Gdyby Międzynarodowe Biuro Wag i Miar chciało – obok metra i kilograma – umieścić wzorzec współczesnego horroru, to z pewnością mógłby to być właśnie „Czarnobyl. Reaktor strachu”.
Ocena: 4/10
„Czarnobyl. Reaktor strachu” opiera się na dwóch fundamentach. Przede wszystkim igra z found footage, popularną ostatnio technikę kręcenia filmów, głównie horrorów, za której ojca – niesłusznie – uważa się „Blair Witch Project”. Dokumentalizowanie horrorów zaczęło się już na początku lat 80. od (budzącego kontrowersje do dziś) filmu „Cannibal Holocaust”. Niespełna dwadzieścia lat później powstało „Blair Witch Project”, po którym zresztą znów na dekadę zapomniano o found footage. Prawdziwy boom, którego skutki obserwujemy do dziś, rozpoczął się dopiero w 2009 roku od hiszpańskiego filmu „[REC]”.
Przez ostatnie lata obserwowaliśmy wysyp filmów o takiej formie. Nadawał temu ton m.in. Oren Peli – producent i jeden ze scenarzystów „Czarnobyl. Reaktor strachu”, wcześniej twórca najważniejszej (obok „[REC]”) dokumentalizowanej serii horrorów – „Paranormal Activity”. Po pewnym czasie filmowcy zaczęli zauważać, że kolejne filmy są coraz mniej atrakcyjne dla widzów. Z found footage było więc, jak ze wszystkim: co za dużo, to niezdrowo.
Dlatego ostatnio found footage zaczęło ulegać modyfikacji. W „Czarnobylu” zdjęcia nie są robione już w tej technice, chociaż w kilku scenach twórcy ją wykorzystują. W większości filmu kamera jest kręcona z ręki, chaotycznie, jednak nie stoi za nią żaden z bohaterów, jak w klasycznym found footage być powinno. Co ciekawe – twórcy „[REC]” doszli do tego samego wniosku, ponieważ czwarta część ich serii również odeszła od pierwotnej formy w bardzo podobny sposób (film także w większości złożony jest ze zwykłych zdjęć, jednak kilka scen stworzonych jest w klasycznej dla serii technice).
Z jednej w „Czarnobylu” chciano wykorzystać popularność found footage, z drugiej – zapełnić ją równie popularną treścią, wpisując film w trend, który kilka lat temu wprowadził radzieckie antyutopie do kultury masowej. Warto przypomnieć chociażby o książce „Metro 2033” (która – oczywiście – z samym Czarnobylem nic wspólnego nie ma, dzieje się bowiem w moskiewskim metrze) Dmitrija Głuchowskiego oraz serii gier komputerowych „S.T.A.L.K.E.R.”.
Właśnie dzięki temu porównaniu najłatwiej zrozumieć dlaczego „Czarnobyl. Reaktor strachu” to taki słaby film. Po pierwsze – „Metro 2033” i „S.T.A.L.K.E.R.” były nowatorskie, mimo że zawierały wiele motywów, które już wcześniej (zwłaszcza w latach 80.) istniały w kulturze. Po drugie – poza samym pomysłem, obie historie były po prostu bardzo dobrze opowiedziane. Niestety, o debiutanckim filmie Bradleya Parkera tego nie można powiedzieć. Wręcz przeciwnie – to film, który wykorzystuje wyłącznie to, co wymyślono już wcześniej.
Do zmodyfikowanego found footage dodano postapokaliptyczny świat oraz najbardziej banalną fabułę. Grupa amerykańskich studentów chce przeżyć przygodę, która kończy się bieganiem po opuszczonej Prypeci. Zamiast ukraińskiego miasta mogło to być cokolwiek innego: starożytna świątynia Majów („Ruiny”), park wodny („Pirania 3D”, która od niedawna jest już serią!), a nawet polska wieś („The Shrine” – ten film, ze względu na polski motyw, zasługuje na szczególne polecenie). Wszędzie moglibyśmy spodziewać się mniej więcej tego samego rozwinięcia fabuły.
„Czarnobyl. Reaktor strachu” nie zaskakuje niczym – jeśli kiedykolwiek w życiu widzieliśmy amerykański horror klasy B lub C bez problemu, już przed obejrzeniem filmu, będziemy mogli przewidzieć, jakie będą losy bohaterów, którzy udali się w podróż do Prypeci. I właśnie dlatego „Czarnobyl. Reaktor strachu” z kin mógłby trafić prosto do Sèvres.