Myślę, że człowiek zachowuje się przyzwoicie,
jeżeli wyciąga rękę do drugiego, jeżeli jest skłonny
nie tyko mu nie zaszkodzić, ale w jakiś sposób pomóc.
Barbara Skarga
Nieco ponad rok. Odliczaliśmy dni do kolejnych otwarć. Przeliczamy dni od momentu ostatniego zamknięcia. Coś weryfikujemy. Przemyśliwamy. Wściekamy się, martwimy, dajemy czemuś/komuś szansę. Odkrywamy zapomniane pasje, wracamy do przeszłości, albo… popadamy w stagnację. Robi się letnio. Oszukujemy się. Oszukujemy innych, tłumacząc to sobie ideą wielkiego dobra, w którego kostium przebiera się nieraz bardzo perfidne zło. Brukujemy nasze piekła najlepszymi intencjami, bo tak… wydaje się prościej. Albo inaczej, szukamy w sobie – zryw za zrywem – kolejnych pokładów sił, by nie poddać się w naszych tęsknotach, marzeniach, w ściganiu się z codziennością, w której zakwestionowane zostają niemal wszelkie pewności. Łapiemy dystans. Uczymy się na nowo śmiać – czasem wychodzi po prostu bardziej szczerze. Coś staje się dla nas cenne. Ktoś okazuje się dla nas ważny. Na coś mamy ochotę, szansę, nadzieję. W dobrych chwilach wybiegamy w przyszłość. Otwieramy katalog marzeń i planów, otwieramy ramiona, by przegarnąć to, co niesie życie. A niesie mnóstwo, może więcej niż się spodziewamy, niż byśmy chcieli. Własny świat na wyciągnięcie ręki. Najtrudniej bywa… sięgnąć. Szczególnie teraz, gdy żyje się jakby na pograniczu hibernacji. Ta zaś nie dotyczy tylko tego, co najbardziej prywatne, ale przekracza nasze osobiste rejony. Stawia nas pośród innych ludzi. Stawia nas – jako wspólnotę – wobec domagających się rozwiązań problemów. Tymczasem tu, gdzie chciałoby się mieć pewność… pewności brak.
Czas pandemii wyznaczył nam osobność. Chciałoby się rzec, że zawirował świat, że oto oglądamy nowe ustawienie, jeśli nie piękne, to przynajmniej ciekawe. Jak to w kalejdoskopie. Ale nie, ów wir póki co ani myśli nas wypuszczać. Radośnie w nim nie jest. Są nerwy, obawy. Co więcej, nasze prywatne „zawirowania” – niejako z konieczności – zazębiają się z tym, co publiczne. Bo oto przenikanie się owych sfer, kontestowana przez niektórych, a przecież narzucająca się z siłą oczywistości, zależność, jest nie do uniknięcia. To już nie tylko rzucone pod nosem „Polityka i tak do ciebie przyjdzie/państwo się o ciebie upomni”, ale codzienność, w której decyzje dotyczą każdego z nas. I jasne, świetnie by było powiedzieć, iż znajdujemy w nich faktyczne wparcie. Że widać w nich konkretny plan. Że ktoś się o nas, jako wspólnotę, troszczy. Tymczasem czas osobności zdaje się raz za razem mówić „Sprawdzam” tym wartościom, których respektowania każdy obywatel (nie tylko w czasie kryzysu) ma prawo domagać się od stojących u steru państwa.
Katalog byłby długi. Odpowiedzialność, uczciwość, szacunek, prawdomówność, solidarność, prawość roztropność… Tak na początek. Żadnej nie trzeba szerzej „przedstawiać”. Rzecz w tym, że czas pandemii, miast realizacji wartości, które miały szansę stać się kołem ratunkowym dla obywateli, przyniósł nawet nie wykrzywienie ich obrazu, ale wręcz rozkwit rujnujących sferę publiczną i zaufanie do świata polityki wad. Od czego zacząć? Kandydatów jest wielu. Kłamstwo – na porządku dziennym; zawiść – w menu politycznym; fanatyzm – propagowany na każdym kroku, bo przecież nic tak nie pomaga władzy jak bezkrytyczna wiara mas w zasadność pewnych idei. Dalej chciwość – tak w dziedzinie władzy, jak i posiadania – działająca już niczym perpetuum mobile; wszak (za Seneką) „ludzie stają się chciwi wskutek zbytniego powodzenia” (a już szczególnie gdy wszelkiego rodzaju wybryki raz po raz uchodzą im na sucho). Na jej obrzeżach urodzone bezprawie, co „pozwala” brać więcej i więcej. Rujnować z obrzydliwą wręcz cierpliwością, z nieukrywanym już cynicznym uśmiechem. Tak dzieje się (jak w kolei sądził Platon) wtedy, „gdy albo prawa są złe, albo się ich nie słucha, albo ich w ogóle nie ma”. Brzmi znajomo, szczególnie gdy w miejsca słówka „albo” pojawia się niepokojąca, wiodąca drogą ku pełzającej tyranii, koniunkcja.
Jest jeszcze kilka, ale… bodaj najgorsza zdaje się pogarda. Nietzsche pisał, iż „niedwuznaczną oznaką pogardzania ludźmi jest to, że każdego ceni się tylko jako środek do samego celu, lub zgoła nie cel”… Ludzkie narzędzia pandemicznej retoryki władzy… Gorzej niż odwrócony imperatyw Kanta. Boleśnie to prawdziwe, gdy władza gardzi obywatelami, gdy wprost szuka „pożytecznych idiotów”, gdy z nikim się nie liczy, a każdego ma za nic. Jest lekceważenie. Jest szyderstwo. Jest zniewaga. Jest bezczelność. Jest arogancja. Jest cynizm. Dotykają każdego z nas. Wszystkie komponenty pogardy zachowane, obecne w codziennej narracji; w politycznym przekazie, w sali budynku Trybunału Konstytucyjnego, na sali sejmowej, na ulicach. Przenoszące się ze świata wspólnego w relacje osobiste, domowe, w te światy, których sami dla siebie chcielibyśmy strzec. Tymczasem pogarda przenosi się jak zaraza i… dzieli. Jakże lepiej by było wołać o przyzwoitość, tę, w której „nie szukamy przejawu dobra czy zła, ale społecznego odruchu”. Dziś jeszcze lepiej wiemy, jak bardzo jest to nam potrzebne.
