Żyjemy w natłoku informacji i w ciągłym stanie zagrożenia, które potęgowane jest przez algorytmy czy clickbaity. A wszystko to wpada na podatny grunt naszej psychiki – w czasach, w których coraz bardziej nie wiadomo, co wydarzy się następnego dnia, potrzebujemy mieć nad naszym życiem kontrolę. I choć ta kontrola jest ułudą, wydaje nam się, że wtedy łatwiej jest żyć.
Budzimy się rano i pierwsze, co robimy, to sięgamy po telefon. Idąc spać, często naszym ostatnim kontaktem ze światem jest Instagram, TikTok, czy Facebook. Social media, internet, informacja, a właściwie szybkość jej uzyskania, stały się sensem naszego życia. Chcemy wiedzieć, co się dzieje na świecie, a nawet bardziej, co dzieje się wśród naszych znajomych lub nieznajomych, tzw. influencerów, którzy poprzez telefon dzielą się swoim życiem. Boimy się, czy przypadkiem nie wybuchła kolejna wojna albo nie powstał nowy śmiercionośny wirus. Od razu chcemy wiedzieć, co zmienia się w konfliktach, które już się toczą, właściwie obok nas. Bo między innymi dostęp do tych informacji sprawia, że świat jest coraz mniejszy. Żyjemy w natłoku informacji i w ciągłym stanie zagrożenia, które potęgowane jest przez algorytmy czy clickbaity. A wszystko to wpada na podatny grunt naszej psychiki – w czasach, w których coraz bardziej nie wiadomo, co wydarzy się następnego dnia, potrzebujemy mieć nad naszym życiem kontrolę. I choć ta kontrola jest ułudą, wydaje nam się, że wtedy łatwiej jest żyć.
Żyjemy w czasach, w których emocje rządzą światem. A do tego nikt nas nie nauczył, jak je kontrolować. Strach, złość, radość – to one sprawiają, że kupujemy dany produkt. Marketingowcy od lat korzystają z tych narzędzi. Ale to również emocje wpływają na to, na kogo zagłosujemy, czy będziemy za udzieleniem pomocy Ukrainie w dalszej walce lub czy będziemy wspierać Palestynę czy Izrael w toczącym się konflikcie. To one decydują, kogo będziemy słuchać i komu wierzyć. Informacja jest walutą. Walutą, która zmienia się w ogromną siłę nabywczą – procenty w badaniach opinii publicznej, które wpływają w końcu na decyzje rządów. To ona również sprawia, czy media zarabiają oraz jaki zysk generują duże platformy cyfrowe. Algorytmy zbudowane są w taki sposób, że dana informacja musi być odpowiednio nacechowana emocjonalnie. Bo inaczej nikt jej nie przeczyta ani nie obejrzy. Mamy tu dysonans z etyką i etosem dziennikarskim oraz modelem biznesowym, który obecnie nie wspiera niezależnego dziennikarstwa, a raczej stawia na szybką sensację.
Miałam napisać artykuł o dezinformacji w mediach, a dopiero w trzecim akapicie dotykam tego słowa. No właśnie. Bo żeby mówić o dezinformacji w mediach, potrzebujemy zrozumieć mechanizmy, które rządzą naszą przestrzenią informacyjną. Dezinformacja, rozumiana jako możliwe do zweryfikowania nieprawdziwe lub wprowadzające w błąd informacje, tworzone, przedstawiane i rozpowszechniane w celu uzyskania korzyści gospodarczych lub wprowadzenia w błąd opinii publicznej, które mogą wyrządzić szkodę publiczną (definicja opublikowana przez Komisję Europejską) jest znana od wieków. Sun Tzu – starożytny chiński myśliciel, ulubieniec wielu polskich polityków, w swoich 13 złotych zasadach skupił się na działaniach, które dzisiaj podlegają pod słowo „dezinformacja” lub coraz częściej są używane jako operacje wpływu. Kto z nas nie zna rzymskiej maksymy „dziel i rządź”? Tak bardzo wplata się w taktykę wojenną Rosji w zachodnim świecie – wsparcie wszelkich tematów polaryzujących społeczeństwo, m.in. migranci, społeczność LGBT, a ostatnio zielony ład i protesty rolników, które nagle wypłynęły w trakcie roku wyborczego. Nazywany on jest powszechnie Mega Election Year, ponieważ ok 50% światowej społeczności jest w tym roku uprawniona do głosowania. A tematem przewodnim Komisji Europejskiej przed wyborami miał być właśnie zielony ład. To jest siła informacji. Dzięki niej można rozpętać panikę, ale też uspokoić społeczeństwo. A ostatnie wydarzenia w Wielkiej Brytanii pokazują, że można rozpętać ogólnokrajowe zamieszki.
Żyjemy w świecie, w którym informacji w ciągu jednego dnia dostajemy tyle, ile nasi przodkowie dostawali w ciągu całego życia. Nie jesteśmy w stanie zweryfikować każdej jednej, która do nas dochodzi. Szczególnie, że wiele z nich przyjmujemy, nie będąc tego świadomi. Ot, skrolując internet, nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo zadziałać może na nas obraz, który akurat się pojawi, gdy będziemy się (naszym zdaniem) relaksować lub jakaś informacja, którą usłyszymy przypadkiem, siedząc w restauracji lub przechodząc obok innej osoby. I tutaj mamy do czynienia z efektem potwierdzenia, czyli tendencji do preferowania informacji wspierających nasze hipotezy czy przypuszczenia, na których wiele algorytmów jest zbudowanych. Wystarczy zobaczyć lub usłyszeć tę samą informację kilka razy, żebyśmy zaczęli w nią wierzyć. I na tym właśnie bardzo mocno działają aktorzy, którzy rozprzestrzeniają dezinformację – wiedzą, że w powtórzeniu siła. Ile razy słyszeliśmy o przekazie dnia, który jedna partia powtarzała notorycznie przez wszystkich swoich reprezentantów w mediach. To są zabiegi psychologiczne, które działają.
I do tego możemy dodać kryzys tradycyjnych mediów, które cały czas walczą o swoją widownię, a co za tym idzie, o utrzymanie. Źródłem wiedzy na temat tego, jak korzystamy z internetu może być raport Meltwater, który w podsumowaniu roku 2023 pokazał, że 97,8% ludzkości posiada jakikolwiek telefon komórkowy, z czego 97,6% smartfona. Natomiast 66,2% ludzi z 8,08 miliarda posiada dostęp do internetu. Idąc dalej tropem tego raportu, 52,9 % użytkowników mediów społecznościowych w Polsce używa ich jako źródła informacji. Tych mediów społecznościowych, które w dużej mierze rządzą się nacechowanymi emocjami i opartymi na błędzie potwierdzenia algorytmami. Biznes model, który obecnie rządzi przestrzenią informacyjną, jest samonapędzającym się kołem, które pomimo próby regulacji i radzenia sobie z tym problemem wspiera dezinformację. Także daleko w taki sposób nie zajdziemy. Nowa metoda zarabiania pieniędzy przez media stawiająca na pay walla, oczywiście dobra z biznesowego punktu widzenia oraz odpowiednia w kontekście zapłaty za rzetelną pracę dziennikarską, która powinna być odpowiednio wynagradzana, powoduje również wykluczenie informacyjne. Coraz więcej osób korzysta z mediów społecznościowych jako z platform informacyjnych. Elon Musk, kupując Twittera pod koniec 2022 roku, pierwsze co zrobił, to rozwiązał Radę doradzającą władzom firmy w kontekście bezpieczeństwa. Następnie zwolnił prawie cały zespół trust and safety. Ludzi, którzy zajmowali się sprawdzaniem kontentu obecnego na platformie i nie mówię tu nawet o ich weryfikacji co do prawdziwości twierdzeń, bo szczególnie w Stanach Zjednoczonych, gdzie wolność słowa jest nadrzędną wartością, jest w tej sprawie wiele kontrowersji. Mówię tutaj o mowie nienawiści, wykorzystywaniu seksualnym dzieci, czy zapobieganiu samobójstwom. Inna platforma – Meta – do tej pory boryka się z problemem ludobójstwa w Birmie w 2017 roku, gdzie Rohingowie i Amnesty International jasno mówią, że czystka etniczna na taką skalę nie miałaby miejsca, gdyby nie algorytm Facebooka, który ułatwił rozprzestrzenianie się mowy nienawiści oraz brak osób do moderacji kontentu (Facebook miał dwie osoby do moderowania kontentu w Birmie, zrzucając to na karb braku znajomości języka). W trwającej właśnie kampanii wyborczej w USA, Elon Musk, łamiąc, jeszcze istniejące regulacje własnej platformy, udostępnia deepfakes przedstawiające Kamelę Harris w negatywnym świetle. Niejednokrotnie również atakował osoby i instytucje zwalczające dezinformację i operacje wpływu, chociażby twórców frameworku DISARM. Zresztą nie on jeden, takie ataki są normą właściwie na każdej platformie cyfrowej, włączając w to komentarze pod artykułami na internetowych stronach mediów tradycyjnych. Bo dzisiaj świat przeniósł się do internetu i media, których tam nie ma, nie istnieją.
No właśnie, jak tutaj ważne są tradycyjne media, tradycyjne w kontekście redakcyjnym i etosu dziennikarskiego, te, które weryfikują informacje i cechują się rzetelnością. Niezależne i obiektywne – takie media w dzisiejszych czasach, w których panuje natłok informacji, a politycy czy szefowie służb informują o wzmożonych operacjach wpływu w zachodnim świecie, to skarb. Media, którym ludzie mogą zaufać i takie, które nie karmią się sensacją. Wiele jeszcze zostało, wiele natomiast, by się utrzymać, postawiło na sensacje, emocje i clickbaity. Nie trzeba wcale używać wysublimowanych narzędzi, by zmienić postawy obywateli. Putin, dwa dni przed rozpoczęciem Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa w lutym 2024 r. powiedział, że woli Bidena niż Trumpa. I wszystkie największe media zaczęły o tym pisać, co więcej, pokazując ich wspólne zdjęcie. Tak jednym ruchem zmienił narrację mediów z tej pokazującej siłę zachodu pod przewodnictwem Prezydenta USA. Całe szczęście, media też się uczą i gdy we wrześniu Putin powiedział to samo o Kamali Harris, komentowały to już inaczej. Chociaż nadal ten tekst trafił na główne strony.
I teraz nasuwa się podstawowe pytanie: co możemy zrobić, by zwalczać dezinformację? Jak powiedziała jedna z moich rozmówczyń w programie Anatomy of Disinformation na TVP World: „byłabym bardzo bogata, gdybym znała receptę”. Dezinfromacja oparta jest w dużej mierze na ludzkiej psychice i czerpie z naszej wrażliwości, podsycając emocje, takie jak strach czy złość. Bazuje również na zmianach geopolitycznych, których jesteśmy teraz świadkami. Każdy człowiek, ponad wszystko, potrzebuje poczucia bezpieczeństwa. Gdy grunt sypie nam się pod nogami, szukamy prostych rozwiązań, które mogą wytłumaczyć nawet nieprawdopodobne wydarzenia. To po raz pierwszy na taką skalę stało się w trakcie pandemii Covid-19. Świat się zatrzymał, a my byliśmy w szoku, nie wiedząc, co będzie dalej. Nie wiedzieli też tego rządzący, media czy osoby powszechnie uważane za autorytety w tej dziedzinie. I to był czas, gdy dezinformacja i teorie spiskowe sięgały wyżyn popularności. Bo dawały jakieś wytłumaczenie, a gdy świat nagle się zatrzymał, właściwie możliwe jest wszystko.
By zmienić przestrzeń informacyjną i uodpornić społeczeństwo na dezinfromację, potrzebujemy szybkich, zdecydowanych działań. Może to być osiągnięte tylko we współpracy w tzw. całym społeczeństwie – pomiędzy instytucjami międzynarodowymi, państwowymi, społeczeństwem obywatelskim, akademią i mediami właśnie. Fact checking powinien być podstawą w redakcjach – sam Der Spigel ma ponad 60-osobowy zespół factcheckerów. Zastanawiam się, czy którekolwiek polskie media mają ich chociaż połowę? Kolejną kluczową kwestią jest strategiczna komunikacja i dotarcie do grup szczególnie narażonych. Jeżeli większość informacji, które do nas docierają, jest negatywna lub fałszywa, to ona właśnie kształtuje podejście do świata nas i naszego społeczeństwa. I w tym zakresie potrzebujemy odpowiedniej edukacji medialnej i krytycznego myślenia. Finlandia od tego roku szkolnego zaczęła uczyć dzieci w wieku 4 lat, bo stwierdziła, że rozpoczęcie takiej edukacji w wieku lat 7, jak to było do tej pory, to zdecydowanie za późno.
Mogłabym tu wymienić jeszcze kilka recept, ale powiem ostatnią – potrzebujemy edukacji emocjonalnej. Nikt nas nie uczył, jak radzić sobie z emocjami. Czas to zmienić – gdy będziemy wiedzieć, co czujemy i dlaczego, łatwiej nam będzie zbudować odporność na dezinformację.
W zeszłym roku byłam Na szczycie Noblowskim w Waszyngtonie, współorganizowanym przez Fundację Noblowską i Narodową Akademię Nauk, której jako Alliance4Europe byliśmy partnerem. To było wydarzenie, jakich potrzebujemy więcej. Takich, które nie tylko zamykają ekspertów zajmujących się zwalczaniem dezinformacji, ale takich, które otwierają społeczność szerzej. Bo jeżeli chcemy zmienić system, tak, by nasza przestrzeń informacyjna była bezpieczniejsza, potrzebujemy lepszego finasowania mediów, zrozumienia dezinformacji głębiej ze strony zarówno psychologicznej, jak i socjologicznej. Potrzebujemy także tworzenia i promowania treści naukowych i sprawdzonych informacji w sposób, który jest dostępny i przyjazny dla większości społeczeństwa. Rosja, Iran, Chiny czy partie populistyczne robią to doskonale. Wiedzą, jak dotrzeć do pojedynczego człowieka, dlatego zaczynają mieć przewagę. I oczywiście im służy polaryzacja społeczna i destabilizacja demokracji. Zawsze łatwiej jest niszczyć niż budować. I jedną z głównych walk, które toczą się w tym momencie w polskiej sferze informacyjnej, to ta o wsparcie Ukrainy. I chyba wszyscy wiemy, że rządzący w żadnym demokratycznym kraju, obecnie nie zdecydują przeciw społeczeństwu, które obecnie bombardowane jest antyukraińskimi narracjami. Jesteśmy w momencie, w którym nie mamy innego wyjścia, jak budować na nowo nadzieję, bo wojna teraz toczy się w dużej mierze w naszej sferze informacyjnej, toczy się o nasze serca i umysły. W Polsce nie mamy jeszcze rosyjskich czołgów na naszej ziemi, ale mamy je już w głowach wielu Polek i Polaków. Tak działa dezinformacja i operacje wpływu – a Rosja chce, żebyśmy się bali.