Kryzys demokratyczny, który zgodnie z literaturą tematu objawia się malejącą partycypacją polityczną, rosnącą absencją wyborczą, płynnością elektoratów oraz coraz mniejszym znaczeniem partii politycznych, od kilku lat krąży nad Europą. Pierwsze ulegają tej tendencji demokracje dotknięte kryzysem ekonomicznym, przykładem może być tu Hiszpania lub Grecja. To właśnie w tych krajach doszło do pojawienia się ruchów populistycznych, które zdaniem Olgi Wysockiej, pod której redakcją wyszła książka „Populizm”, w XXI są odpowiedzią na kryzys instytucji demokratycznych oraz demokracji per se.
Polska, zdaniem byłego premiera Donalda Tuska miała być zieloną wyspą w Europie pogrążonej w kryzysie. Dlaczego więc także u nas w siłę rosną opcje populistyczne? Śledząc wydarzenia na madryckim Puerta del Sol w 2011 roku, rozmawiając z uczestnikami protestów, czułam, że Polska, odejmując potężną skalę korupcji, nie rożni się tak wiele od Hiszpanii, jak przedstawiał to nasz ówczesny premier.
To prawda, że zarówno wtedy jak i obecnie Polska, jest państwem na dorobku, ale lansowanie propagandy sukcesu, kiedy na ulicach widzi się tak wielu ludzi bezdomnych lub po prostu bardzo biednych, jest pozbawiona empatii. Można od razu dodać, że tym ludziom się „nie udało”, ale czy sukces odniosły rzesze pracujące na pensjach minimalnych ledwo pozwalających na przeżycie? Co to za rząd, który interesuje się jedynie „ściąganiem kapitału zagranicznego” nie stając jednocześnie w obronie warunków pracy polskich pracowników? Podobny brak empatii przydarzył się premierowi Hiszpanii. Mariano Rajoy w imię ratowania bankrutujących banków, nota bene winowajców kryzysu, nie zablokował przymusowych eksmisji na bruk, które dotknęły tysiące ludzi, pozbawionych środków by spłacać kredyty.
Politycy zapomnieli, że nasze poczucie samozadowolenia nie ogranicza się jedynie do indywidualnej ścieżki kariery. Oburzeni tam i wkurzeni tu, bardzo często sami nie zanotowali spadku własnych dochodów lub nie są ludźmi eksmitowanymi na bruk, ale nie zgadzają się, aby państwo, w którym żyją zamykało oczy na poważne problemy społeczne. Niezależnie od ich osobistej sytuacji, poziomu zarobków i stopy życiowej. Bo tak czują, bo taką mają wrażliwość.
Ten brak empatii lub innymi słowy brak wyczucia nastrojów społecznych, tak w Hiszpanii jak i w Polsce, ma swoje podłoże między innymi w wieku naszych elit, które ukształtowały się na kanwie transformacji demokratycznej i od tamtej pory niezmiennie wytyczają kierunki rozwoju obu krajów. Młodsze pokolenie dostrzega to swoiste „odklejenie” od rzeczywistości i wie, że rządzący nie są w stanie zrozumieć tego co współczesne, a tego co przyszłe nie potrafią przewidzieć. Kreuje to sytuację, w której nasi czołowi politycy „chodzą po omacku”, bazując na podpowiedziach swoich młodych doradców. Co więcej nasi przedstawiciele na szczeblu krajowym stają się z dnia na dzień marionetkami odgrywającymi przed nami spektakl. Realna władza jest w rękach nielicznych polityków światowych, szefów korporacji międzynarodowych i właścicieli koncernów medialnych.
Już w latach 40 prognozowano, że zgodnie z założeniami funkcjonalizmu suwerenność państw narodowych będzie cedowana na organizacje ponadnarodowe, co spowoduje większą stabilizację w Europie, zapewni zrównoważony wzrost oraz doprowadzi do tego, że staniemy się ważnym graczem globalnym. Czynnik narodowy w tych rozważaniach został niedoceniony. Jako obywatele nie chcemy mieć poczucia, że władza ucieka jeszcze dalej, a my mamy coraz mniejszy wpływ na naszą sytuację. Jesteśmy sterowani gdzieś z góry, czyli decyzje zapadają z dala od nas. Ten problem obserwujemy dziś w Grecji, w Hiszpanii, na Węgrzech, w Wielkiej Brytanii.
Z jednej strony ludzie nie chcą rozmawiać z politykami, którzy nie mają realnej władzy. Z drugiej, źle oceniają decyzje podejmowane gdzieś daleko, ponieważ w ich ocenie nie uwzględniają ich specyfiki i indywidualnych potrzeb. Rządy narodowe są coraz częściej postrzegane jako bezduszne instytucje realizujące dyrektywy unijne daleko od obywatela greckiego, hiszpańskiego, ale też polskiego. W mojej ocenie populizmy to ruchy wykorzystujące te emocje. Pytanie czy politycy na szczeblu krajowym nie są lub nie powinni być gatunkiem na wymarciu? My, wyborcy, zaczynamy czuć, że niewiele mogą. Stąd wielki triumf tzw. nowych bohaterów w polityce czyli burmistrzów i prezydentów miast takich jak: Ada Colau (Barcelona), Manuela Carmena (Madryt) czy Robert Biedroń (Słupsk). Oni będąc blisko, wsłuchując się w potrzeby własnych wyborców dają nam nadzieję na inne prowadzenie polityki, także jeśli chodzi o wizerunek, język wypowiedzi, sposób działania.
Politycy w demokracji to nie pomazańcy boży, są naszymi reprezentantami, są nam równi i pełnią tę funkcję w imię naszych interesów. Z tego względu nie oceniam współczesnych populizmów tylko przez pryzmat zagrożenia, jakie niosą dla demokracji. Uważam, że mogą być ożywcze dla naszej klasy rządzącej, która obecnie jest jedynie zainteresowana przetrwaniem i załapaniem się na kolejną kadencję. Ponadto, mogą zaktywizować obywateli, dać im poczucie, że mogą mieć realny wpływ na rzeczywistość. Do tej pory nasze niezadowolenie z działań rządu mogliśmy wyrazić jedynie przy urnach wyborczych, ponieważ w ostatnim czasie nawet obywatelskie inicjatywy ustawodawcze, które zdobyły szerokie poparcie, były przez sejm ignorowane.
Funkcjonaliści wierzyli, że tożsamość narodowa upadnie i samoistnie dojdzie do powstania obywatela Europy. Mimo że obecnie w Europie hulają nacjonalizmy przewrotnie śmiem twierdzić, że projekt ten może się ziścić wtedy, kiedy interesy obywateli na szczeblu lokalnym będą efektywnie zaspokajane.
