Bezprecedensowa skala tragedii w Smoleńsku, szok jaki spowodowała, pozwalają myśleć o dziesiątym kwietnia 2010 jako o polskim jedenastym września, dacie, które przeorała świadomość całego narodu, po której nic już nie będzie takie samo. Wielką narodową żałobę zdominowały spektakularne przejawy sympatii wobec tragicznie zmarłego prezydenta i jego żony. Na ulice wyległy dziesiątki tysięcy ludzi, w mediach, licytujących się nagle na pochwały pod jego adresem, zobaczyliśmy radykalnie odmienny od znanego nam wcześniej obraz Lecha Kaczyńskiego.
Obarczony niechcianym ciężarem – uneasy lies the head that wears a crown – Bronisław Komorowski w swoich mało empatycznych przemówieniach wykazał się brakiem tej naturalnej więzi ze społeczeństwem, umiejętności zwracania się wprost do ludzi, którą posiada Aleksander Kwaśniewski czy Donald Tusk wzmacniając jedynie przypuszczenia, że wyścig prezydencki jest daleki od rozstrzygnięcia.
Zwolennicy Lecha Kaczyńskiego uwierzyli, że skazany wcześniej na porażkę prezydent ma szansę na zwycięstwo zza grobu, o ile znajdzie się ktoś, kto poniósłby dalej sztandar jego prezydentury, która stała się symbolem innej Polski – suwerennej, dumnej, solidarnej.
Tragedia przysłoniła obciach
PiS na smoleńskiej katastrofie ucierpiał najwięcej, stracił swojego prezydenta i czołówkę klubu parlamentarnego, pośród której można było poszukiwać także zastępczych kandydatów. PiS jest równocześnie – o okrutny paradoksie – także jej największym symbolicznym beneficjentem.
Największym problemem PiS była panująca wobec tej partii i będącego jej uosobieniem Lecha Kaczyńskiego niechęć, wręcz wrogość, nie tylko – albo nawet nie przede wszystkim – na poziomie programu, ale kulturowo-osobistym. Kaczyński irytował, wywoływał u znacznej części wyborców poczucie zażenowania. Swoim niewyraźnym i niejasnym sposobem przemawiania, sztucznym patosem, z jakim celebrował wyraźnie przerastającą go funkcję, skłonnością do obrażania, brakiem zręczności w poruszaniu się po europejskich salonach. Prezydent nie potrafił się zdobyć na jakikolwiek dystans wobec macierzystej partii (w każdym razie nie publicznie), a jego nieustanna skłonność do krytykowania i wchodzenia w spory z rządem koalicji PO-PSL była odbierana jako niesprawiedliwa i małostkowa. Wartości prezydentury Kaczyńskiego: podkreślanie polskiej suwerenności, znaczenie, jakie przywiązywał do historii, społeczna wrażliwość, zamiast stać się jego atutami w oczach wciąż dość konserwatywnych i przywiązanych do narodowej symboliki Polaków i zapewnić mu reelekcję, realizowane przez niepopularnego polityka same traciły społeczną nośność.
Wszystkie wcześniejsze próby zmiany wizerunku, czy to przez partię i jej prezesa, czy przez prezydenta kończyły się fiaskiem (choć trzeba przyznać, że prezydent złagodził nieco w ostatnim roku swoje wystąpienia). Jednak tragedia w Smoleńsku i śmierć Lecha Kaczyńskiego przekreśliły to, co było przekleństwem obu braci Kaczyńskich, a więc obciachowość, która uczyniła ich niewybieralnymi. Tragedia nie może być obciachowa.
Dylematy Jarosława Kaczyńskiego
Donald Tusk rezygnując z kandydowania na urząd prezydencki, żartobliwie wspomniał, że przecież nie ma brata bliźniaka. Jarosław Kaczyński teraz też już nie ma. Tragedia sprawiła, że dziś staje przed podobnymi dylematami, co niedawno Donald Tusk. Unikającemu splendorów prezesowi PiS lubującemu się w kuluarowych rozgrywkach i kierowaniu partią, „żyrandole” prezydenckiego pałacu muszą wydawać się wyjątkowo mało atrakcyjne. Ewentualna prezydentura oznacza też dla niego konieczność zupełnej odmiany języka, zachowania, łączenia a nie dzielenia Polaków, z czego dotychczas Jarosław Kaczyński nie słynął. Trudno jest też zachować wpływ i kontrolę na partię, w której na lidera wyrasta wówczas Zbigniew Ziobro, który do tego stopnia nie cieszy się zaufaniem prezesa, że choć kiedyś wydawał się oczywistym następcą Lecha Kaczyńskiego, nie jest nawet brany pod uwagę jako kandydat na prezydenta.
Goryczy tym rozważaniom dodaje fakt, że Tusk rozpatrywał w swoim przypadku scenariusz zwycięski, Jarosław Kaczyński zaś musi się liczyć z porażką. Stoi przed pytaniem, co będzie bardziej destrukcyjne dla jego dziś niekwestionowanej pozycji w partii – czy prawdopodobna przegrana z kandydatem PO w drugiej turze, ale jednak połączona z konsolidacją wokół siebie partii i elektoratu, czy wysunięcie rezerwowego kandydata z ryzykiem całkowitej klęski i osłabienia własnego przywództwa.
Nie wiadomo, czy Jarosław Kaczyński psychicznie będzie w stanie unieść ciężar kampanii wyborczej. Jeśli się od niego uchyli, nikt nie będzie mu, przynajmniej publicznie, czynić zarzutów. Jego kamienna twarz nie wyraża emocji, ale ten, kto zobaczył jego oczy, kiedy dotarł na miejsce śmierci brata, zapamięta ten widok na zawsze. Była w nich otchłań rozpaczy. Nie ma cienia wątpliwości, że przeżył ogromny wstrząs, którego skutków nie znamy. Rodzina i polityka – w tej kolejności – były dla niego wszystkim, czy teraz zrezygnuje z tej drugiej? Czy raczej śmierć najbliższej osoby zdeterminuje go do jeszcze bardziej zdecydowanej walki z tymi, którzy szkodzili jego bratu? W tym miejscu kończy się politologiczna analiza, a zaczyna psychologiczna spekulacja.
Wojna czy pokój?
Jaką kampanię powinien prowadzić PiS? Scenariusze zasadniczo są dwa. Jeden – podpowiadany przez uczynnych suflerów z prawicowych mediów – to walka na wyniszczenie przeciwnika, zawołanie „kto nie z nami ten przeciw nam”, wykorzystanie Lecha Kaczyńskiego jak tarana, którym wyważy się drzwi do prezydenckiego pałacu, miażdżąc po drodze PO i wysługujące się jej salonowe media.
„Wykształciuchy” i wszyscy inni przeciwnicy IV RP powinni się modlić o to, żeby liderzy i spin doktorzy Prawa i Sprawiedliwości wsłuchali się w głos Terlikowskich, Rymkiewiczów i Krasnodębskich, z których wola mocy w tygodniu żałoby wylała się w postaci tekstów wieszczących odnowioną, zmartwychwstałą Polskę i wezwań do ostatecznej rozprawy z tymi, którzy wcześniej bezczelnie drwiąc z prezydenta, moralnie odpowiadają za jego śmierć. Niestety, kiedy okazało się, że żadne „wieszanie” się nie szykuje, że wzburzony lud nie ruszył ze smołą i pierzem na Agorę, Szkło Kontaktowe ani nawet Palikota (który przezornie schował się do mysiej dziury), a sondaże wciąż wskazują porażkę każdego kandydata Prawa i Sprawiedliwości, rozbuchane poczuciem siły i resentymentem emocje opadły i sflaczały.
Nie jest przypadkiem, że na podjazdową wojnę, jaka zaczęła się w związku z Wawelem między gazetami i publicystami, nie zdecydowali się politycy. Oni mają świadomość, że opinia publiczna ogląda główne wieczorne wydania dzienników, ale nie czyta działu opinii „Rzeczpospolitej czy „Wyborczej” i nie oczekuje rytualnej wymiany ciosów, ale zgody, tego, żeby „politycy się nie kłócili”. Walkę o władzę w Polsce – inaczej niż w kowbojskich pojedynkach na Dzikim Zachodzie – wygra ten, który strzeli drugi, wykazując, że konkurencja złamała niepisany pakt o nieagresji. Oczywiście znacznie łatwiej w roli ofiary będzie występować kandydatowi Prawa i Sprawiedliwości. W absolutnie podstawowym interesie tej partii jest utrzymanie stanu, jaki wytworzył się podczas żałoby, kiedy krytykowanie jej, a szczególnie zmarłego prezydenta stało się nie na miejscu, będąc uważanym wręcz za brak patriotyzmu i elementarnego taktu w obliczu tragedii.
Szkodliwa hipokryzja
Niestety, polski zwyczaj niemówienia źle o zmarłych ma tym razem dalekosiężne skutki polityczne. Szacunek wobec zmarłej tragicznie głowy państwa myli się u nas z wystawianiem laurki, tak jakby śmierć, w tym wypadku przypadkowa i nieoczekiwana, choć przez wielu traktowana jako akt heroiczny i niemal świadomy, oznaczała konieczność napisania historii prezydentury Lecha Kaczyńskiego od nowa, tak jakby nie była ona oceniana przez ponad cztery lata. Taka niekonsekwencja, która doskonale jest widoczna w mediach, serwujących dziś na wyścigi wzruszające obrazki i lukrowane historyjki sprawia, że ludzie słusznie tracą do nich zaufanie zastanawiając się – kiedy próbowali wcisnąć nam kit, wcześniej kiedy jechali po Kaczyńskim jak po łysej kobyle, czy teraz kiedy czynią z niego męża stanu?
Media goniąc za zyskiem i tanią popularnością same kręcą na siebie sznur. Można by ich nie żałować gdyby nie to, że zacierając granicę między uhonorowaniem zmarłego prezydenta a oceną jego dorobku szykują grunt pod PiS-owską ofensywę. Kiedy się ockną, będzie już za późno, ponieważ kolejna zmiana frontu i przejście do uczciwej, a więc surowej oceny Lecha Kaczyńskiego, będzie w panującej atmosferze politycznym i komercyjnym harakiri.
Polacy nie lubią tryumfalizmu, cenią cierpienie z godnością (to nasz narodowy sport), współczucie wobec prezesa PiS jest czymś naturalnym, tylko człowiek pozbawiony serca mógłby być go pozbawiony w takim momencie, pozostaje mieć nadzieję, że te emocje nie zostaną cynicznie wykorzystane. Żeby skutecznie wykorzystać dominujące w społeczeństwie nastroje, Jarosław Kaczyński musiałby charakterologicznie stać się kimś innym, kimś takim jak Maciej Łopiński, minister w kancelarii Lecha Kaczyńskiego, który łamiącym się głosem wspominał na Placu Piłsudskiego swojego szefa i zmarłych kolegów, a autentycznie wzruszony tłum, wbrew polskiej tradycji i poważnemu nastrojowi, nagrodził go spontanicznymi brawami.
Czy będzie tak jak powiedział w TVN24 Aleksander Smolar, że jeśli Jarosław Kaczyński wystartuje, znamy już nazwisko przyszłego prezydenta Polski? Wydaje się to mimo wszystko mało prawdopodobne. Aktualne sondaże są bezwzględne – nie zaszła żadna rewolucja i kandydat PO wciąż bije na głowę konkurencję. Wciąż jest jednak za wcześnie, by móc jednoznacznie ocenić szanse kandydatów w nowej konfiguracji.
Prezesowi PiS najłatwiej byłoby zdyskontować gigantyczny symboliczny kredyt, jaki wiąże się z pamięcią po tragicznie zmarłym bracie. Jednak jeśli przegra mit Lecha Kaczyńskiego, na którym można by budować tożsamość prawicy w Polsce, otrzyma potężny cios, być może nawet cios śmiertelny.