„Dlaczego potrzebne nam jest niepodległe i niezawisłe państwo? Po to, żebyśmy mogli być wolni. Nie ma niepodległości bez praw i wolności.”
Jakiś czas temu przeczytałem Ucieczkę od wolności Ericha Fromma, dłuższy esej socjologiczny wydany w 1941 r. analizujący przyczyny zwycięstwa NSDAP w Niemczech w 1933 r. Fromm, najogólniej, rozróżnia w tej pracy dwa rodzaje wolności: wolność od czegoś i wolność do czegoś. Z wykształcenia był psychologiem. jak i filozofem, więc początek książki poświęca szerokiej analizie tego, co nazywa procesem „indywiduacji jednostki”. Pisze, że człowiek rodzi się związany bardzo silnymi więzami z wieloma podmiotami tuż po urodzeniu: ze środowiskiem, z rodzicami, z otoczeniem itd. Jego istnienie jest, mówiąc najprościej, pod każdym względem zależne od świata zewnętrznego. Wraz z dorastaniem pozbywa się tych więzów, jednego za drugim, i stopniowo coraz bardziej uświadamia sobie siebie, jako odrębny byt, odrębną jednostkę. Staje się świadom bycia sobą i wraz z tym uświadamianiem zrzuca skórę zależności od świata, by stać się, no właśnie, wolnym. Wolnym od tych przyrodzonych więzów, od rodziny, otoczenia, rówieśników itd. Dopiero zrzuciwszy te więzy i osiągnąwszy pełną niezależność można powiedzieć, że staje się w pełni odrębnym człowiekiem.
Ale Fromm pisze jeszcze o drugim, o wiele ważniejszym rodzaju wolności, a więc wolności do czegoś. To „do” definiuje jako miłość oraz twórczą pracę; pisze, że nie tylko będąc wolną od zewnętrznych ograniczeń, ale również wolną DO spełnienia zawodowego oraz osobistego jednostka osiąga dojrzałość. Jest, jak to pisze, „zintegrowana”. Dopiero, gdy jej wolność osobista jest spuentowana wolnością do spełnionego życia możliwe jest osiągnięcie szczęścia.
I tutaj zaczyna się główny temat rozprawy: Fromm pisze, że z wielu powodów – socjoekonomicznych, kulturowych, psychologicznych, życiowych, osobistych – jednostki tej wolności DO nie mają. Nie dostali jej, nie zapracowali na nią, nie trafiła im się, mniejsza z tym – nie mają jej. I w takim wypadku, jak pisze dalej, dochodzi do zagubienia jednostki. Do jej zatracenia w świecie, który nie daje możliwości spełnienia, do swoistego „przedawkowania” wolności, ale tylko tej wolności OD, wolności od opieki, od bezpieczeństwa, innymi słowy – do przerażenia przymusem wzięcia odpowiedzialności za swoje życie. I tutaj następuje tytułowa ucieczka od wolności. Pozbawiona jakiegokolwiek nadającego sens kontaktu ze światem jednostka tej wolności, de facto, nie chce, odwraca się od niej, odrzuca ją, nienawidzi jej, bo w jej mniemaniu ta teoretyczna wolność nic jej nie dała, nie dostała narzędzi koniecznych do tego, by z tej wolności skorzystać. W następstwie jest niezwykle podatna na to, by zostać zawłaszczoną przez wszelkiego rodzaju radykalizmy.
To właśnie, jak pisze Fromm, nastąpiło w międzywojennych Niemczech. Druga część jego pracy jest w dużej mierze poświęcona analizie ówczesnych warunków socjoekonomicznych, które sprawiły, że wielkie masy ludności mogły tak łatwo poddać się narodowosocjalistycznej retoryce (poczucie klęski i upokorzenia po Wersalu, pauperyzacja niższej klasy urzędniczej będąca wynikiem kryzysu finansowego, rewolucja konserwatywna, jest też miejsce na analizę osobowości samego Hitlera). Efekt był taki, że wyrwana ze swoich korzeni, nieszanująca biedniejących i niemających kontaktu ze współczesnym światem rodziców, upokorzona i rozgoryczona młodzież niemiecka szukała kogoś, kto im da wizję tego, do czego mogą zmierzać, nada jakikolwiek sens ich życiu. I m.in. to, jak twierdzi Fromm, stoi za sukcesem faszystów.
Naszły mnie te przemyślenia, gdy na Igrzyskach Wolności stałem z tyłu sali z koleżanką z Razem i słuchaliśmy Tuska i on mówił to, co napisałem na początku i napiszę jeszcze raz:
„Dlaczego potrzebne nam jest niepodległe i niezawisłe państwo? Po to, żebyśmy mogli być wolni. Nie ma niepodległości bez praw i wolności.”
A ja się pytam – wolności do czego? Do tego, żeby rodzina nas okradała z mieszkania albo do pracy w korpo za dwa osiemset? Bo tak właśnie wygląda rzeczywistość dla wielu moich rówieśników, dla starszych i młodszych millenialsów, którzy nie zostali informatykami, prawnikami albo lekarzami. Jest tą pracą w korpo, biedowaniem na stażach czy umowach śmieciowych, innymi słowy – posiadaniem całej wolności OD jednocześnie nie będąc wolnym do niczego. Jest to, oczywiście, kolejny truizm i standardowy argument młodej, kawiorowej, rozpieszczonej lewicy (sam Fromm był radykalnym socjalistą), ale ja nie należę do kawiorowej lewicy i się z nią nie zgadzam, staram się jeno ustosunkować do tego, co powiedział Tusk i do całych Igrzysk.
Nie mam zamiaru usprawiedliwiać ani siebie ani moich znajomych z tego, że mamy takie, a nie inne życie, ale te zdania Tuska z przemówienia, te zacytowane przeze mnie kawałki, uderzyły mnie wyjątkowo mocno, bo mi o tym wszystkim przypomniały. I przypomniały o tym, że przecież wiem, dlaczego liberałowie w tym kraju nie mają żadnej pozycji i dlaczego aktualnie triumfy święci prawica. Święci je, bo dała to, czego nie dał nikt inny: dała wizję tego, jaka Polska może być. Można się z tą wizją nie zgadzać, można nią gardzić, nazywać zabobonem, ciemnogrodem, zaściankiem, przaśną dekoracją, można jej przyporządkować każdy epitet, ale to nie ma znaczenia, bo ona JEST, po prostu jest, gotowa do skonsumowania, dająca poczucie godności, celu i przynależności do grupy, afirmująca zastany porządek społeczny, a przede wszystkim – zrównująca oderwanego od rzeczywistości przedstawiciela „elit” i prowincjonalnego mechanika samochodowego.
Ta wizja tego, dokąd zmierzamy jest czymś, na co w aparacie pojęciowym pragmatycznego liberalizmu czy dekonstrukcjonistycznej lewicy nie ma miejsca, ale jest to dokładnie to, co, moim zdaniem, jest w tym momencie niezbędne, by przekonać do siebie ludzi. Ja wiem, że jeśli się miewa wizje to należy iść do lekarza, ale żyjemy w takich czasach, że tego rodzaju „lewicowi jurodiwi” mogą stać się konieczni.
Stałem z koleżanką z Razem słuchając tego przemówienia i ona powiedziała, że kiedyś też tak będzie, że też tak będzie stać i wygłaszać przemówienie przeciwko prawicy i faszyzmowi, a potem jedliśmy obiad w barze w głównej sali i mówiła, że jest smutna, bo w wyborach samorządowych nigdzie się nie dostała, ale to nic, bo Biedroń też się nie dostał trzy razy z rzędu. I mówiła i mówiła i w ogóle nie była zainteresowana tym, co ja o tym wszystkim sądzę, ani ja ani ktokolwiek inny, mówiła pozbawiona daru słuchania, bo dla niej najważniejsza jest Sprawa, bo ważna jest ona i prawa kobiet i prawa mniejszości, bo jej nie obchodzi nic więcej, a potem się dziwi, że nie wygrywa. I ona o tym gdzieś bardzo głęboko wie, bo sama powiedziała, że bardzo trudno jest im – lewicy w sensie – wyjść poza grono ich wspólnych znajomych.
Myślałem o tym wszystkim, jak się snułem po tych salach i słuchałem przemówień i paneli, które były ciekawe i z którymi ja się nawet – tak czysto poglądowo – zgadzam; ale które nie mają związku z moim życiem. Żadnego. Igrzyska to bańka, festyn elitarnych osobowości, które mówią same do siebie poklepując się nawzajem po plecach – nie, nawet nie mówią, one PRZEMAWIAJĄ z ambony pełnym wyższości głosem, wyższości wobec Kowalskiego, którego trzeba nauczać, którego trzeba edukować, iść z kagankiem oświaty i latarnią pokazywać głupiemu ludowi wyjście z jaskini. Nawet głoski i sylaby w ich gardłach mają inną barwę. Ja się mogę z nimi zgadzać, mogę ich podziwiać, mogę słuchać, tego, co mają do powiedzenia – ale nie mam z nimi nic wspólnego.
Mówimy o zjednoczonej Europie, a każdy tam egzystuje w swojej bańce; mówimy o równości szans, a każdy z nich by się czuł lepszy ode mnie. To jest dylemat, z którego prawica znalazła wyjście i to wyjście bardzo proste: cynicznie podpinając się pod wolę „suwerena narodu” i mówiąc jego językiem dała mu silne poczucie własnej wartości. My mamy siebie samych, oni mają siebie nawzajem. Dlatego wygrywają. Dlatego zawsze wygrają.