”Wielka Trwoga” Marcina Zaremby to książka, która wnosi do rozważań o współczesnej Polsce tak wiele, że niezbędnie wymaga polecenia i lektury przez jak największy krąg myślących czytelników. Mam nadzieję, że wywoła ona szeroką i pogłębioną dyskusję. “Wielka Trwoga” wnosi całkiem nowe spojrzenie na pierwsze lata powojennej Polski i analizuje głębokie schorzenia, jakie wywołała wojna i katastrofalny stan, w jakim znalazł się kraj opanowany przez komunistyczne władze. Siły traumy, jaką wywołała tamten tragiczny czas, nie doceniamy dotychczas a skutki odczuwalne są w zbiorowej psyche po dziś dzień. Zamieszczam recenzję prof.Marcina Kuli (Uniwersytet Warszawski) jednego z najwybitniejszych polskich historyków, którego mam przyjemność gościć na “In web scribis”.
Marcin Kula: Pierwsze lata wolności
Recenzja Marcin Zaremba, Wielka Trwoga. Polska 1944-1947. Ludowa reakcja na kryzys, Wydawnictwo Znak, Instytut Studiów Politycznych PAN, Kraków 2012, s. 694.
Dramat Leona Kruczkowskiego z 1959 r. nosił tytuł “Pierwszy dzień wolności”. Autor, najpewniej zainspirowany własnym doświadczeniem, przedstawił oficerów z oflagu, przez kilka lat marzących o końcu wojny, przed którymi otworzyły się bramy i… no właśnie, wymarzona wolność okazała się trudna.
W 60 lat po wojnie Marcin Zaremba przyjrzał się jak naród, przez kilka lat marzący o końcu wojny, wszedł w okres powojenny. Niektórzy z nas te lata pamiętają. Sam znakomicie pamiętam Warszawę w ruinach, napisy cyrylicą na domach i ruinach Żoliborza “Min niet – Żygajło” (tak nazywał się dowódca grupy rozminowującej). Potem zapamiętałem budowę Trasy W-Z. Z czasem słyszeliśmy, że “cały naród odbudowywał swoją stolicę”. Jeszcze później od jednych słyszeliśmy o leśnych bandach, od drugich – z czasem – o “żołnierzach wyklętych”. Słyszeliśmy o procesie szesnastu, ale od innych znów o powojennym entuzjazmie. Czytaliśmy o konflikcie polsko-ukraińskim i akcji “Wisła”. Także o pogromie kieleckim i emigracji Żydów. Do dziś dużo o tym wszystkim napisano. Zaremba jest wszakże pierwszym, a jeśli nawet nie pierwszym, to jednym z nielicznych, który przyjrzał się latom 1944-1947 wszechstronnie i z punktu widzenia przeciętnych ludzi, także z punktu widzenia najpowszechniejszych zjawisk ich dotykających. No i dominującym akcentem w zarysowanym przezeń obrazie nie jest ani entuzjazm odbudowy Warszawy, ani entuzjazm dla dalszej walki o niepodległość, ale “po prostu” strach. Strach poniekąd przed wszystkim – równie dobrze (i na dobrym miejscu!) przed żołnierzami radzieckimi, jak przed napadami, w których zacierało się kto i w imię czego napada. Przed zaminowaniem obiektów i terenów, przed chorobami, przed dokwaterowaniem obcych ludzi do mieszkań. Strach związany z bezpośrednio powojenną, beznadziejnie przeprowadzoną wymianą pieniędzy, o której dziś już nawet prawie nikt nie pamięta. Strach o los Kościoła. Strach przed Żydami jakoby porywającymi chrześcijańskie dzieci i przed Ukraińcami – a z drugiej strony strach Żydów, napotykających wrogość po pięciu latach gehenny i pewno też strach Ukraińców lub/i Białorusinów. Również strach Niemców.
Książka ta staje na poczesnym miejscu wśród opracowań z najnowszej historii Polski. Zawodowo jest znakomita. Z punktu widzenia stopnia wykorzystania źródeł zaspokoi wymagania nawet tych historyków, którzy przerabianie archiwów uważają za jedyne zajęcie godne historyka. Prawda, w historii najnowszej zawsze można jeszcze coś znaleźć, ale ja jestem pod wrażeniem tego, do czego autor dotarł. Zwróciła moją uwagę różnorodność wykorzystanych źródeł, w tym wielokrotne użycie w tym charakterze literatury pięknej.
Obszerna baza źródłowa szczęśliwie nie jest jedyną zaletą książki. W znanym dylemacie, czy siedzieć i czytać źródła, czy myśleć, pytać i rozwijać wysunięte koncepcje, autor odpowiedział: “należy robić jedno i drugie”. Drugą, podstawową zaletą recenzowanego opracowania jest szerokość prowadzonej analizy oraz jej wysoki poziom intelektualny. Ponieważ autor zarysowuje anatomię strachu tej epoki oraz rozważa jego typy i przyczyny, musi wejść równie dobrze w historię polityczną, kryminalną, ekonomiczną, dzieje stosunków międzyetnicznych na danym terenie, jak i w wiele dalszych spraw. Mało kto umie tak szeroko poruszać się w historii i mało kto ma po temu kompetencje.
Wszystkie owe strachy i niepokoje składały się na tytułowe zjawisko “wielkiej trwogi”. Prawda, że naturalna u każdego autora koncentracja na temacie mogła wywołać pewien przerost jej wielkości i wagi. W końcu nawet w obliczu szerokiej obecności strachu nie wszyscy boją się przez 24 godziny na dobę. Wywód autora jest jednak przekonywujący. Trwoga, o której mowa, była zjawiskiem samoistnym, mającym znaczenie inne, większe, niż suma strachów płynących z różnych przyczyn. Miało ono specyficzny wpływ na zachowania ludzkie. Ówczesne agresje przeciw Żydom, choć niewątpliwie podbudowane antysemityzmem oraz bez dwóch zdań skrajnie naganne, rysują się jednak odmiennie w świecie, w którym wszyscy boją się wszystkich i reagują agresywnie przeciw komu się da.
Rozważenie typów strachu oraz “Wielkiej Trwogi” jako całości
prowadzi do zagadnień fundamentalnych dla najnowszej historii Polski. Część strachu generowała sama władza. To jasne. Wielokrotnie pojawia się w książce motyw, że ludność porównuje NKWD i UB do gestapo. Można jednak pytać dlaczego w tym wypadku władze jednak ludzi złamały strachem świadomie generowanym – choć hitlerowcom się to nie udało? Dlaczego komuniści uzyskali przynajmniej konformizm, a nie mniej okrutni hitlerowcy nie? W odpowiedzi można domniemywać, że tytułowa trwoga ułatwiała sytuację nowych władz – z dwóch powodów. Mało co tak dezintegruje społeczeństwo jak strach, a dezintegracja leżała w interesie władzy. Druga przyczyna to ta, że w warunkach strachu generowanego niekoniecznie przez władze, lecz także przez znacznie szersze czynniki, ludzie zaczynają chcieć, by jakakolwiek władza w końcu zapanowała nad sytuacją. Nie był to z pewnością czynnik jedyny. W zestawieniu z okupacją istotne było chyba również to, że w stabilizację władzy Hitlera – póki trwała wojna – mało kto wierzył, a ZSRR wydawał się, zgodnie ze słowami hymnu, “wskrzeszony na wieki przez potężną Rosję”. Autor pisze m.in. o strachu tymczasowości; o tym, że ludzie bali się przejściowości w różnych, większych i mniejszych sprawach życiowych. Można powiedzieć, że taki strach przed niestabilnością różnych rozwiązań istniał w całym okresie PRL – zasadnie. Jednocześnie przecież wydawało się nam, że podstawowe elementy struktury nie zmieniają się, że raz stworzone instytucje trwają jak opoka, że nawet ludzie u władzy trwają latami; w sumie rzucała nam się w oczy stabilność. W przeświadczeniu o niej nieraz wręcz nie chcieliśmy lub nie potrafiliśmy docenić zmian, jakie jednak zachodziły. Przekonanie o beznadziejnej stabilności sprzyjało współpracy z władzami – uczciwej lub mniej uczciwej – po wojnie i później. Zresztą, bardzo trudno było przez 40 lat odwracać się plecami od wszystkiego. Można było przeżyć 5 lat okupacji “życiem na niby” (Wyka). Nie było pociągające przeżycie całego życia “na niby” – i w praktyce nie było to możliwe (Zaremba przytacza ciekawą uwagę dochodzącego w jakimś momencie do właśnie takiego wniosku prof. Świeżawskiego). Trudno też było odwrócić się plecami indywidualnie, gdy większość tak nie robiła. Co nie najmniej ważne, może opór zmniejszył także polski, mimo wszystko, charakter odradzającej się struktury? Innej Polski nie było. Polski Londyn, mimo chwały, jaką się go dzisiaj otacza, nie był jednak tym, czym dla Kubańczyków jest dzisiejsze kubańskie Miami. Znaczenie miała też najpewniej zręczna taktyka komunistów, którą autor studiował w swojej poprzedniej książce[1]. Dla pewnych grup, choć dziś wydaje się to mało zrozumiałe, proponowana droga mogła być w końcu atrakcyjna.
Pytań o to, czy zjawiska stwierdzone przez Zarembę w latach 1944-1947 trwały w PRL, można postawić więcej. Wtedy, w obliczu bandytyzmu, antysemityzmu i rabunków, władze, niepomne, że w istotnym stopniu same lub/i z pomocą wielkiego sojusznika tworzyły tę atmosferę, umacniały swoje przekonanie, że jest to naród do gruntownego przeorania. Paradoksalnie jakoś godziły teoretyczną wizję o byciu samemu emanacją narodu (klasy robotniczej) i przekonania o potrzebie pokierowania nim (nią). Władze komunistyczne oraz wtedy jeszcze im bliskie niekomunistyczne środowiska lewicowe były pod wrażeniem (nie bez powodu!) Polski zdominowanej przez myślenie endeckie. Wówczas zyskały wzmocnienie swoich przesłanek – jeśli go potrzebowały. Przekonanie de facto o okropności narodu przetrwało wśród władz dopóki następne pokolenia wśród nich same nie doszły do wniosku, że lepiej jest przyjemnie i bogato żyć niż budować nowy świat. Wtedy pozostała im walka o nagą władzę lub rezygnacja za znośne zamienniki.
Zaremba opisuje ruchy studenckie i uczniowskie w maju 1946 r. Zaznacza, że nie były to ruchy robotników, ani chłopów. Na marginesie tego obrazu można zastanowić się jak przedstawiała się owa kwestia podziału na społecznie dwie Polski w latach 1956, 1968, 1970, 1980 i od 1981 do dziś. Innym zagadnieniem ówczesnej i dalszej historii jest postawa inteligencji. Zaremba przytacza obserwacje czy to Franciszka Ryszki, czy Leona Chajna, odnoszące się do lat 1944 – 1947, pokazujące jak mocno byli oni zszokowani niektórymi praktykami władz. Pozostali jednak blisko nich, Chajn nawet w ścisłej elicie. Przypominam sobie, jak to pewien średnio-wyższy funkcjonariusz partyjny, jeszcze z KPP, opowiadał mi, rzecz jasna ex post, o odczycie, który za wczesnej PRL miał dla szerokiej publiczności. Ktoś z audytorium zadał mu pytanie. Na przerwie do mojego rozmówcy podszedł ubek, który zapytał, “Czy towarzysz życzy, by pytającego zatrzymać od razu, czy później?”. Rozmówca opowiadał mi to z oczywistym potępieniem, podkreślając swoje ówczesne oburzenie. Powinienem był go zapytać, dlaczego zatem nadal wygłaszał swoje odczyty. Nie zapytałem – może też przez konformizm. Niektóre zjawiska, znane z późniejszej PRL, w latach 1944-1947 miały swoje korzenie. Zaremba ciekawie pokazuje, że sprawa kolektywizacji była już wówczas przemyślana przez chłopów, a zatem strach i opór chłopski w 1949 r. były już tylko kontynuacją postawy bezpośrednio powojennej. Od siebie dodam, że ciekawe byłoby prześledzić także wpływ stażu w ZSRR, jaki odbyło wielu Polaków, na późniejszy strach przed kolektywizacją, czy przed innymi zjawiskami. Intelektualiści, którzy zahaczyli o sowiecki Lwów, zaskakująco uwierzyli, że w Polsce będzie lepiej. Czy jednak było wielu takich?
Powojenne sprawy Żydów, Ukraińców i Białorusinów do dziś nie są rozwiązane. O pierwszych i drugich dużo mówi się w tej chwili. Także jednak w wypadku Białorusinów przez długie lata nie udawało się w Białymstoku zbudować pomnika Prawosławnym Mieszkańcom Białostocczyzny Zabitym, Zamordowanym i Zamęczonym w latach 1939-1956[2]. Sprawy “żołnierzy wyklętych” do dziś jest żywa. Od bezapelacyjnego potępienia przeszliśmy do prawie bezapelacyjnej hagiografii. Zaremba pokazuje natomiast jak to wszystko było wówczas trudne i niejednoznaczne. Nie zostanie za to polubiany przez większość dzisiejszej opinii. Wizja, którą przedstawia, nie pasuje do dominującej wizji historii martyrologiczno-bohaterskiej. Spadkobiercy “żołnierzy wyklętych” nie polubią obrazu, w którym granica między szlachetnością i bandytyzmem rozmywa się. Można zrozumieć dlaczego tak się działo i autor zajmuje się także tym – ale tak się działo. Pozostaje przypomnieć deklarację autora, że rozumienie nie jest dlań synonimem usprawiedliwiania kogokolwiek i którejkolwiek ze stron (s. 17: “Książka powstała w duchu historii rozumiejącej, które to słowo nie jest synonimem usprawiedliwienia”). Od siebie dodam, że francuskie przysłowie tout comprendre c’est tout pardonner (zrozumieć to wybaczyć) jest nieprawdziwe.
Jako opracowanie “Wielkiej Trwogi” książka trafi nie tylko na półkę historii Polski, ale też na wciąż niestety raczej luźną u nas półkę z książkami o historii mentalności. Problemowe ujęcie analizowanych zagadnień to wielka zaleta książki Zaremby. Jego perspektywa obejmuje podobne zjawiska z różnych okresów i różnych terenów. Wystarczy wspomnieć tytuł książki (“Wielka Trwoga”), nawiązujący do znanego w historiografii pod tą nazwą zjawiska poprzedzającego Rewolucję Francuską.
Zaremba rozpatruje swoją tematykę w szerokiej perspektywie historii oraz przez pryzmat różnorodnej literatury przedmiotu. Widzi, że migracje nieraz zrywały spontanicznie wyrosłe siatki społecznej pajęczyny między ludźmi. Widzi, że odmienianie wówczas przez wszystkie przypadki słowa “krew” nie było wyjątkowe w dziejach, podobnie jak niechęć do Żydów. Widzi, że nieraz w historii granica ruchu buntowniczego i bandytyzmu zacierała się, zresztą podczas okupacji nieraz też (mimo wysiłków AK przeciw jej zacieraniu się).
Zaremba pamięta o zjawisku “Janosików” – bandytów wymierzających sprawiedliwość (czasem rzeczywiście ją wymierzających, a częściej wymierzających jedynie w legendzie). W trochę znanych mi dziejach Brazylii miejscowymi “janosikami” byli cangaçeiros. Jak niedawno to się działo, niech świadczy fakt, że najbardziej znany wśród nich Lampeão został schwytany dopiero w latach trzydziestych XX w.. Niedawno chciano mu postawić pomnik; nie wiem jak się sprawa skończyła.
Analizowany przez autora szaber, czyli rabunek rzeczy nie swoich, wynikał nie tylko z wyzwolenia złodziejstwa w sytuacji braku kontroli, z wielkich potrzeb rynku, z przetarcia drogi przez Niemców wobec własności cudzej, zwłaszcza żydowskiej… Wynikał nie tylko z patriotycznego charakteru niejednego rabunku za okupacji, czy z tego, że także instytucje państwowe zdobywały niejedną rzecz potrzebną na ziemiach zachodnich (także Instytut Historyczny UW zdobywał tam książki)… Nie tylko z tego, że państwo zabierało i dystrybuowało własność niemiecką – do teoretycznego spłacenia kiedyś przez beneficjentów (ale chyba nikt nigdy za to nie zapłacił)… Nie tylko z tego, że Armia Radziecka konfiskowała i po prostu rabowała własność niemiecką. Nie tylko z poczucia, że przecież Niemcy nas obrabowali, więc coś powinni spłacić. Nie tylko z tego, że nie od razu było wiadomo czy Ziemie Zachodnie będą polskie, czy niemieckie… Szaber wynikał także z zadawnionego podejścia do własności niczyjej lub/i porzuconej (co przekładało się na domniemanie, że jeśli ja nie wezmę, to inni wezmą).
Oczywiście autor koncentruje się na swoim przedmiocie, ale wie, że lepiej rozumie się przedmiot analizy, gdy patrzy się na szersze jego przejawy. Książka reprezentuje zaś historię rozumiejącą – co autor sam zadeklarował w zdaniu wyżej przytoczonym. Oczywiście każdy fragment prowadzonej przez Zarembę analizy można rozbudowywać w kierunku gromadzenia kolejnych przejawów zjawiska. Autor przedstawia wiarę wielu ludzi, że na jesieni 1946 r. dominacja PPR, a pewno i ona sama, skończą się. Inną formą zaklinania rzeczywistości – co autor oczywiście widzi – była wiara w III wojnę światową. Mnie takie myślenie życzeniowe skojarzyło się natomiast z wierzeniami Afroamerykanów i Afrobrazylijczyków, że wrócą do Afryki – choćby po śmierci. Zdarzyło mi się kiedyś uczestniczyć w jakiejś murzyńskiej ceremonii, której zresztą nie rozumiałem, odbywającej się na plaży w Rio de Janeiro – na plaży, bo za oceanem jest Afryka (a więc byliśmy już blisko?).
Bardzo ciekawe są rozważania Zaremby o drogach ludzkiego myślenia: jego obserwacja, że po doświadczeniach II wojny ludzie byli gotowi po prostu uwierzyć we wszystko. Bliski mi człowiek opowiedział mi kiedyś, jak to przed wojną został pobity przez “narodowców” za to, że “chodził” z Żydówką. Dodał: nawet wtedy przez myśl mi jednak nie przeszło, że to może się skończyć masowym przepuszczeniem ludzi przez komin. Okazało się, że wręcz tak niewyobrażalna rzecz była możliwa. Myślę, że do uwarunkowań dróg myślenia trzeba jednak dodać całkowicie nieprzewidywalną sytuację powojenną, brak racjonalnych przesłanek dla podejmowania decyzji o własnym życiu… Jeden z bohaterów niedawno odnalezionego utworu Jerzego Kowalskiego “Babie lato”, opisującego wychodźców z Warszawy przycupniętych gdzieś po Powstaniu, odzywa się: “Mieszkamy przy drodze, którą przechadzają się dwa mocarstwa. Czy to był partyzant bolszewicki, czy nasz?”. Na to pada odpowiedź: “Rosyjski. Teraz przyszli Niemcy i każą się częstować chlebem i wódką. Skąd my nastarczymy? Wczoraj ludzie z lasu zabrali całe pieczywo”[3].
Na dodatek, dodajmy jeszcze, dopóki trwała wojna takie i podobne rzeczy akceptowano łatwiej niż po jej zakończeniu. W zaistniałej sytuacji łatwo było z jednej strony o wiarę w III wojnę i Polskę, która wyjdzie z niej zwycięską, a z drugiej o paniki żywnościowe. Łatwo było uwierzyć, że Matka Boska płakała w Lublinie i w to, że Żydzi utoczyli krew chrześcijańskiego dziecka na macę (zwłaszcza, gdy, o czym mówi Zaremba, wiadomo było, że żołnierze sowieccy porywali – wprawdzie nie na macę – kobiety i dziewczynki, a plotka mogła takie wypadki rozdmuchiwać). Różne lęki przeżywała wówczas cała Europa i, najpewniej na tym tle, wszędzie wówczas wzrósł poziom agresji, także interetnicznej. Co jednak trafnie zauważa Zaremba, w Anglii lub/i we Francji nie występowała pustka władzy lub/i brak jej legitymacji.
Ogromną zaletą książki jest w końcu wykorzystanie wiedzy nagromadzonej przez różne dyscypliny szeroko rozumianych nauk społecznych. Inne dyscypliny mają wręcz wpływ na koncepcję książki. Raczej jak one niż jak historiografia autor wychodzi od problemu (problemów) i zastanawia się nad sensem stosowanych pojęć. Zaremba zna tezy funkcjonujące w literaturze pozahistorycznej. Jego książka jest naprawdę interdyscyplinarna. Inne dyscypliny też z pożytkiem z niej zresztą skorzystają – jeśli oczywiście nie staną na stanowisku, że coś warte są jedynie badania oparte na próbie reprezentatywnej lub wyniki uzyskane w ramach eksperymentu o zmiennych kontrolowanych. Przecież tak, jak historycy wzruszają najczęściej ramionami na to, co mówią inne dyscypliny o przedmiotach ich badania, tak owe dyscypliny znajdują swoje powody by nas przesadnie nie poważać. Książka Zaremby pokazuje, że świat humanistyki może stanąć z powrotem na nogach – czyli być jednością.
Książka może być użyteczna zarówno do refleksji nad zjawiskami lęku lub/i strachu jako takimi, jak przez dorzucenie szczegółowego materiału do ogólniejszej refleksji na różnych polach. Podobnie jak Zaremba w swoim badaniu sięga do porównywalnych zjawisk z innych czasów i terenów, tak on sam dostarcza materiału dla cudzych badań. Jego obserwacja o rozchodzących się plotkach, jakoby Rosjanie mieli aplikować Polakom zastrzyki na bezpłodność i dosypywać trucizny do szczepionek, koresponduje z wielokrotnie pojawiającymi się w dziejach sygnałami o rzekomym zatruwaniu studzien przez przedstawicieli znielubianych grup, dosypywaniu substancji powodujących bezpłodność do chleba sprzedawanego przez piekarzy z takich grup itd. Z kolei inicjatywa, by w witrynach sklepów szczecińskich wywieszać napisy “Zatrudniamy tylko personel polski” (czyli: nie niemiecki) miała swoje odpowiedniki równie dobrze w amerykańskich napisach z okresu masowej imigracji irlandzkiej “No Irish need apply”, jak w różnych napisach antyżydowskich w latach trzydziestych w Niemczech. Uwagi Zaremby o niejednokrotnie występującej niechęci ludności miejscowej do migrantów ze Wschodu, lub niechęci do Warszawiaków w Katowicach (notabene odwzajemnianej), dużo mówią o drogach formowania się narodu polskiego i stopniu zaawansowania tego procesu wówczas. Co nie najmniej ważne, powszechne zdaje się fundamentalne dla książki Zaremby zjawisko oczekiwania na szczęście po przyjściu zasadniczej zmiany i zjawisko późniejszego zawodu. Tak było po wielu momentach uzyskania czy odzyskania niepodległości. Tak było po wyczekiwanych zwycięstwach, czy po końcach różnych wojen. Zaremba przytacza słowa wypowiedziane przez Jana Patočkę po I wojnie światowej: “Ale – co najważniejsze – owa wojna nie skończyła się. Przeszła bowiem w specyficzny stan, który nie był ani wojną, ani pokojem” (s. 140). Zaremba odnosi je do stanu po II wojnie, który sam analizuje. Obawiam się, że mógłby je odnieść do jeszcze niejednej sytuacji.
Książkę Zaremby uważam za nową zarówno jako monografię określonego okresu w najnowszej historii Polski, jak jako pozycję nową w polskiej historiografii. Mam na myśli nie tylko okoliczność, że książka traktuje o strachu, o którym skądinąd też zresztą wielu pozycji nie ma. Mam na myśli rodzaj podejścia i typ analizy. Określam tę książkę jako wybitną. Wiem, że jest to ryzykowne. W Polsce młody historyk nie może być wybitny – a młodym pozostaje się u nas prawie do emerytury. Niedawno omal nie doprowadziłem do klęski pewnego średnio młodego historyka, gdy jego występ określiłem jako wybitny. Znaczna część audytorium, które decydowało o jego dalszych losach, przystąpiła do przeciwstawiania się mojej opinii, a część, szczęśliwie jednak mniejsza, do głosowania przeciw. Mimo tej nauczki i mimo, że dobrze życzę Marcinowi Zarembie, określam jego książkę jako wybitną.
[1]Marcin Zaremba, Komunizm, legitymizacja, nacjonalizm. Nacjonalistyczna legitymizacja w³adzy komunistycznej w Polsce, ISP PAN, TRIO, Warszawa 2001 (wyd. II: 2005).
[2]Agnieszka Nowakowska, Konflikt pamięci grupy większościowej i mniejszościowej. Spór o budowę pomnika Prawosławnym Mieszkańcom Białostocczyzny Zabitym, Zamordowanym i Zamęczonym w latach 1939-1956 w Białymstoku, praca magisterska napisana pod kierunkiem Marcina Kuli w Instytucie Historycznym UW, w r.ak. 2010/11.
[3]Dialog, 2010, nr 10.
——————————————————————————
Recenzja będzie drukowana “Kulturze i społeczeństwie”. Redakcji dziękuję za pozwolenie jej opublikowania tutaj. Polecam lekturę tego renomowanego naukowego czasopisma.