Przeczytałem pracę dyplomową o liberalizmie Hayeka i Miesesa – i jestem załamany. Jestem załamany, bo pierwsza cześć tej pracy to właśnie opis doktryny liberalizmu (a właściwie to tego, co z niego zostało). Farrago to byłoby zbyt łagodne określenie, żeby opisać co się z tego wyłania. Pogmatwany, niespójny logicznie i sprzeczny wewnętrznie – czyli właśnie współczesny – liberalizm. Surrealizm intelektualny. Widać logika dla nowoczesnych liberałów nie jest żadną przeszkodą.
Krytykę zatem czas zacząć.
„Mieszczaństwo uwalniając siebie z „więzów feudalnych”, było pierwszą z klas uciskanych, która uzyskała swoją świadomość i siłę, aby rozpocząć rewolucję.”
Czytam, czytam – myślę sobie: może być, ale mogłoby być lepiej – aż tu nagle – bach! bęc! – „więzy feudalne”, „klasy uciskane”, „świadomość klasowa” i „rewolucja”! Patrzę na źródło a tu książka z 1978 roku. Dziwaczne, w 1978 – poza przypadkami medycznymi – już chyba nikt (włączając w to członków partii) nie odurzał się „opium intelektualistów” (jak to Aron ujął), ale nawet jeśli się zdarzało, że akademicy (co dziwniejsze – zajmujący się liberalizmem!) nadal parali się sztuką teorii społecznej przy pomocy marksistowskiej metodologii, to nadal nie rozumiem po co powtarzać ich błędy w czasach dzisiejszych?
„Przy takiej interpretacji leseferyzmu działalność państwa może obejmować wszystkie rodzaje funkcji usługowych – nawet włączając w to państwo opiekuńcze – przy założeniu, że nie będą one spełniane w sposób związany ze stosowaniem przymusu.”
Z kolei w tym zdaniu najlepiej widać, jak J.S. Mill będąc jednym z największych obrońców wolności indywidualnej jednocześnie zasiał w doktrynie ziarno samozniszczenia.
„Oczywiście nie może być tak do końca, bo człowiek aby się samorealizować musi mieć do tego stworzone warunki i mieć na to środki- dlatego np. liberał T. H. Green mówił, że pewien interwencjonizm państwowy oraz pewne formy wpływania na swobodę działania ludzi przyczyniają się do wzrostu wolności ogółu społeczeństwa”
Mówiąc krótko: jeśli autorka pracy ma dwa telewizory w domu, a ja nie mam żadnego i jeśli przekonam państwo (np. finansując kampanię polityczną PO i PiS), że musi wysłać uzbrojonych ludzi, żeby autorce jeden telewizor skonfiskowało i oddało go mi, bo ja nie mam warunków i środków do samorealizacji bez telewizora – to wtedy „wzrasta wolność ogółu społeczeństwa”. Niech będzie przeklęty dzień, w którym wymyślili „równość szans”.
„Państwo natomiast nie znosi własności prywatnej lecz ją gwarantuje.”
Państwo chroni własność przed wszystkimi innymi poza samym sobą. „An expropriating property protector is a contradiction in terms” – jak powiada klasyk mniej sentymentalnego acz spójniejszego logicznie liberalizmu. 🙂
„Klasyczny liberalizm uwypukla rolę praw człowieka, koncentruje się wokół prawa do życia i tego, że każdy człowiek jest równy wobec prawa. Autentyczna wolność i równość wymaga zaistnienia niezbędnych warunków w zakresie życia ekonomicznego, społecznego i kulturalno-oświatowego, dlatego wszyscy ludzie mają prawo do pracy, godziwej płacy, wykształcenia i wychowania, zabezpieczenia życia i zdrowia. To państwo ma być tym czynnikiem, który zdolny jest chronić tego rodzaju uprawnienia.”
Autorka zdaje się o liberalizmie Rawlsa i Keynesa pisała pracę, a nie o liberalizmie Hayeka i Misesa.
„Moim zdaniem, liberalizm oznacza wiarę w siłę rozumu, który jest w stanie regulować sposób życia, i pokazywać całkiem nowy, eksperymentalny stosunek do problemów rządu i społeczeństwa.”
Wedle tej pozbawionej treści i pełnej polotnego sentymentu retoryki Lenin też był liberałem.
„W neoliberalizmie to państwo kieruje gospodarką. Jest to program sterowania siłami ekonomicznymi w celu zapewnienia
równości społecznej i sprawiedliwości.”
Co to w ogóle znaczy? Albo przedrostek „neo” nie jest potrzebny i słowo „liberalizm” nie oznacza już tego, co niegdyś znaczyło, albo autorce przedrostek „neo” pomylił się z przedrostkiem „anty”. Lewica najczęściej utożsamia „neoliberalizm” z Miltonem Friedmanem (choć on sam się uważał po prostu za klasycznego liberała, spadkobiercę filozofii politycznej Adama Smitha, Thomasa Jeffersona i Friedricha A. von Hayeka) – biedny Milton w grobie się przewraca jak już nawet liberałowie o nim takie bzdury piszą.
Czytając ten tekst odnoszę wrażenie – bynajmniej nie dlatego, że uważam demoliberalizm i socjalliberalizm za wyrażenia sprzeczne wewnętrznie – że autorka w ogóle Misesa i Hayeka nie czytała – zwłaszcza tego, co mieli do powiedzenia o secesji, demokracji, monopolu, redystrybucji i interwencji. Poza tym autorka z braku spójności logicznej XIX-wiecznych liberałów robi cnotę. Tak samo naiwna wiara Hayeka, że uchwalenie konstytucji gwarantuje wolność – gdyby tak było to PRL byłby znośnym miejscem do życia – nie jest powodem do dumy klasycznych liberałów. Ponadto autorka namiętnie posługuje się egalitarystycznym słownikiem: każdemu kto używa wyrażenia „neoliberalizm” polecam tekst Mario Vargasa Llosy „Liberalizm w nowym tysiącleciu”. Powiem więcej, autorka posługuje się krypto-egalitarystyczną ideologią w przebraniu Hayeka i Misesa. Mówiąc krótko: następnym razem mniej romantycznych sentymentów a więcej konkretów.
Biedna ta liberalna doktryna: Locke uprawomocnił własność swoją teorią zaopatrując ją w klauzulę, która jest niemożliwa do spełnienia na gruncie logiki; J.S. Mill i J. Bentham zbudowali obronę wolności na domku z kart – utylitaryzmie, który z łatwością można przefomułować w totalitarny socjalizm, bo wystarczy udowodnić, że wtedy zwiększy się „total utility” czy „the greatest happiness of the greatest number”; przez cały XIX i XX wiek liberałowie-parlamentarzyści wypaczali doktrynę swoją praktyką polityczną; a na koniec, jakby było mało, Hayek, najsłynniejszy liberał XX-wieku, oparł całą swoją budowlę intelektualną na wierze w moc sprawczą kartki papieru (konstytucji). Żeby było śmieszniej liberalizm stał się nierozrywalny z demokracją parlamentarną, która przez ostatnie stulecie zwiększyła pięciokrotnie (a w Szwecji nawet dziesięciokrotnie) udział wydatków państwa w dochodzie narodowym tworząc tym samym „państwo przemiałowe”, państwo masowej redystrybucji, państwo chronicznie ograniczanej wolności.
Żeby było jeszcze zabawniej – absurdu nigdy nie za wiele – to idea konstytucji wywodzi się idei umowy społecznej, której istota polega na tym, że ponieważ w anarchii nie jesteśmy w stanie egzekwować umów i w ogóle współpracować – wszyscy są sobie wilkami, czy jak to tam Hobbes ujął w „Lewiatanie” – przeto musimy wspólnymi siłami zawiązać umowę społeczną, dzięki której stworzymy państwo, które wyrwie nas z dysfunkcjonalnego stanu anarchii. Kto by się przejmował logiką? No, ale cóż.. skoro tacy giganci jak Buchanan, Hayek czy Popper dali się nabrać, to cóż dopiero my, szare żuczki, możemy?
Jedyną wartość w tej pracy, jaką dostrzegam, to skłonienie potencjalnych czytelników sięgnięcia po lekturę Hayeka czy Misesa, poza tym tekst ten tylko gmatwa i tak już pogmatwany – ponad granice zdrowego rozsądku i dobrego smaku – liberalizm.