Opozycja głośno spiera się, czy mimo wszystko wziąć udział w niezgodnych z prawem wyborach, czy je zbojkotować. Jedni nawołują do walki, wbrew wszelkim przeciwnościom, podczas gdy inni podkreślają swoją niezgodę na legitymizowanie wyborów przeprowadzanych z jawnym pogwałceniem prawa. To stawia Jarosława Kaczyńskiego w sytuacji komfortowej. Oto staje przed szansą osiągnięcia pełnego politycznego zwycięstwa: będzie miał prezydenta z bardzo słabym mandatem, zalegalizowane wybory i rozbitych, głęboko podzielonych konkurentów.
Adrian Nielegalny
Rację ma Marcin Wojciechowski zauważając na swoim profilu facebookowym, że obciążone wadą prawną wybory prezydenckie są Kaczyńskiemu na rękę. Andrzej Duda zostanie prezydentem, ale Prezes będzie miał w ręku pretekst do odwołania go w każdej chwili:
Do tej pory Kaczyński trzymał w garści Dudę możliwością niewystawienia go w wyborach na drugą kadencję. I dzięki temu Duda podpisywał wszystko, był lojalny. A w drugiej kadencji?
Druga, ostatnia kadencja daje prezydentom w Polsce i w ogóle na świecie, poczucie całkowitej swobody. Już nic nie muszą, nie zabiegają o względy partii ani nikogo, bo już ich nie potrzebują. To koszmarny sen Kaczyńskiego. Przecież Duda uniezależniony od niego może wybić się na niepodległość, chociażby po to, by nie przejść do historii jako „długopis,” „Adrian.”
Andrzej Duda wygrywając zorganizowane zgodnie z prawem wybory faktycznie wyszedłby z nich bardzo wzmocniony. Mając przed sobą pięć lat prezydentury, która jest szczytem kariery politycznej, mógłby się uniezależnić od Prezesa i postarać się pozbyć szyderczej łatki „Adriana”.
Dla PiSu gra jednak idzie o to, żeby wybrany w niedemokratycznej procedurze prezydent został międzynarodowo uznany. Bojkot ze strony opozycji i bardzo niska frekwencja mogłaby doprowadzić do groźby nieuznania wyborów przez partnerów europejskich (Parlament Europejski przegłosował już nawet rezolucję, której logiczną konsekwencją może być nieuznanie wyborów), a także przez Stany Zjednoczone. Aż tak słaby prezydent nie jest Kaczyńskiemu na rękę, bo generowałby potężne kłopoty polityczne.
Wojownicy
Groźbę nieuznania wyborów odsuwają na bok zwolennicy wzięcia udziału w wyborach i odebrania PiSowi urzędu prezydenta. Przeciwko bojkotowi argumentują przekonująco i czasem bardzo emocjonalnie, jak choćby Ziemowit Szczerek na łamach „Liberte!”:
Przestańcie więc już mendzić o tym bojkocie i idźcie głosować, albo głosujcie korespondencyjnie, mimo, że taki sposób głosowania jest niedemokratyczny. Trudno. Nieobecni głosu nie mają, nikt ich o zdanie nie pyta, a historia zazwyczaj ma w dupie powód nieobecności.
Wtórują mu liczni przedstawiciele lewicy i politycznego centrum, którzy mówią, że sytuacja zmusza nas do tego, żeby zagrać z oszustem i spróbować wygrać w jego własną grę. Rozumiem te emocje. Rozumiem, bo też jestem Polakiem, wychowanym jak większość osób z mojego pokolenia na tradycji powstańczych zrywów, szaleńczych szarż i zemsty na wrogach, „z Bogiem i choćby mimo Boga!”. Rozumiem, bo też swoje wystałem z narastającym poczuciem bezsilności na demonstracjach, bo też czuje się upokorzony pogardą dla państwa, prawa i obywateli, którą prezentują od lat rządzący.
Z drugiej jednak strony jako politolog na politykę patrzę jednak dość chłodno. Wiem, że udział kandydatów opozycji w wyborach oddala, realną wedle mojej wiedzy, perspektywę nieuznania wyborów przez Unię Europejską. Wiem też, że do wygranej z Dudą potrzebna byłaby pełna mobilizacja opozycji, która dziś nie jest możliwa.
Legaliści
Jak to zwykle w naszej historii bywało, jest spora grupa osób, która na pytanie „Bić się czy nie bić”, odpowiada negatywnie. Żadnych nielegalnych pseudowyborów! Żadnych zmian konstytucji! Opinię tę w słowa ubrał Borys Budka:
Nie może być tak, że przez pięć lat bronimy zasad, a później bierzemy udział w wyborach, które mogą być nieuczciwe. Nie będziemy legitymizować bezprawia.
Przed układami z Kaczyńskim przestrzega też Adam Michnik na łamach Gazety Wyborczej przywołując powiedzenie Antoniego Słonimskiego, że nie można grać w szachy, kiedy przeciwnik gra z nami w dupniaka. Wzywa, by nie dać się wciągnąć w legitymizowanie wyborczego oszustwa, bo to skompromituje i ośmieszy opozycję.
Pogląd Michnika jest mi bliski, jest też bliski wielu innym, którzy przekonują do konieczności zbojkotowania wyborów. Nie bardzo mi się mieści w głowie, aby wziąć udział w wyborach w sytuacji, w której część moich współobywateli będzie pozbawiona możliwości głosowania (np. osoby mieszkające zagranicą), kandydaci w stanie (de facto choć nie de iure) nadzwyczajnym nie mogą prowadzić kampanii wyborczej, legalność wyborów ma stwierdzić nielegalnie powołana izba Sądu Najwyższego a przygotowywana naprędce i z pogwałceniem zasad procedura głosowania korespondencyjnego nie daje gwarancji uczciwości aktu wyborczego.
My, pożyteczni idioci
Co ciekawe, obie strony sporu wzajemnie oskarżają się o to, że „realizują scenariusz Kaczyńskiego”, że mimo szlachetnych pobudek, pełnią rolę pożytecznych idiotów PiSu. Prawda jest jednak jeszcze bardziej przykra. Pożytecznymi idiotami jesteśmy wszyscy. Czego bowiem chce Kaczyński?
Prezes nie chce bojkotu, chce nieudanego bojkotu. Nie chce wielu milionów zmobilizowanych wyborców opozycji przy urnach, starczy mu choć jeden opozycyjny kandydat i ze dwa miliony głosów na niego. Dzięki temu będzie miał słabego prezydenta, podzieloną opozycję i jednocześnie duże szanse na unikniecie nieuznania wyborów przez społeczność międzynarodową. Zgarnie całą pulę w tej rozgrywce.
Dlatego PiS użyje wszystkich środków, żeby utrzymać spór w łonie opozycji. Gdyby przeważyła opcja bojkotu, to będzie podbijanie bębenka szans Władysława Kosiniaka-Kamysza albo Szymona Hołowni. Jeśli będzie groźba zbyt dużej mobilizacji wyborczej opozycji, to wynajęte internetowe trolle zadbają, żeby przypomnieć o szacunku do prawa. Prawdopodobnie jednak trolle nie będą nawet potrzebne. Rozgrzane od emocji środowiska ideowych przeciwników PiSu same załatwią sprawę. Bój „legalistów” z „wojownikami” będzie z lubością oglądany przez Prezesa. Jak ekscytujące rodeo.
Droga wyjścia
Jeśli opozycja nie chce po raz kolejny dać się ograć Jarosławowi Kaczyńskiemu, to musi dokonać jednoznacznego wyboru: albo wszyscy idą do wyborów i mobilizują wspólnie do udziału w nich, albo wszyscy je bojkotują, rezygnując z kandydowania. Oba te warianty są dla PiSu niepożądane. Oba mają wiele argumentów za sobą i duże grono zwolenników. Oba są trudne do wprowadzenia.
Wariant pójścia do wyborów oznacza konieczność przekonania „legalistów”. Śmiem wątpić, czy liderzy opozycji mają wystarczająco duży autorytet społeczny, żeby to zrobić. Mobilizacja może się więc nie udać i Andrzej Duda i tak wygra. Wariant ten jest więc obciążony bardzo dużym ryzykiem.
Wariant bojkotu jest technicznie dużo prostszy. Nie trzeba przekonywać ludzi, wystarczy dogadać się w gronie kandydatów opozycji na wspólną rezygnację ze startu. Wtedy „wojownicy” po prostu nie będą mieli na kogo głosować, ale trzeba będzie ich z kolei wspólnie przekonać, że nie doszło do kapitulacji tylko do taktycznego uniku. Z drugiej jednak strony, opozycja musiałaby już teraz prowadzić szeroką akcję „dyplomatyczną”, która miałaby zagwarantować nieuznanie wyborów przez najważniejsze kraje. Ze świadomością, że skutek tej akcji będzie niepewny.
Oba warianty są więc obciążone dużym ryzykiem, ale w mojej ocenie od polityków możemy wymagać chłodnej analizy i wyrachowanego wyboru. Na razie opozycja nie wygląda jednak niestety na zdolną do podejmowania takich trudnych decyzji. Kandydaci grają na siebie, a partie starają się raczej od siebie odróżnić niż iść jedną drogą. Jeśli to się szybko nie zmieni to wyborcze rodeo skończy się dla opozycji pod kopytami byka. Ku uciesze najsłynniejszego w Polsce wielbiciela tego sportu.