Gordon Brown, premier Wielkiej Brytanii, przywódca partii pracy i współtwórca projektu ‚trzeciej drogi’ podał się do dymisji. Kilka minut później upragnioną tekę szefa rządu Jej Królewskiej Mości przejął David Cameron, przywódca Partii Konserwatywnej. Oczy Brytyjczyków skierowane były jednak na Browna nie na Camerona. Niewielu życzyło Partii Pracy zwycięstwa w tych wyborach. Brytyjczycy nie piją jednak szampana. Niejednemu zakręciła się w łezka w oku. Koniec rządów Partii Pracy, to również symboliczny kres epoki wykraczającej swoim znaczeniem daleko poza politykę. Projekt New Labour być może nie odchodzi ze sceny politycznej w blasku i chwale, ale pomógł Wielkiej Brytanii odświeżyć swoją tożsamość, na nowo zdefiniować swoją rolę w świecie, i stworzyć bardziej inkluzywne społeczeństwo z otwartą kulturą. Przyznał to dziś w swoim inauguracyjnym wystąpieniu nawet David Cameron, nowy premier Zjednoczonego Królestwa.
Tymczasem lider konserwatystów zapewne inaczej wyobrażał sobie ten dzień. Jeszcze rok temu sondaże dawały Torysom miażdżącą przewagę. Wydawało się, że mają zwycięstwo w kieszeni. Recesja, która pogrążyła w ostatnich miesiącach gospodarkę brytyjską miała przypieczętować sromotną klęskę Laburzystów. Tymczasem David Cameron nie tylko nie zdołał pokazać obywatelom, że ma lepszy pomysł niż Brown na ratowanie gospodarki i wyprowadzenie kraju z recesji. Przede wszystkim nie potrafił przekonać wystarczającej ilości Brytyjczków, że za ‚zmianą’, którą w obiecywał w kampanii wyborczej stoi konkretna wizja przyszłości kraju. Partia Konserwatywna wygrała więc wybory, ale trochę na siłę i zupełnie nie tak jak chciała. Torysom zabrakło aż 21 miejsc do zdobycia większości w parlamencie. Partia Pracy przegrała, ale w godnym stylu i z niezłym wynikiem.
Dzisiejszy dzień jest więc słodko – gorzki dla Camerona. Z jednej strony dopiął swego odbierając klucze do Downing Street 10. Zwycięstwo wydaje się jednak pyrrusowe. Cameron jest za słaby i ma zbyt dużo przeciwników w parlamencie, żeby utworzyć rząd mniejszościowy. Jeśli chce rządzić, a bardzo chce, musi wejść w mariaż z Nickiem Cleggiem i jego partią Liberalnych Demokratów. Z punktu widzenia Europy kontynentalnej koalicja konserwatywno – liberalna jest sojuszem łatwym do wyobrażenia. Wyspy są również i w tym zakresie specyficzne. Liberałowie brytyjscy uosabiają sobą wszystko to, czym gardzą Konserwatyści. Chcą integracji z Europą, nie boją się imigracji, opowiadają sie za silną rolą i udziałem państwa w gospodarce, a kiedyś nawet marzyli nawet o wprowadzeniu euro. Dodatkowo podczas kampanii wyborczej Clegg przedstawiał się jako kandydat antyestablishmentowy. Uwodził Brytyjczyków wizją ‚nowej, ludzkiej polityki’, jako alternatywy dla zmurszałej ‚starej polityki’ dwóch dominujących partii. Głównym postulatem Clegga było wprowadzenie systemu proporcjonalnego, który dawałby obywatelom więcej wpływu na rozkład miejsc w parlamencie, a Liberałom możliwość awansu z ławki rezerwowej do pierwszej ligi politycznej. Tymczasem Partia Konserwatywna, jako jedyna siła w brytyjskiej polityce wyklucza nie tylko wprowadzenie systemu proporcjonalnego, ale jakąkolwiek reformę prawa wyborczego.
Wszyscy się spodziewali, że Cameron zgodzi się zawrzeć pakt z diabłem dla zdobycia teki premiera. Od zawsze był postrzegany jako pragmatyk, na tle ciągle ideologicznie zorientowanej Partii Konserwatywnej. Dla Camerona utworzenie jakiejkolwiek koalicji było też jedyną drogą uratowania swojego przywództwa w partii. Funkcja premiera oznacza jednak, że Cameron będąc w koalicji z Liberałami zostanie zmuszony do podejmowania decyzji trudnych do przełknięcia dla konserwatywnego ‚betonu’ partyjnego. W czasie wyborów Cameronowi często zarzucano, że zdołał ładnie ‚opakować’ swoją partię, ale nie zdołał jej ‚zreformować’. Wielu komentatorów sugerowało, że konserwatyści w głębi swojej duszy pozostali tą samą, niezmienioną partią reprezentującą interesy wąskiej elity. Koalicja z Liberałami daje Cameronowi szansę realnego przeobrażenia Torysów w nowoczesną i szeroką partię klasy średniej – słuchającą ludzi, a nie oderwaną od rzeczywistości. Cameron potrzebowałby jednak politycznej wizji i determinacji w walce o swoje poglądy, których do tej pory bardzo mu brakowało. Równie prawdopodobne jest więc to, że Cameron uwikła się w nieustający ciąg negocjacji i lawirowania między własnym zapleczem partyjnym domagającym się realizacji twardej konserwatywnej polityki, a liberałami szantażującymi go groźbą wyjścia z koalicji i nowymi wyborami.
Jeśli dla Camerona mariaż z Liberałami był jedyną szansą na sukces, trudno uwierzyć w to, że Clegg tak łatwo wskoczył do łóżka lidera Partii Konserwatywnej. Niełatwo będzie wytłumaczyć wyraźnie anty – torysowskim wyborcom, że warto sprzedać część swoich poglądów za entourage władzy, który do tej pory Clegg tak bardzo kontestował. Wchodząc w koalicję z Torysami Liberalni Demokraci nie tylko tracą dziewictwo, ale też wielu starych i sprawdzonych przyjaciół. A koalicyjne życie nie będzie proste dla Nicka Clegga. Clegg może się więc stać w mgnieniu oka zakładnikiem Camerona. Siedzenie cicho w ławach koalicji może doprowadzić do tego, że liberałowie staną się zupełnie niewidoczni dla opinii publicznej i Partia Konserwatywna ich wchłonie. Zbyt głośny sprzeciw w kilku ważnych dla Torysów kwestiach bardzo szybko może doprowadzić do zerwania koalicji i rozpisania nowych wyborów na starych zasadach. A to może oznaczać fatalną klęskę.
Tymczasem Partia Pracy przez kilka ostatnich dni łudziła się, że wybory nic nie zmieniły i labourzyści mogą zostać przy władzy przy wsparciu liberałów. Część labourzystów była nawet chętna do poświęcenia głowy Browna, jeśli taki byłby warunek Clegga. Rozmowy nigdy jednak nie nabrały rumieńców, a Clegg, działając na dwa fronty, porozumiał się z Cameronem. Partia Pracy przechodzi więc do opozycji w atmosferze porażki, ale nie klęski. Uzyskała słabszy wynik słabszy niż Torysi, ale zdobyła 29% poparcia i 258 mandatów. Jak na 13 lat rządów i nielubianego lidera wyborcy nie ukarali laburzystów zbyt surowo. Labourzyści mają więc teoretycznie dobrą pozycję startową do odnowy, ale też szybkiego powrotu do formy. Czeka ich wybór nowego lidera oraz prawdopodobna zmiana pokoleniowa przywództwa. Mają też szansę pozostać bardzo wyraźną siłą w parlamencie, prezentując poglądy zdecydowanie odmienne od koalicji Torysów z Liberałami. Tymczasem gospodarkę brytyjską czekają lata oszczędności, cięć budżetowych i prawdopodobnych podwyżek podatków. To nienajgorszy czas dla bycia w opozycji i do gruntownego przygotowania się na wybory – bardzo możliwe, że przyspieszone.