Oglądając zdjęcia ludzi wiozących worki z piachem wózkami z supermarketów i układających je wzdłuż swoich bloków, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że znowu państwo zostawiło obywateli samych sobie – z wodą, piaskiem i wózkiem sklepowym.
Historycy poszukujący przyczyn powstania pierwszych cywilizacji akurat w Egipcie i Mezopotamii, postawili tezę, nie obaloną do dziś, że powodem była konieczność zorganizowania tamtejszych społeczności do korzystania z dobrodziejstw rzek – melioracja terenów przyległych by efektywnie wykorzystywać wylewy, skomunikowanie za pomocą żeglugi rzecznej – to pozwoliło 7000 lat temu na stworzenie organizmów państwowych dominujących na wielkich obszarach. Gdyby przyjąć kryterium radzenia sobie z żywiołem, jakim jest wezbrana rzeka, wiele nam do starożytnych brakuje.
„Woda ma to do siebie, że się zbiera i stanowi zagrożenie, a potem spływa do głównej rzeki i do Bałtyku” – ta „złota myśl” pełniącego obowiązki prezydenta Bronisława Komorowskiego zawiera chyba całą głębię przemyśleń na temat rzek i ewentualnych powodzi polskich elit politycznych od wielu lat. Kolejne ekipy przyjmują założenie, że może jeszcze raz się uda i ewentualne spiętrzenie wody spłynie do Bałtyku lub zaczeka aż rządzić będą przeciwnicy polityczni i będzie można być w obliczu klęski szlachetną opozycją.
Rok 1997 i ówczesna wielka powódź ze zdjęciami zalanego Wrocławia wydawała się być przełomem w myśleniu o klęskach żywiołowych – obnażenie wywodzącego się z Obrony Cywilnej systemu antykryzysowego (tkwiącego wciąż w latach 60 z wyposażeniem i sposobem myślenia), brak decyzji ws. użycia wojska do ratowania cywilnego majątku były publicznie piętnowane z dominującym powszechnie zawołaniem „nigdy więcej!”. Na zawołaniu się skończyło.
W Polsce nie regulujemy rzek. Pomijam kwestie żeglugowe – komunikacyjne (które w wielu krajach mają spore znaczenie ekonomiczne) – poza Odrą wyregulowaną dawno temu przez Niemców, reszta rzek nadaje się ku radości ekologów co najwyżej do pływania tratwami. Rzeki płyną sobie, a samorządy – jako jedyne – umacniają i podwyższają wały, oczywiście na swoim terenie. Jednak rozwijając myśl p. Komorowskiego, rzeki mają to do siebie (szczególnie te główne) że płyną przez wiele gmin, powiatów i województw. Ściganie się samorządów na wysokość wałów nie rozwiązuje problemu – przenosi co najwyżej katastrofę o kilkanaście kilometrów w górę lub dół rzeki.
Polskie prawo budowlane, niezbyt przyjazne dla inwestora, pozwala na swobodne budowanie na dowolnym terenie – łącznie z takim, który na 100% będzie zalany przy pierwszym lepszym spiętrzeniu wód. Zabezpieczenia przeciwpowodziowe od wieków przewidują tereny do poświęcenia gdzie nie wolno budować, są łąki a kiedy przychodzi fala – otwiera się stawidła i wypuszcza wodę na takie poldery, chroniąc siedliska ludzkie.
Akcja ratownicza 2010 wygląda na mocno amatorską – oglądając zdjęcia ludzi wiozących worki z piachem wózkami z supermarketów i układających je wzdłuż swoich bloków, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że znowu państwo zostawiło obywateli samych sobie – z wodą, piaskiem i wózkiem sklepowym. I żołnierze ładujący sprawnie piach do worków, czy strażacy uwijający się kolejną dobę jak w ukropie mojego wrażenia nie zmieniają.
Sens istnienia państwa polega na rozwiązywaniu problemów, jakich indywidualnie rozwiązać nie zdołamy. Polskie prawo i budżet powinny w końcu zauważyć istnienie rzek w naszym kraju, istnienie rzek i tych głównych i tych pomniejszych. Jeśli nie zajmiemy się tą wodą – będziemy wydawali co 10, 15 lat miliardy z naszych podatków na usuwanie skutków powodzi i pomoc powodzianom – pomoc która i tak nie pokrywa ich strat. I będziemy musieli liczyć na to, że Bałtyk to wszystko przyjmie.