Po raz kolejny od czasu wyborów słyszymy niepokojące doniesienia z Węgier. Po arbitralnych, podjętych pod publiczkę decyzjach o karnej i przymusowej nacjonalizacji prywatnych firm, po obsadzeniu trybunału konstytucyjnego posłusznymi ludźmi i zagarnięciu emerytalnych oszczędności obywateli w ramach faktycznej likwidacji kapitałowego systemu emerytalnego, ultrakonserwatywny rząd Victora Orbana postanowił ograniczyć wolność prasy i słowa poprzez ustawę grożącą mediom wysokimi karami finansowymi, o których decydować będzie podwładna premiera. Węgry w ciągu kilku miesięcy osunęły się w otchłań, jeśli chodzi o standardy demokratyczne.
Było to jednak do przewidzenia. Żadne demokratyczne społeczeństwo nie ma na tyle realnych podstaw do spokoju i pewności utrzymania demokracji, aby w ręce jednej ekipy partyjnej, szczególnie będącej partią wodzowską, oddawać tak wielką władzę. Żadnej partii nie należy powierzać kwalifikowanej, konstytucyjnej większości w parlamencie. Nie ma bowiem niestety takich świętych, którzy z takiej, rzadko nadarzającej się okazji, by nie skorzystali. Pułap większości kwalifikowanej jest zawieszony tak wysoko nie bez powodu. Tym powodem jest taki oto zamysł, aby nigdy żadna partia go nie dosięgła. Brak ograniczeń i mechanizmów kontrolnych dla władzy wykonawczej realnie podważa bowiem jej demokratyczny charakter. W ręce większości wpada władza despotyczna, która niezawodnie zwraca się przeciwko wolności.
Fidesz nie zdał egzaminu z powściągliwości oraz przywiązania do wartości demokratycznych i wolnościowych. Jest dziś największym problemem Węgier. Jeśli obywatele nie wyrażą wprost swojego niezadowolenia z jego działań i nie utemperują jego pewności siebie, ich kraj może czekać okres porównywalny z rządami mecziarowskimi na Słowacji.