Polski rząd nie dotrzymał terminu na włączenie się do pierwszego zbiorowego unijnego zamówienia na sprzęt medyczny, pozostawił decyzję odnośnie udziału we mszach w niedzielę 15 marca biskupom i do dziś nie ustaje w wysiłkach organizacji majowych wyborów, motywowany wyłącznie wąsko rozumianym interesem partyjnym.
Truizm głosi, że żaden kraj nie był przygotowany na epidemię koronawirusa. Wiadomo też obecnie, że wiele krajów, wskutek złej woli i niekompetencji, znacząco pogorszyło sytuację tak własnych obywateli, jak i świata. Negujące fakt istnienia wirusa przez pierwszy miesiąc epidemii Chiny zmarnowały kluczową szansę, by zdusić go w zarodku; ostatnio wyszło też na jaw, że chińskie władze zataiły kluczowe dane dotyczące liczby pacjentów bezobjawowych (mówi się też – na razie bez twardych dowodów – o zatajaniu innych rodzajów danych). Iran, zamiast zamknąć będące wczesnym ośrodkiem epidemii święte miasto Qum, zwoził do niego pielgrzymów i ustami słaniającego się od koronawirusowej gorączki wiceministra zdrowia próbował przekonywać, ze sytuacja jest pod kontrolą. Brytyjski premier Boris Johnson spędził pierwsze tygodnie kryzysu na wakacjach z narzeczoną, po czym przez tydzień promował strategię zarażenia całości społeczeństwa w celu nabycia zbiorowej odporności (przez tych, którzy przeżyją). Nie szukając daleko, polski rząd nie dotrzymał terminu na włączenie się do pierwszego zbiorowego unijnego zamówienia na sprzęt medyczny, pozostawił decyzję odnośnie udziału we mszach w niedzielę 15 marca biskupom i do dziś nie ustaje w wysiłkach organizacji majowych wyborów, motywowany wyłącznie wąsko rozumianym interesem partyjnym.
W żadnym jednak państwie – a przynajmniej w żadnym demokratycznym państwie prawa – niekompetencja władz nie osiągnęła poziomu dotkliwości i oczywistości, który ze smutkiem i niedowierzaniem obserwujemy w Stanach Zjednoczonych. W żadnym innym kraju kwestia walki z epidemią nie została tak bezwstydnie i nieodpowiedzialnie upartyjniona. W żadnym innym kraju nie mamy też do czynienia z podobną arogancją władzy czy tak otwartą próbą pozbycia się odpowiedzialności za przeszłe i przyszłe działania. Epidemia COVID-19, pierwszy naprawdę poważny kryzys spotykający Amerykę podczas prezydentury Trumpa, obnaża w pełni skalę degeneracji państwa i zapaści standardów życia publicznego, będących dziełem tego polityka i jego formacji. Decyzje, mogące zdecydować o życiu i śmierci setek tysięcy ludzi, podejmowane są na podstawie wyssanych z prezydenckiego palca teorii spiskowych, a powolny zwrot ku rozwiązaniom mogącym zmniejszyć rozmiary katastrofy odbywa się nie za sprawą, ale mimo nieustannego oporu Białego Domu.
Amerykańskie wydarzenia ostatniego miesiąca są tak bezprecedensowe, że uwierzenie w prawdziwość płynących zza oceanu doniesień może być trudne dla tych, którzy nie śledzili ich na bieżąco. Dlatego w następnych kilku akapitach ograniczę się do opisów działań bądź zaniechań amerykańskich władz federalnych i oficjalnych komentarzy na temat tych działań, czynionych przez prezydenta Stanów Zjednoczonych na oficjalnych konferencjach prasowych, na oficjalnym profilu na Twitterze oraz w zaprzyjaźnionej prawicowej telewizji Fox News. Nie są to rezultaty domysłów, relacje o nigdy nieopublikowanych dokumentach czy plotki o tym, co zostało powiedziane w kuluarach. Są to podejmowane zupełnie jawnie działania i wypowiedzi prezydenta i rządu Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.
Pierwsze z kluczowych błędów były dziełem agencji podlegających pod Departament Zdrowia. Centrum do spraw Kontroli Chorób postanowiło w styczniu rozwinąć własny, mniej zawodny test na koronawirusa. Rekomendowany podówczas przez WHO test niemiecki identyfikował wirusa, sprawdzając dwa fragmenty jego łańcucha RNA – amerykański test miał badać jeszcze jeden fragment. Okazało się jednak, że nowy test jest zawodny, a szybkie poprawki, które miały temu zaradzić, zajęły łącznie miesiąc i zakończyły się odrzuceniem zamiaru testowania trzeciego fragmentu RNA. W międzyczasie inna agencja, Administracja ds. Leków i Żywności, podniosła wymagania wobec wszelkich innych testów, rozwijanych przez amerykański sektor biotechnologiczny, efektywnie zapobiegając ich użyciu. Centrum Kontroli Chorób powstrzymało też przed testowaniem inne publiczne laboratoria, będące poza ich bezpośrednią kontrolą. W rezultacie miesiąc luty stał się „straconym miesiącem”, w trakcie którego przeprowadzano mniej niż sto testów dziennie i w rezultacie zaprzepaszczono szansę na stłumienie epidemii za pomocą identyfikacji i izolacji wczesnych nosicieli wirusa, jak miało to miejsce w Korei Południowej, Japonii czy na Tajwanie.
Koordynację działań rozmaitych agencji utrudnił fakt, że utworzony w trakcie epidemii eboli Dyrektoriat ds. Zdrowia Globalnego, Bezpieczeństwa i Bioobrony przy Radzie Bezpieczeństwa Narodowego, czyli instytucja mająca pomagać amerykańskim prezydentom koordynować międzynarodowe działania przeciwdziałające pandemiom, stanowić źródło szybkiego ostrzegania i ośrodek wiedzy eksperckiej. Dyrektoriat rozwiązano w 2018 roku w ramach wysiłków zmierzających do zmniejszenia kosztów funkcjonowania i stopnia biurokratyzacji Rady Bezpieczeństwa Narodowego (a także, o czym mówiono półoficjalnie, liczby stanowisk, z których informacje o działaniach rządu Trumpa mogły wyciekać do prasy). Sam prezydent odniósł się pod koniec lutego do likwidacji Dyrektoriatu, twierdząc, że „nie wie o tym nic”, a pytanie go o sprawę jest „paskudne”. W późniejszym komentarzu dodał: „Jestem biznesmenem. Nie lubię zatrudniać tysięcy ludzi, kiedy ich nie potrzebujemy. W momencie kiedy zaczną być potrzebni, mogą wrócić (do pracy w rządzie) bardzo szybko”. Żaden z kilkunastu kluczowych ekspertów, którzy tworzyli Dyrektoriat, nie został jak dotychczas pozyskany przez rząd amerykański do pracy nad pandemią koronowirusa.
„Stracony miesiąc” luty był więc czasem powolnego rozprzestrzeniania się wirusa po Stanach Zjednoczonych, podczas gdy rozmaite agencje federalne pozostawały ślepe na tempo rozwoju epidemii. Luty był jednak kluczowym miesiącem także z innego powodu. Rozwiał nadzieję na to, że koronawirus, zduszony w zarodku, stanie się kolejną ze słynnych, ale ograniczonych epidemii, które dotknęły kraje Dalekiego Wschodu, ale nie rozwinęły się do poziomu pandemii. Szef Agencji ds. Leków i Żywności przewidywał rozprzestrzenienie się wirusa na terytorium USA na „więcej niż jeden sezon” już 13 stycznia. Pod koniec miesiąca Sekretarz zdrowia Alex Azar i kilkoro innych ważnych ekspertów z administracji federalnej mówiło o przyroście zachorowań w USA jako o sytuacji nieuniknionej, a opinie ekspertów przewidujące pandemię na dużą skalę można było przeczytać w popularnych miesięcznikach i tygodnikach opinii, nie odbiegających profilem od „Liberté!”. Konieczność szybkiej i zdecydowanej reakcji stała się jasna nie tylko dla epidemiologów, ale także dla relatywnie zorientowanych w sprawach publicznych obywateli. W odmętach epidemii i niekompetencji coraz wyraźniej pogrążał się Iran. W tym samym momencie prezydent Trump zastanawiał się publicznie, czy aby wirus „nie zniknie pewnego dnia” i oskarżał opozycję i media o „rozdmuchiwanie histerii” „tak jak w przypadku impeachmentu”.
Początek marca przyniósł rosnący wzrost mocy testowych, jak również szereg wypowiedzi prezydenta sprzecznych ze stanem wiedzy naukowej w tak dużym stopniu, że rządowi eksperci uznali za stosowne je korygować. 2 marca Trump obiecał na wiecu wyborczym, że szczepionka będzie dostępna „relatywnie szybko”. Dr Anthony Fauci, dyrektor Narodowego Instytutu Alergii i Chorób Zakaźnych, sprostował, określając horyzont czasowy szczepionki na 12-18 miesięcy. Kolejny podobny epizod miał miejsce 4 marca, kiedy to prezydent publicznie zakwestionował ustalenia Światowej Organizacji Zdrowia dotyczące śmiertelności wśród chorych na COVID-19. „Mam przeczucie, że śmiertelność jest znacznie mniejsza”, stwierdził prezydent.
W pierwszych dniach marca informacje o kryzysie zdolności testowania były już znane mediom. Wiceprezydent Mike Pence, postawiony na czele międzyresortowych wysiłków przeciwepidemicznych, przyznał to publicznie 5 marca. Następnego dnia prezydent zaprzeczył jego słowom, stwierdzając: „każdy, kto powinien przejść test, przechodzi test”. Było to nieprawdą, o czym prezydent wiedział. Zupełną nieprawdą były też wygłoszone przez Trumpa 13 marca zapewnienia o rychłym utworzeniu przez Google strony mającej kierować Amerykanów z objawami do pobliskich punktów, gdzie będą dostępne testy. Google szybko zdementowało tą informację.
15 marca, w dniu w którym polski rząd, na podstawie powszechnie dostępnych danych o sytuacji we Włoszech i właściwościach wirusa, zamknął granice i trzy dni po tym, jak Polska zamknęła uczelnie i szkoły, Trump poinformował opinię publiczną, że rząd USA ma „niesamowitą (tremendous) kontrolę” nad wirusem. Na tym etapie środki dystansu społecznego nie zostały wprowadzone jeszcze nigdzie w USA, ilość przeprowadzanych testów wynosiła 5.500 dziennie (odpowiednik 800 testów dziennie w Polsce), a liczba zakażonych wynosiła 3.600 i zwiększała się codziennie o tysiąc.
Poświęcam w tej relacji tak dużo uwagi komunikatom, wysyłanym opinii publicznej przez prezydenta, ponieważ relatywna insularność USA i względy społeczno-kulturowe sprawiają, że przekazanie Amerykanom informacji o skali zagrożenia było zadaniem obiektywnie trudnym. Bagatelizując groźbę epidemii, Donald Trump dał sygnał prawicowym mediom, by robiły to samo (ich nagonka na wspomnianego dr. Anthony’ego Fauci’ego, mającego czelność poprawiać prezydenta, skończyła się przydzieleniem mu ochrony w obliczu potoku gróźb karalnych). W rezultacie już na wczesnym etapie doszło do upolitycznienia kwestii środków zaradczych, nie udało się też zapobiec zlekceważeniu zagrożenia przez dużą część społeczeństwa. Problem ten nie jest oczywiście wyłączną winą prezydenta, natomiast wysoce prawdopodobne jest, że jego działania walnie się do niego przyczyniły.
Doniosłość zagrożenia dotarła do Białego Domu i szerokiej opinii publicznej za pośrednictwem krachu giełdowego, który rozpoczął się w końcu lutego i osiągnął największe rozmiary w Czarny Poniedziałek i Czarny Czwartek 9 i 12 marca. Świętująca podczas prezydentury Trumpa rekordową koniunkturę giełda straciła ponad jedną trzecią wartości (część strat udało się następnie odrobić, szczególnie w następstwie uchwalenia 25 marca rządowego pakietu pomocowego w rekordowej wysokości 2 bilionów dolarów). Podejmowane powoli przez poszczególne stany środki zapobiegawcze, takie jak zamykanie kin, restauracji i barów, spowodowały od tamtego czasu lawinę zwolnień – pracę do końca marca straciło aż 10 milionów Amerykanów, mroczny rekord wszechczasów. Uwaga rządu skupiła się na amortyzacji skutków gospodarczych epidemii, z niezłym zresztą skutkiem – sprawnie jak na amerykańskie warunki uchwalony pakiet pomocowy uspokoił rynki i zapewnił bezwarunkowy dochód gwarantowany tym obywatelom, którzy stracili pracę bądź inne źródła dochodu wskutek epidemii.
Środki mające osłabić recesję nie poszły jednak w parze ze zdecydowanym, skoordynowanym działaniem rządu federalnego mającym zatrzymać przyrost zachorowań, ani z krokami mającymi na celu zwiększenie możliwości amerykańskich epidemiologów czy lekarzy – zupełnie jak gdyby Biały Dom nie rozumiał, ze los gospodarki zależy od trajektorii samej epidemii. Co prawda 16 marca Donald Trump wezwał do unikania spotkań w grupach większych niż 10 osób, ale realne, wiążące prawnie decyzje zaczęły się pojawiać dopiero w momencie, kiedy Stany Zjednoczone osiągnęły już 5 tysięcy zakażonych i notowały szybki przyrost ich liczby. Wiele z tych działań podjęto z tygodniowym opóźnieniem wobec i tak już opieszałych rządów europejskich. Brak federalnego przywództwa poskutkował niespójnymi, a często wręcz sprzecznymi decyzjami poszczególnych stanów i miast w kwestii izolacji społecznej, a federalne środki medyczne, finansowe i nadzwyczajne mechanizmy prawne zostały wykorzystane z dużym opóźnieniem. Zamkniecie nowojorskich szkół – jedno z pierwszych w kraju – ogłoszono dopiero 15 marca, a nakaz pozostawania w domach 20, kiedy stan był już epicentrum ogólnokrajowej epidemii. Stolica i okoliczne stany czekały z podobnym nakazem do 30 marca, Floryda – kolejne epicentrum, do 1 kwietnia, w momencie kiedy zarządzany przez Republikanów stan odnotował już 7.700 zakażeń i sto zgonów.
Brak koordynacji lokalnych i stanowych wysiłków wynika oczywiście po części z celowego rozproszenia władzy w systemie amerykańskim. Amerykańscy prezydenci nie mają prerogatyw pozwalających im wydawać ogólnokrajowe zakazy zgromadzeń czy ogłaszać stan wyjątkowy w poszczególnych częściach kraju. Prezydent ma jednak ogromną władzę nieformalną na wzór rzymskiej auctoritas, z której może korzystać szczególnie w stanach zarządzanych przez własną partię. Fakt, że Floryda, oczko w głowie prezydenta, ociągała się ze wprowadzeniem środków zapobiegawczych najbardziej, wskazuje że wpływ Białego Domu miał wektor przeciwny.
To właśnie w kontekście współpracy miedzy władzami stanowymi i federalnymi doszło do oczywistych i skandalicznych nadużyć władzy prezydenckiej. Niechęć Trumpa do stanowych i miejskich władz Nowego Jorku, prowadzących liczne dochodzenia odnośnie nadużyć popełnianych przez prezydenta, jego otoczenie i posiadane przez niego firmy, była powszechnie znana na długo przed epidemią; niewielu jednak spodziewało się, że Trump wykorzysta wybuch choroby jako okazję do wyrównania osobistych porachunków. Same decyzje rządu odnośnie dystrybucji kluczowych zasobów federalnych, a przede wszystkim rezerwy 30 tysięcy respiratorów, mogłyby zostać uznane za powodowane niekompetencją bądź chaosem, nie zaś złą wolą, gdyby nie publiczne komentarze samej głowy państwa. Decyzję o przyznaniu stanowi Nowy Jork, borykającemu się z 50 procentami amerykańskich zakażeń, jedynie 400 z 7 tysięcy oddanych na potrzeby władz stanowych respiratorów Donald Trump skomentował, twierdząc, że w potrzeby Nowego Jorku nie wierzy. „Normalnie każdy szpital ma dwa albo trzy respiratory, a teraz nagle chcą trzydziestu tysięcy?” – wyjaśnił prezydent w swojej ulubionej telewizji Fox News. Wcześniej Trump wprost określił powodujące nim motywy – „gubernatorzy też muszą być dla nas (prezydenta i jego otoczenia) mili”. Standardowym Twitterowym obelgom pod adresem przeciwników politycznych (gubernatora Stanu Waszyngton prezydent publicznie nazwał „paskudną osobą”, a gubernator Michigan „półgłówkiem” i „tą kobietą”) zaczęły więc towarzyszyć również groźby i ostrzeżenia wymierzone w krytyków prezydenta, jak również próby wprowadzenia tych gróźb w czyn.
Komentarze Trumpa w kwestii respiratorów z 27 marca nie były zresztą atypowe, ale wpisały się w ciąg wypowiedzi i nacisków, trwający przez kilka dni. Dwa dni później Trump publicznie zasugerował, ze kilkunastokrotnie większe zapotrzebowanie nowojorskich szpitali na środki ochrony bezpośredniej wiąże się nie z dramatyczną sytuacją przeciążenia falą ofiar epidemii, ale handlem zasobami na czarnym rynku. Wspomniana gubernator Michigan została też poinformowana przez dostawców sprzętu medycznego o „naciskach, by Michigan sprzętu nie sprzedawać”. Próby skontaktowania się z prezydentem w tej sprawie nie udały się – Trump z kilkoma z opozycyjnych gubernatorów „nie rozmawia”, publicznie namawiając innych wysokich urzędników państwowych do przyjęcia podobnej postawy.
W ostatnich kilku dniach prognozy naukowców przekonały Biały Dom do zmiany kursu i tonu – prezydent poinformował opinię publiczną o skali zagrożenia, mającego przynieść „sto tysięcy ofiar w najlepszym wypadku”. Zastosowano też wreszcie wyjątkowe uprawnienia prezydentury do rozpoczęcia masowej produkcji respiratorów i innego sprzętu. Amerykański przemysł domagał się podobnych zarządzeń od wielu dni, napotykając opór prezydenta, który dokonawszy wolty i w tej sprawie obarczył następnie winą władze spółki General Motors. Do San Francisco i Nowego Jorku wpłynęły ogromne statki szpitalne sił zbrojnych, „Miłosierdzie” i „Pociecha”, mające odciążyć przeciążone placówki medyczne. Wysiłki te nie zdołają jednak zatrzymać wzbierającej fali zakażeń i zgonów w trybie natychmiastowym, a następne dwa tygodnie – czas potrzebny na materializację skutków wprowadzonych obostrzeń – będą, jak przyznał w orędziu Trump, „pełne bólu”. Dawno bijące już światowe rekordy w liczbie i tempie zarażeń USA odnotowały 1 kwietnia także bezprecedensową liczbę zgonów – 1049 – a liczba ta prawie na pewno będzie ulegać znaczącemu wzrostowi w najbliższych dniach. Nawet biorąc pod uwagę proporcje w wielkości populacji Ameryki i narodów europejskich, nie da się uniknąć stwierdzenia, że scenariusz włoski staje się w Ameryce ponurym faktem.
Epidemia COVID-19 okazała się odporna na standardowe metody Donalda Trumpa – uporczywe zaprzeczanie faktom, przekierowywanie uwagi opinii publicznej gdzie indziej i kreowanie alternatywnej rzeczywistości. Pluszowa rzeczywistość odziedziczonej po poprzedniku doskonałej koniunktury gospodarczej ustąpiła miejsca realiom narodowej tragedii. Postępujący demontaż struktur państwowych dał o sobie znać, eksperci okazali się mieć rację, a za błędy przychodzi płacić w perspektywie tygodni, a nie lat. Błędy wynikłe, dodajmy, z arogancji, egocentryzmu i zwyczajnej głupoty, karmionej wiarą w teorie spiskowe i przypisywaniem innym własnego poziomu nieuczciwości i niekompetencji. Ameryka zapłaci za to wszystko nie tylko śmiercią kilkudziesięciu tysięcy obywateli (w scenariuszu skrajnie optymistycznym), ale także dotkliwą recesją, której skalę mądra i dalekowzroczna polityka epidemiologiczna mogła znacząco zmniejszyć, a na którą ulegającego szybkiej pauperyzacji społeczeństwa po prostu nie stać.
Wiemy już, że runie główny filar poparcia Donalda Trumpa – gospodarka właśnie. Nie jest możliwe, by przed listopadowymi wyborami Amerykanie nie odczuli bardzo dotkliwych skutków recesji. Nie jest jednak jasne, czy Trump zapłaci za ewidentną i wyznawaną w publicznych wystąpieniach niekompetencję i złą wolę. Jak długo jeszcze Ameryka będzie tolerować prezydenta, który ratujące życie zasoby rozdziela według klucza osobistych i politycznych animozji, przeczy sam sobie co drugi dzień, wykazując się przy tym brakiem minimalnych kompetencji intelektualnych? Od wybuchu epidemii poparcie Trumpa wzrosło nieznacznie, znacząco jednak mniej niż poparcie innych światowych liderów. Wszelkie dane i precedensy amerykańskiej polityki wskazują, ze druzgocąca katastrofa roku 2020 przyniesie mu polityczny koniec. 2020 może być jednak najbardziej nieprzewidywalny od czasów roku 1968.
Kryzys obecny jest jednak większy niż zwykła polityka, być może większy nawet niż polityka na stawki, do grania na które zmusił konkurentów Trump. Największe mocarstwo świata wchodzi w ten kryzys pod przywództwem człowieka, który 24 marca, po dwóch miesiącach spotkań z czołowymi epidemiologami swojego kraju, powiedział na konferencji prasowej: „Można to nazwać pandemią, można chorobą, można zarazkiem, można grypą, można wirusem. Można to nazwać różnie. Nie jestem pewien, czy ktokolwiek wie, czym to jest (…)”.
Nie jest to pokrzepiająca myśl.