bo, mamy szczęście przypomnieć sobie, tak właśnie działa prawdziwe kino, tak właśnie działa prawdziwa sztuka.