Własność publiczna, czyli dlaczego lumpy szczą na mojej klatce schodowej
Samuelsonowska teoria „dóbr publicznych”, bodźce stwarzane przez demokratyczne wybory, posłanie socjalistycznych proroków i po prostu polityka – zwłaszcza tych utylitarystycznych naprawiaczy świata za cudze pieniądze – skutecznie wypierająca sferę prywatną ( rynek i inne instytucje społeczeństwa obywatelskiego) są winne temu, że moi pijaccy sąsiedzi i ich goście szczą na mojej klatce schodowej.
Regularnie piją pod kamienicą, tłuką butelki i chodzą lać do klatki. Dlaczego z tym nie walczę? Dlaczego nikt z tym nie walczy? Odpowiedzią są bodźce: ja to mieszkanie wynajmuję tylko przez rok, więc nie opłaca mi się wchodzić w konflikt z nimi; inni, jak sądzę, też nie wchodzą z nimi w konflikt, bo im się to zwyczajnie nie opłaca; większość z tych lumpów jest na utrzymaniu mops-u (mieszkanie w tej kamienicy też dostali od miasta – oczywiście w samym centrum); wezwana „straż” miejska i tak niewiele może w tej sprawie zdziałać; nikt nie będzie płacił za ochronę, w ogóle nikt nie będzie angażował się w dbanie o coś, co jest rozpadającą się ruiną należącą do miasta – czyli do nikogo.
Gdyby kamienica i podwórko należało do mnie, to nie tolerowałbym takiego zachowania na mojej posesji – zresztą obniżałoby ono wartość rynkową mieszkań, które bym wynajmował. Zresztą sam kloszard wiedziałby o tym i nie pchałby się tak bezpardonowo szczać na klatkę. Ludzie wiedzą, że nie można lać „u kogoś” na środku – to tylko u nikogo można. U nikogo – czyli na terenie należącym do państwa.
Podobnie jest z rowerami miejskimi – prawie połowa z nich jest poszarpana i pognieciona. Gdyby te rowery należały do kogoś, komu zależałoby na zachowaniu ich wartości, to ludziom nie przeszłoby płazem ich niszczenie. Większość tych idiotów swoim rowerem nie rzucałaby tak – więcej, gdyby pożyczyliby je od znajomego albo wypożyczyli w prywatnej firmie to dbaliby o nie z obawy przed odpowiedzialnością materialną czy utratą reputacji.
Podobnie jest z ulicą i chodnikami. Syf na chodnikach jest dlatego, że chodnik nie należy do nikogo. Ludzie to wiedzą – dlatego u kogoś na posesji (nawet gdy nikt nie widzi) nie rzucą papierka na ziemię, bo wiedzą, że to jest kogoś. A gdy chodnik należy do miasta – to miasta problem, nie ich. Oczywiście upraszczam trochę, ale co do zasady – bodźce działają!
Innym przykładem jest ulica – o to jeden z moich ulubionych, bo kto by budował i remontował drogi, gdyby rząd nie był ich właścicielem? Wszystkim by się opłacało „jechać na gapę” – jak Samuelson zuważył – i koszt zrzucaliby na innych, a sami korzystaliby do woli. Z tej ułomnej intuicji twórców teorii „dóbr publicznych”, muszę teraz znosić perwersyjne bodźce własności publicznej.
Po pierwsze, skoro dostęp do dróg jest darmowy i nieograniczony to skutkiem są korki (na prywatnych drogach cennik może być dostosowany do ruchu, dzięki czemu ludzie dostosowaliby się do niższych cen, czego skutkiem ubocznym byłaby przejezdność). A po drugie – co szczególnie wyprowadza mnie z równowagi – muszę znosić hałas. Okna w moim mieszkaniu są od strony ruchliwej ulicy. Z normalnym hałasem ulicznym jeszcze da się żyć, ale nóż otwiera się w kieszeni, gdy siedzę sobie wieczorem, czytam książkę, słucham radio, a pod oknami albo przejeżdża jakiś idiota z rozkręconą muzyką tak, że zagłusza moje radio, albo ścigają się motory.
W świecie prywatnej własności takie niedogodności regulowałaby konwencja społeczna – najprawdopodobniej wyeliminowałby je rynek i inne instytucje społeczeństwa obywatelskiego. Jeżeli ulice należałyby do mieszkańców, to mogliby oni z łatwością wyeliminować pojazdy, które wytwarzają nadmierny hałas – zwyczajnie zabraniając wjazdu im na ich posesję. A tak jedyne co mi pozostaje to albo zostać posłem i wprowadzić zakaz hałasowania w całym kraju albo muszę się przeprowadzić.
Własność publiczna skłania ludzi do szczania na klatce. Chodniki, ulice, mieszkania, szpitale, szkoły, transport publiczny, urzędy, policja, armia, sądy, ubezpieczenia „społeczne”, pomoc „społeczna”, ochrona środowiska, nauka, fundusze spójnościowe, subsydia rolnicze, subsydia na innowacje, R&D, kulturę wysoką, dziedzictwo narodowe, kulturę fizyczną i informatykę (na marginesie: naprawdę są takie pozycje w budżecie!) – wszystko to jest narażone na swoją wersję „szczania na klatce”. Mówiąc krótko: sfera publiczna to plątanina perwersyjnych bodźców.