Pomimo upływu ponad dwudziestu lat od upadku komunizmu, nadal tkwimy w tym, co światowa sztuka przetrawiła niemal sto lat temu. Niestety, przez tę uniwersalność nasza kultura pozostaje nieznośnie miałka i prowincjonalna. Polscy twórcy muszą zrozumieć, że o przyjaźni i miłości opowiadać może każdy, a o demokratyzacji społeczeństwa wyniszczonego przez dwa największe totalitaryzmy – niewielu.
Wiele tekstów Wojciecha Młynarskiego, które opowiadały o życiu w komunistycznej Polsce, na trwałe weszło do naszego języka. Totalitarna władza przybierała w nich rozmaite maski: raz była babcią, której nie można denerwować; by po chwili przemienić się w szeryfów pilnujących porządku na Dzikim Zachodzie. Język ezopowy nie był artystycznym wyborem, którego Młynarski – zresztą nie tylko on, zjawisko to dotyczy także wielu innych twórców – dokonał z pełną swobodą. Była to konieczność, jedyny wówczas sposób na uniknięcie cenzury. Bardzo trudno napisać nawet, że polityka była w tych filmach na drugim planie – polityki z pozoru nie było bowiem w ogóle. Jednak dla odbiorców było oczywiste, że wszystkie te uniwersalne opowieści sprowadzały się do gorzkiej krytyki ówczesnej władzy.
Nie było wyboru, a więc polska kultura dopasowała się w bardzo naturalny – i najprawdopodobniej jedyny możliwy – sposób do sytuacji politycznej. Paradoksalnie, skorzystała na tym, ponieważ komentarz rzeczywistości został uzupełniony o odrobinę uniwersalności, która wzbogaciła sztukę o dodatkowy wymiar. Niestety, od tego czasu nadal nie zmieniły się wykorzystywane w polskich filmach.
Ów tytułowy syndrom Ezopa nadal wymusza na polskich twórcach uciekanie od rzeczywistości. Polskie kino nie opowiada o problemach, z którymi Polacy spotykają się w prawdziwym życiu; filmowa rzeczywistość nie ma nic wspólnego z naszym krajem, przypomina krainy tworzone ad hoc wraz z nowym scenariuszem, które – w zależności od potrzeby – są albo biedne i przepełnione goryczą, albo bogate i ociekające szczęściem. Wszelkie zjawiska lub grupy społeczne – jeśli w ogóle występują – są tylko stereotypowym tłem dla akcji filmu.
Filmowcy nadal opierają swoje scenariusze na uniwersaliach, które dziś – gdy nie posiadają społeczno-politycznego kontekstu, stają się tylko banałami. Zdecydowana większość filmów – komedii, i dramatów – sprowadza się do opowieści o miłości, lojalności, przyjaźni, cierpieniu, rozpaczy i o wszystkim, co zostało już przerobione tysiące razy przez reżyserów ze wszystkich państw, w których pojawiła się kinematografia. Gdyby polscy twórcy mieli wystarczające środki finansowe, żeby tworzyć kino rozrywkowe z prawdziwego zdarzenia, wtedy moglibyśmy pocieszyć się chociaż tym, że nasi autorzy tworzą efektowne horrory, filmy sensacyjne lub przygodowe. Na to pieniędzy niestety nie ma. Przez co dziś – gdy wszystkie lektury szkolne zostały zekranizowane – jesteśmy skazani na komedie o miłości i dramaty o przemijaniu. Lub komedie o przemijaniu i dramaty o miłości – w Polsce gatunek jest bowiem tylko schematycznym tłem do historii, którą chce nam opowiedzieć scenarzysta.
Oczywiście – ogromnym błędem byłoby wrzucanie wszystkich tych filmów do jednego worka. Wśród nich są filmy genialne („Dzień świra”) i przeciętne (zeszłoroczne „Skrzydlate świnie”). Wszystkie mają jednak zasadniczą wadę – po drobnych modyfikacjach mogłyby powstać w każdym czasie i w każdej części świata. Zwłaszcza dwie cechy doskonale pokazują schematy, na których są oparte współczesne polskie filmy. Pierwsza dotyczy braku realizmu – większość filmów przypomina lekturę przejaskrawionego świata wykreowanego przez Franza Kafkę. Takie zabiegi stosowane sporadycznie i z wyczuciem mogą okazać się bardzo skuteczne artystycznie (tutaj znów należy przypomnieć o „Dniu świra”, w którym życie głównego bohatera w pewnym sensie przypomina świat znany z „Procesu”). Gorzej, jeśli zabieg ten stosowany jest nagminnie, wystarczy wspomnieć o „Skrzydlatych świniach” oraz „Sali samobójców” – filmach, które pojawiły się na ekranach polskich kin w ciągu ostatniego roku.
W pierwszym filmie kibice klubów piłkarskich, w drugim – internauci, posłużyli reżyserom jako tło; w obu przypadkach ich światy zostały przedstawione w całkiem przerysowany sposób. Twórcy nie spróbowali dokonać analizy tych, skądinąd ważnych, zjawisk. Głównym bohaterem „Skrzydlatych świń”, liderem filmowych kibiców, był znany aktor, któremu na potrzeby filmu zmieniono fryzurę oraz strój. Środowisko kibiców opierało się na kilku okrzykach i hasłach, które twórcom filmu kojarzyły się najwyraźniej z piłką nożną. Uzależniona od internetu młodzież z „Sali samobójców” zostało przedstawiona do tego stopnia symbolicznie, że jej los przypomina bardziej krzywe zwierciadło niż prawdziwe problemy związane z chorobą, jaką jest uzależnienie. Internet został natomiast przedstawiony za pomocą kilku równie symbolicznych animacji, na które należałoby najprawdopodobniej spuścić zasłonę milczenia, gdyby nie zdumienie, że w filmie, który – podobno – miał opowiadać o prawdziwych problemach, nie pokuszono się o pokazanie internetu w bardziej rzeczywisty sposób. Również drugi plan tych filmów – w obu przypadkach jest to bogaty, bezuczuciowy i kapitalistyczny świat – ma mało wspólnego z rzeczywistościach. Drogie samochody, przeszklone budynki i perfekcyjne garnitury oczywiście istnieją, ale przedstawiania życia bogatych Polaków tylko w ten sposób można spodziewać się raczej w szkolnym teatrze niż w kinie, które chce, choćby w minimalnym stopniu, poddać się konfrontacji z rzeczywistością.
Takie tworzenie filmów jest najprawdopodobniej uzasadnione marketingowo – żaden widz nie będzie czuł się urażony, nikt bowiem nawet nie pomyśli, że to film o nim. Kibicom piłkarskim nie przyjdzie do głowy, że mogą zobaczyć samych siebie w Pawle Małaszyńskim; licealiści wzruszą ramionami oglądając „Salę samobójców”, gdzie ich rówieśnicy kupują sukienki na studniówkę za kilka tysięcy złotych; a polscy przedsiębiorcy machną ręką, widząc utopijny świat swoich filmowych odpowiedników. Ten kij ma jednak dwa końce – filmy, które nikogo nie urażą, są tak naprawdę filmami, które o nikim nie opowiadają.
Przyczyn tego odrealnienia jest najprawdopodobniej kilka – poza finansową, winny z pewnością jest język ezopowy, który sprzyjał tworzeniu czarno-białego, skonstruowanego w najprostszy możliwy sposób, świata. Być może istotny jest także fakt, że przez wiele lat w polskiej kinematografii sukces osiągały filmy komediowe. O ile komediowa licentia poetica dopuszcza – lub wręcz nakazuje – kreowanie nierealnego i przerysowanego świata, o tyle działa to zdecydowanie na niekorzyść pozostałych gatunków filmowych.
Drugą cechą polskiego kina jest przesłanie, które sprowadza się również niemal wyłącznie do uniwersalnych wartości. Należy odwołać się do genezy – starożytności, w której bajki Ezopa mogły służyć zarówno dzieciom, które odnajdywały w nich uniwersalne historie opowiadające o zwierzętach, jak i dorosłym, którzy odczytywali w nich drugie dno. Dokładnie tak działali polscy twórcy w czasach komunizmu. Niestety, nasze współczesne kino ograniczyło swoje przesłanie wyłącznie do tej pierwszej warstwy. Gdyby ten uproszczony, stereotypowy, opowiadający o uniwersalnych wartościach świat był tylko narzędziem, które sugerowałoby widzom istnienie jakiejś interpretacji, o wszystkich tych wadach bardzo szybko byśmy zapominali. Niestety, żadnego drugiego dna nie ma – przesłanie polskich filmów ogranicza się zazwyczaj do banałów takich jak to, że przyjaźń jest ważna, a rodzina najprawdopodobniej jeszcze ważniejsza. I że zawsze trzeba być bezwzględnie lojalnym.
Być może właśnie dlatego w polskich filmach nie ma ani historii, ani polityki. Ostatnie lata przyniosły z pewnością pewien progres, zwłaszcza pod względem opowiadania o epoce komunizmu – powstało kilka filmów, takich jak „Różyczka” czy „Mniejsze zło”, które poruszają ważne problemy związane z poprzednim ustrojem politycznym. W najbliższym czasie obejrzymy kolejny bardzo ważny film – biografię Lecha Wałęsy, którą nakręci Andrzej Wajda. Jednak wszystkie filmy poruszające kwestie polityczne (nawet, jeśli dodać do nich rozrywkowe „Psy” czy „Ile waży koń trojański?”) można policzyć na palcach dwóch, może trzech, rąk, w dodatku wszystkie opowiadają o komunizmie lub samym początku demokracji.
Świat bez polityki
Za sto lat widz o współczesnej Polsce nie dowie się z filmów, które dzisiaj powstają absolutnie nic. Od kilku lat w polskim społeczeństwie trwa konflikt pomiędzy dwiema największymi partiami politycznymi – Platformą Obywatelską oraz Prawem i Sprawiedliwością. Spór polityczny przeniósł się na społeczeństwo – wzbudza bardzo duże emocje, momentami nieporównywalnie większe niż analogicznych konflikt pomiędzy Partią Demokratyczną a Partią Republikańską, który ma miejsce w Stanach Zjednoczonych.
Amerykańscy twórcy bardzo często próbują opowiedzieć o tym w swoich filmach, nawiązują do polityków, śmieją się z nich, wspierają ich albo po prostu wzbogacając swoich bohaterów o określone poglądy. Można to zobaczyć we wszystkich gatunkach: bajkach, serialach i filmach. Natomiast niepisaną polską zasadą jest niewspominanie o polityce – jak już to ukradkiem, żartem, tak, żeby właściwie nikt niczego nie zauważył.
I znów – jak poprzednio – najprawdopodobniej jest to metoda słuszna ze względów marketingowych. Może jakiś widz by się obraził, gdyby w niewłaściwy sposób nawiązano do Lecha Kaczyńskiego, innego zirytowałby aktor, który zażartowałby z Donalda Tuska. Jednak jesteśmy przez to skazani na oglądanie na ekranach kina jedynie marnego substytutu naszej rzeczywistości, ponieważ o dzisiejszej Polsce po prostu nie da się opowiedzieć, nie wspominając ani słowem o polityce.
Polscy filmowcy stracili już wiele ze współczesnej historii Polski – w bardzo dużym stopniu przemilczeli transformację ustrojową, nie mówili nic o – również dzielącej Polskę przez wiele lat, dziś już nieco zapomnianej – lustracji. Ekrany filmowe nie poruszały tematu wejścia do Unii Europejskiej, nic nie mówiły o prezydenturach Lecha Wałęsy, Aleksandra Kwaśniewskiego i Lecha Kaczyńskiego, przegapiły historyczne przystąpienie do Organizacji Paktu Północnoatlantyckiego, gigantyczne zmiany na polskich wsiach czy prywatyzację. Dziś twórcy zapominają także o udokumentowaniu 10 kwietnia 2010 roku, na którego temat powstało wyłącznie kilka – głównie bardzo upolitycznionych – filmów dokumentalnych i jeden wyjątkowo miałki dramat. Gdyby Polska przez ostatnie dziesięć lat miała nużącą i przewidywalną historię, to zjawisko szukania fabuły w uniwersalnych opowieściach byłoby zrozumiałe, ale przy tak dynamicznych zmianach jest niewybaczalne.
Sprawy polityczne i okołopolityczne są jednak tylko symbolem tego, w jaki sposób polska kinematografia radzi sobie z otaczającą nas rzeczywistością. Scenarzyści nie potrafią w żaden sposób przedstawić tego, co naprawdę dzieje się wokół nas. Z powstałego w latach siedemdziesiątych legendarnego dziś „Wodzireja” jesteśmy w stanie odczytać bardzo dużo na temat życia w epoce rządów Edwarda Gierka. Mimo że twórcy nie mogli wtedy o polityce mówić bezpośrednio, film opowiada o układach, które rządziły Polską, o dwulicowości Polaków, o tym, jak ówczesny względny dobrobyt przekładał się na codzienną moralność. Dlatego dawnego – z pozoru również bardzo uniwersalnego – sposobu narracji nie da się w żaden sposób porównać do tego, co dziś możemy oglądać w kinach.
Na tle muzyki kino oraz literatura – to temat na osobny tekst – nie radzą sobie ze współczesnością. Rzeczywistość komentują teksty najważniejszych przedstawicieli rocka – Krzysztofa Grabowskiego, Zygmunta Staszczyka, Kazika Staszewskiego; całość doskonale uzupełnia nowe pokolenie raperów, którzy bardzo mocno osadzeni są w naszej rzeczywistości. Po 1989 roku nawet wspominany wcześniej Wojciech Młynarski zaczął powoli odchodzić od języka ezopowego, niedawno w jego tekście pojawiło się nawet nazwisko obecnie urzędującego premiera, co jeszcze dwadzieścia lat temu wydawało się nieprawdopodobne.
Czas symbolicznych arkadii skończył się w kulturze po II wojnie światowej, w Polsce – oraz innych państwach, które nie były całkowicie demokratyczne – został nienaturalnie przedłużony do początku lat dziewięćdziesiątych zeszłego wieku. Dziś, pomimo upływu ponad dwudziestu lat od upadku komunizmu, nadal tkwimy w tym, co światowa sztuka przetrawiła niemal sto lat temu. Widać to także na tle tego, jak opowiadamy o traumie II wojny światowej – „Katyń” Andrzej Wajdy jest tak naprawdę kolejną uniwersalną historią wpisaną w bardzo sugestywne tło narodowej tragedii, trudno wyobrazić sobie, żeby film posiadający taką narrację zaciekawił w czasach opublikowanej rok wcześniej brutalnej powieści „Łaskawe”.
Niestety, przez tę uniwersalność nasza kultura pozostaje nieznośnie miałka i prowincjonalna. Polscy twórcy muszą zrozumieć, że o przyjaźni i miłości opowiadać może każdy, a o demokratyzacji społeczeństwa wyniszczonego przez dwa największe totalitaryzmy – niewielu.