Czy skoro wybraliśmy dla siebie jakąś wspólnotę to bezwzględnie musimy w niej trwać do końca naszych dni? Otóż nie. Skoro bowiem zakładamy/wierzymy, iż jesteśmy świadomymi, refleksyjnymi jednostkami, skoro wybieramy raczej rozwój i samodoskonalenie niż gnuśność czy stagnację, to niejako z konieczności pozostajemy otwarci na cały wachlarz opcji i możliwości. Na nowe życie.
Wspólnota potrzebuje wyobraźni. Dopiero ta pozwala dostrzec ją jako całość wraz ze wszelkimi dobrodziejstwami, ale również niedogodnościami, jakie ze sobą przynosi. Wspólnota potrzebuje wizji, zakładającej warunki jej rozwoju. Potrzebuje również wartości, jakie połączą jej członków. Niegdyś niemal idealnym modelem wspólnoty wydawała się klasyczna kamienica, ot choćby taka, jak w ikonicznym serialu Jana Łomnickiego. „Dom” mógłby być dla wielu synonimem dobrze ułożonej wspólnoty. Wszyscy się znają, odnoszą się do siebie z troską i życzliwością, pozostają nieco podejrzliwie otwarci na przychodzących z zewnątrz, których ostatecznie akceptują, gdy ci wpasowują się w pewien styl życie, w reguły, w obowiązujący schemat. W owym domu jeden drugiemu poda pomocna dłoń, pomoże w sprawach prostych, ale i w życiowych dylematach. Nie łączą ich więzy krwi, nie łączy ich wyznawana ideologia, łączy ich los. Łączą ich te wszystkie codzienne, drobne sprawy, smutki, radości, kłopoty, sukcesy. Stanowią wspólnotę, sąsiedztwo, która jest jedną z jej najbardziej pierwotnych, dostrzeganych już przez starożytnych, form. Taki dom budować dziś jednak można na wiele sposobów. Może nie tak tradycyjnych, ale i tak dających nam poczucie więzi. Więzi, które coraz częściej świadomie wybieramy i kształtujemy, zarówno w świecie realnym/fizycznym, jak i w cyberprzestrzeni. Wszędzie tam, gdzie wchodzimy we wspólnoty lub świadomie bierzemy udział w ich tworzeniu.
* * *
O naturalnym dobroczynnym wymiarze wspólnoty pouczali już starożytni. To z nią wiązano wyobrażenie dobrego życia i odpowiadającego mu społeczeństwa. Życie w greckim polis, jak słusznie zauważał Benjamin Constant oznaczało jednak nierozłączność dobra jednostki z pomyślnością wspólnoty. Wspólne miało prymat nad indywidualnym. Bo jak żyć bez wspólnoty, poza nią czy niezależnie od niej, gdy za Arystotelesem powtarzano, że człowiek jest „zwierzęciem politycznym”, które ze swej natury musi żyć właśnie we wspólnocie. „Kto zaś nie potrafi żyć we wspólnocie albo jej wcale nie potrzebuje – powiadał Stagiryta – jest albo zwierzęciem, albo bogiem”. Idąc dalej wskazanym przezeń tropem, osiągnięcie przez człowieka szczęścia, czy nawet praktykowanie cnoty poza wspólnotą zdawało się nierealne. Życie wspólnotowe było tym, które wiodło człowieka ku szczęśliwości, eudajmonii. W wiekach późniejszych życie wspólnotowe wybierano by zapewnić kres „wojny wszystkich ze wszystkimi” (Hobbes) czy dla właściwego funkcjonowania umowy społecznej (Rousseau). Na potrzeby współczesności niejako na nowo zdefiniował je jednak dopiero Ferdinand Tönnies, często określany wprost mianem ojca nowożytnej wspólnoty. Wskazuje on, że prawdziwa wspólnotę buduje się w pierwszym rzędzie na wspólnocie krwi. Ona właśnie postrzegana jest jako podstawowy składnik stosunków społecznych. Podobnie jak dla starożytnych pierwotnym kręgiem był ten domowy (oikos), tak i w jego teorii rodzina oraz najbliżsi stanowią zaczątek życia społecznego. Tönnies dostrzega przy tym przejście od takiej wspólnoty naturalnej do wspólnoty ducha. Pisze: „naturalna jedność, jaką jest wspólnota krwi, rozwija się i ukonkretnia we wspólne terytorium (…). Ta z kolei przekształca się we wspólnotę ducha, to jest wspólne działanie w jednym kierunku (…) Wspólnota ducha, nakładając się na wspólnotę krwi i terytorium, tworzy swoiście ludzki, najwyższy rodzaj wspólnoty”. Rozwijając swoją teorię socjolog wskazuje dalej na inne związki, takie jak pokrewieństwo, sąsiedztwo czy wreszcie przyjaźń. Wspólnota (Gemeinschaft) pozostaje jednak dla niego zamknięta w wymiarze cielesnej obecności i jako taka „wyraża się w czynach i słowach”. Współczesność pokaże, że wcale być taka nie musi.
Historia idei wikła nas dalej w spór pomiędzy zwolennikami prymatu jednostki nad wspólnotą i wyznawcami opcji przeciwnej, co można przyrównać do niekończącej się debaty o prymacie świąt bożego narodzenia nad świętami wielkiej nocy. Oba trudno rozwiązać, a jednocześnie każda ze stron ma świadomość, iż trudno w sensowny sposób wyobrazić sobie jedne bez drugich, co w pewnym sensie czyni spór nierozstrzygalnym. Jednak – tak w jednym, jak i w drugim przypadku – spierające się strony przytaczają argumentację zakotwiczoną w przesłankach historycznych, filozoficznych, politycznych, ideologicznych, kulturowych, prawnych czy nawet religijnych. Wobec ich ogromu, a także zasięgu samego sporu, na myśl przychodzi pytanie czy spór ten jest w w ogóle możliwy do rozstrzygnięcia, a jeśli tak to w jaki sposób. Jednak dziś rozważania o kształcie i znaczeniu wspólnoty wychodzą poza utarte niegdyś schematy i muszę sprostać wyzwaniom współczesności. Dziś myślenie o wspólnocie zdaje się już nie wykluczać daleko posuniętej indywidualizacji, a przynajmniej pozwala mieć nadzieję, że formy wspólnotowości, o których będzie tu mowa, pozostają otwarte na świadome wybory wolnych jednostek.
„Kiepskie jest życie w samotności, ale i nie lepsze we wspólnocie, która zniewala. Wydaje się, że to czego potrzebujemy, to liberalizm bez samotności i wspólnota bez przymusu” – pouczał Zygmunt Bauman. Tylko jak to zrobić? Co jeśli faktycznie życie we wspólnocie jest nam potrzebne do osiągania szczęścia czy wyznaczonych sobie celów (rozumianych nie zawsze w 100 procentach odmiennie od tego, o czym śnili starożytni)? Żyjemy przecież daleko inaczej niż oni, ciesząc się już nie tylko odkryciem unikalności czy niepowtarzalności, ale i rozwojem indywidualności każdego z nas. Z jednej strony ochoczo czerpiemy z dobrodziejstw wolności osobistej, zarówno tej określanej mianem wolności negatywnej (gdzie wolni jesteśmy, a przynajmniej być powinniśmy, od wszelkiego przymusu, strachu, czy interwencji w nasze życie prywatne), jak i pozytywnej (gdzie z kolei wskazać możemy cały katalog wolności/praw przysługujących każdemu bez wyjątku, jako jednostce). Mamy zatem tę ogromną, rozumianą po nowożytnemu, wolność, mieszczącą nasze prawo do wyznawania własnych systemów wartości, do głoszenia własnych poglądów, do rozstrzygania spraw na mocy własnego sumienia czy zmysłu etycznego etc, a zatem do samodzielnego podejmowania wyborów. W tym i do decydowania o przynależności do wspólnoty, jeśli znajdziemy taką, która będzie nam prawdziwie bliska.
Z drugiej jednak strony, przy wszelkich pożytkach, jakie płyną z cieszenia się wolnością osobistą czy z daleko posuniętej indywidualizacji, pozostaje arystotelesowska prawda, od której zbyt trudno uciec. Jakbyśmy się bowiem nie upierali, jakbyśmy się nie wili w najlepiej nawet przyprawionym indywidualistycznym sosie, to pozostajemy „zwierzętami politycznymi”, stworzeniami potrzebującymi wspólnoty, a przynajmniej w sposób naturalny w nią uwikłanymi. Możemy się zżymać, że taka czy inna forma zaangażowania sama się o nas upomni (w najmniej spodziewanym, a czasem i najbardziej niedogodnym momencie), albo uznać – na Andrzejem Szahajem – że „uniwersalna obcość panująca w społeczeństwie nowoczesnym, rodzaj tęsknoty za swojskością, zakorzenieniem i przynależnością” jest, albo przynajmniej staje się, naszym udziałem. Szukamy zatem wspólnot, ale innych niż te,w jakie wtłoczyły nas niemal „plemienne” schematy, wspólnot których członkami nie stajemy się w wyniku urodzenia, dziedziczenia czy niemal genetycznej przynależności, ale wspólnot, które sami wybierzemy, a może nawet sami stworzymy. Wspólnot różnego, czasem nieoczywistego do niedawna rodzaju. Wspólnot uszytych na miarę naszych indywidualnych potrzeb, odpowiadających naszym wartościom, takich, w które wejść można bez lęku, ale z pewnego rodzaju ufnością, jeśli nie nadzieją. W takich poszukiwaniach coraz trudniej odnaleźć się w myśleniu w duchu Michaela Sandela, który wskazywał, że „wspólnotowość musi być konstytutywną cechą podzielanego przez uczestników pojmowania samego siebie i przejawiać się w ich instytucjonalnych formach organizacji”. Jednostkom, także w dobie rozwijającej się sieci wirtualnych relacji i takich właśnie wspólnot owa instytucjonalizacja – szczególnie gdy konieczna i narzucona – może ciążyć. Racje wydaje się mieć zatem inny komunitarianin, Michael Walzer, stwierdzając, iż „Amerykańscy komunitarianie (koledzy po fachu – MMB) muszą uznać, że nie ma nic, oprócz liberalnych jaźni, odseparowanych, mających swoje prawa, dobrowolnie się zrzeszających, korzystających z wolności słowa. Dobrze by jednak było, gdybyśmy potrafili nauczyć te jaźnie, że są istotami społecznymi, historycznymi wytworami wartości liberalnych i po części ich ucieleśnieniem”.
Przynależność o jakiej myślę, ta świadomie wybrana, nie ma się zatem kojarzyć z obowiązkiem, ciężarem czy koniecznością, ale każdorazowo stanowi wyrażenie siebie, świadomy i dobrowolny wybór takich a nie innych wartości czy tradycji, jakie mogą być z nimi powiązane. Już John Rawls zdawał się dostrzegać możliwość jej istnienia, w zgodzie z zasadą „co dotyczy wszystkich, obchodzi wszystkich”. A skoro tak, to faktycznie wybór wspólnoty każdorazowo byłby potwierdzeniem samego siebie, wypowiedzeniem własnego „ja”, wskazaniem przynależności, która nie musi ograniczać. Przeciwnie nawet, przy odpowiednio zaprojektowanej konstrukcji może ona dawać szansę na budowanie siebie, jeśli tylko podzielający konkretne myślenie aksjologiczne jej członkowie pozostaną ciekawi i otwarci. Co ważne, by taka – hipotetyczna jeszcze – wspólnota miała szansę działać nie można tworzyć jej w oparciu o utarte schematy, poetykę resentymentu czy tak często powracającą w naszej kulturze retorykę wroga i przyjaciela. Przeciwnie, w jej otwartości leżałoby zachęcanie pozostających poza nią do zrozumienia, a w dalszej perspektywie do przyjęcia/na mocy wolnej decyzji uznania za swoje obowiązujących w niej zasad, do stania się jej członkami. Taka wspólnota miałaby charakter inkluzywny, zapraszający, pozbawiony krzywdzących przedzałożeń, czy jakiejkolwiek formy wzajemnego przymusu. Jej przeciwieństwo stanowi rzecz jasna wspólnota ekskluzywna, z zewnątrz niemal bez wad, prawie idealna, a przecież błyskawicznie wykluczająca ze swych szeregów tych, co „nie pasują” do wyidealizowanego obrazu świata. Bo – jak chociażby na niewielkim osiedlu – chcą za mocno lub za słabo się angażować/integrować, bo ich indywidualizm jest zbyt silny, bo dekoracje ustawiają nie na te święta, albo (o zgrozo!) chcą pomalować płot na zielono, podczas gdy w okolicy „obowiązuje” płotkowa biel. Bo wierzą, kochają, myślą inaczej. Zaczyna się wykluczenie, stanowiące inne, mniej chętnie podnoszone oblicze wspólnoty. Pojawia się realne zagrożenie tak zwanej tyranii większości. Stąd też – dla otwartych indywidualności, których nie brak w dzisiejszym świecie – naturalnym wyborem jest poszukiwanie identyfikacji we wspólnotach bardziej otwartych, właśnie o charakterze inkluzywnym. Te zaś każdorazowo, nawet powielając pewien schemat, budowałaby się od podstaw, w kolejnych krokach definiując własne cele i wartości, wybierane i konkretyzowana w indywidualnych decyzjach jej poszczególnych członków. Czy musiałby by to być wielkie, fundamentalne, zmieniające świat wybory? Niekoniecznie, raczej wybory istotne dla tej właśnie grupy/wspólnoty, skrojone na miarę jej indywidualnych celów i potrzeb. Co może w tej chwili ważniejsze mówimy o wspólnocie, dla której istotna jest praca nad jej kształtem, pewna ewolucja, a nie skostniałe, zastane, niepoddające się modyfikacji dziedzictwo. Równie ważna wydaje się bliskość faktycznie wyznawanych/podzielanych wartości, stanowiąca przeciwieństwo narzuconych systemów czy wtłoczenia w sieć wyborów, dokonywanych przez wcześniejsze pokolenia. Taka wspólnota to raczej „krąg przyjaciół”, którzy wzajemnie siebie wybrali, których połączył wybór wartości pozytywnych, a nie strach, niepewność, schemat myślenia czy obowiązek. W takiej formie (fizycznej, a może również wirtualnej) daje ona dość realną szansę/możliwość nie tylko na zaspokojenie owej naturalnej potrzeby bycia z innymi/uczynienia kogoś świadkiem swojego życia, ale również pozwala na budowanie siebie, własnej indywidualności czerpiącej z tego, co teoretycy określają mianem „wspólnotowych zasobów sensu”.
Czy to jednak oznacza, że skoro wybraliśmy dla siebie jakąś wspólnotę to bezwzględnie musimy w niej trwać do końca naszych dni? Otóż nie. Skoro bowiem zakładamy/wierzymy, iż jesteśmy świadomymi, refleksyjnymi jednostkami, skoro wybieramy raczej rozwój i samodoskonalenie (w takie czy innej dziedzinie) niż gnuśność czy stagnację, to niejako z konieczności pozostajemy otwarci na cały wachlarz opcji i możliwości. A jeśli tak, to również na zmianę afiliacji, na przetworzenie warunków aktualnej, a także na zbudowanie od postaw nowej wspólnoty, która (znów!) będzie wolna od uprzedzeń i pozostawi opcję wejścia dla każdego, kto podziela te same wartości. Wspólnota nie musi być przecież dana raz na zawsze, a skoro przynależność nie jest genetyczna/obowiązkowa/plemienna, to nie tylko można ją zmienić, ale również można spokojnie i bez rozterek wybrać przynależność (mniej czy bardziej zaangażowaną) do równych grup czy wspólnot. Pozostaje jednak pytanie czego, jak, a także gdzie szukamy?
Niektóre spośród dzisiejszych wspólnot, budowane poniekąd według powyższych reguł, to – w zależności od punktu widzenia – coś więcej, a może przeciwnie, zdecydowanie mniej niż to, co miał do zaoferowania tradycyjny model. Kształtują je w pewnej mierze wirtualne relacje, wspólnoty zakotwiczone w grupach znajomych na poszczególnych portalach społecznościowych, budowanie na potrzebę danego eventu, powodowane chwilowym zapotrzebowaniem, konkretną akcją, wymogiem chwili. Albo przeciwnie, kształtują je, zbierając wirtualnych często ludzików, podzielane zainteresowania, przekonania bądź właśnie wartości, które gromadzą ich wokół pewnej idei/zainteresowania czy sposobu życia na chwilę, bądź na lata. Nawet jeśli członkowie owej wspólnoty mogliby nie rozpoznać się na ulicy. Czy to jednak czyni ich wspólnotę nieprawdziwą? Pytanie czy są one wspólnotami faktycznymi, czy mają szanse takimi się stać? Czy może przeciwnie, stanowią grupy pozorne, zaś jednostki wchodzące w nie na danych warunkach, tak naprawdę nie odczuwają potrzeby głębszego zaangażowania, tworzenia pozawirtualnych relacji, wystarcza im bycie razem w chwilowości, eventowości, która może oznaczać spotkanie bez większych zobowiązań itp. Pytanie czy to w ogóle są jeszcze wspólnoty, czy raczej ich pozór, dający swobodnym ludzkim atomom pozór posiadania bliskich, a tym samym pozór tworzenia więzi, które ojcom teorii wspólnotowości wydawały się naturalne i oczywiste. Jakie są i jak tworzą się nasze dzisiejsze wspólnoty, jaki klucz znajdujemy dla ich budowania czy trwania? Czy znajdujemy drogę pomiędzy naszym indywidualizmem, a istnieniem w grupie, w perspektywie realizowania potrzeb i celów, które wykraczają poza miarę klikalności? Może być przecież i tak. Codziennie na sieci pojawiają się dziesiątki zdjęć i komentarzy dotyczących tego, jak bardzo idealne nie jesteśmy. Bo ciasto wyszło jakieś za niskie, bo kot wypazurkował gigantyczną dziurę w tapecie, bo kolory wyprane z bielą sprawiły, że połowa naszej bielizny wygląda jak po spotkaniu na krańcu tęczy, bo obie opony w rowerze przebiły się akurat tego samego dnia, bo sąsiad zaparkował w tyle mojego samochodu, bo miasto wycina drzewa, bo należy przypomnieć sobie o szerszym rozumienie wspólnoty i razem z innymi zająć się tym, co jest również w naszym jednostkowym interesie, bo… Albo i tak: szukamy pomocy dla zwierząt, dzieci, osób starszych; zbieramy się by obronić osiedlowy lasek, założyć lokalny punkt wymiany książek, skrzyknąć się by bronic swoich praw. To też wspólnoty, niektóre istniejące tylko wirtualnie, inne „dziejące się” jakby na pograniczu bezcielesności i tradycyjnej obecności. Wspólnoty wcale nie gorsze od innych.
Droga ku zrozumieniu owych wspólnot została już nakreślona, gdy mówiliśmy o potrzebie wspólnoty, potrzebie, która odnajdują w sobie również świadome indywidualności. Szczegółowe odpowiedzi na powyższe pytania nie należą do najprostszych, stąd też stają się przedmiotem coraz szerszych i poważniejszych studiów nad problemem. Niektórzy chcieliby rozłożyć ręce w geście rozpaczy i biadać nad upadkiem bycia wspólnotowego. Inni – może ci rozsądniejsi – powiedzą, że to nie upadek, ale zmiana, że wizje bycia wspólnotowego mogą być różne, co nie oznacza ich wzajemnego się wykluczania.
Czy jedno „lubię to” wystarcza dziś za całą deklarację członkowską, za wyrażenie światopoglądu, całego katalogu wartości? Czasem wystarczy jedno kliknięcie i… w ten oto prosty sposób stajemy się członkami jakiejś grupy, wspólnoty. Czy to aż takie proste? Niektóre z grup są wyjątkowo otwarte. Żeby dołączyć do tej czy innej „wspólnoty” na facebooku wystarczy kliknąć „lubię to”, a już otrzymujemy komplet powiadomień i wiadomości dotyczącej danej grupy czy konkretnego eventu. Inne wymagają potwierdzenia przyjęcia przez moderatora. Kolejne domagają się zaakceptowania obowiązującego członków regulaminu. Szybkie „klik”, w wielu przypadkach nawet bez czytania, i gotowe. Czy to jednak oznacza, że faktycznie staliśmy się członkami tej konkretnej wspólnoty? A może to tylko miraż, rodzaj widma zapewniający nam pozór zaangażowania? To zależy.
Teoretycy spierają się o ważność wirtualnego świata, o to, co nam daje, a co odbiera. Jednak – niezależnie czy to się komuś podoba, czy też nie – stanowi on trwały element naszej rzeczywistości, mający niemały wpływ na relacje, jakie budujemy, a w szerzej perspektywie na wspólnoty, których jesteśmy członkami. Jeśli zgodzimy się że faktycznie nawet najbardziej wyindywidualizowani, zatomizowania i otwarci na inne zjawiska typowe dla nowoczesności, w ostatecznym rozrachunku potrzebujemy więzi, czy wspólnoty, to zapewne zgodzimy się również, że będziemy szukać formy przynależności skrojonej na naszą miarę. Tak żeby wspólnota wybrana nie uwierała, nie stanowiła ograniczenia, ale właśnie pozwalała nam odnajdywać siebie, ubogacać siebie, być sobą pośród innych, podobnych nam indywidualności. Wchodząc w przestrzeń relacji wirtualnych niekoniecznie wchodzimy w nią po to, by (jak powiedzą niektórzy) odciąć się od świata fizycznego czy szukać złudnej obecności. Przeciwnie, mądrze dysponując technologia raczej poszerzamy swój świat, a wykorzystując możliwości lepszej komunikacji nawet budujemy silniejsze więzi z tym, co są nam bliscy.
Zgoda, e-mail, skype, what’s up, messenger czy wszelkie inne formy internetowej komunikacji podtrzymują więzi społeczne już istniejące, pozwalają zwiększyć częstotliwość kontaktów z rodziną, przyjaciółmi czy współpracownikami. Mają swego rodzaju łatwość zbliżania ludzi, przemieniania obcych w swoich. Wymagają przy tym naszego zaangażowania, ale wyrażanego w sposób inny, niż relacje rozumiane tradycyjnie. To czego jednym potrzeba, innym będzie w nich brak. Tym wirtualnym brak przede wszystkim fizycznego kontaktu, brak mowy ciała, brak całej masy drobnych elementów, które dla wielu osób są konstytutywne dla budowania bliskości. Bo chociaż faktycznie możemy szeroko dyskutować o widzianym właśnie spektaklu czy filmie, ale inaczej byłoby zobaczyć je wspólnie i na gorąco dzielić się wrażeniami. Z drugiej strony… lotem błyskawicy nasz post o tym, a nie innym wydarzeniu dociera do wszystkich naszych przyjaciół i już widzą, już znają naszą opinię, już się podzieliliśmy. Albo inaczej, możemy przecież posłać w świat zdjęcie przypalonego ciasta, albo fantastycznej restauracyjnej potrawy, ale czy to oznacza, że podzieliliśmy się z innymi tym konkretnym doświadczeniem smaku czy zapachu? Przecież nie podamy tak partnerowi tego bajecznego dania na widelcu mówiąc „Spróbuj”. Mogę dzielić się z całym światem moim zachwytem nad zdobytym właśnie górskim szczytem czy tą wspaniałą pełnią księżyca, ale czy potrafię zakomunikować pełnię tego doświadczenia? Badania pokazują, że internet zintensyfikował naszą komunikację, że jesteśmy ze sobą częściej, że wiemy więcej o okruchach naszej codzienności, że (w końcu) jesteśmy z tej komunikacji coraz bardziej zadowoleni. Tylko owo „bycie w kontakcie” nie wszystkim nam wystarcza. Wracamy zatem do form tradycyjnych, albo inaczej, brniemy w wirtualny świat poszukując w nim form bardziej odpowiadających naszym wymaganiom. Przetwarzamy świat fizyczny na wirtualny projektując go w odpowiedniej dla nas formie, w jakimś sensie naśladującej to, co namacalne, a jednak pozostawiające nam szybszą „drogę ucieczki” czy łatwiejszą opcję wyjścia. Szukamy wspólnot/społeczności, w których się odnajdziemy.
Przyglądając się sposobom definiowania społeczności (za Marcią P. Errfat) znajdujemy trzy główne jej pojęcia/kształty. Społeczność postrzegana być może jako instytucje solidarności; jako interakcje zasadzone na współdziałaniu ludzi i bliskich relacjach, jakie istnieją między nimi na poziomie naturalnym/nieformalnym; czy w końcu jako instytucjonalnie usankcjonowane grupy. Takich cech nie brak społecznościom/wspólnotom istniejącym w cyberprzestrzeni. Przecież również w sieci ludzie łączą się ze sobą w analogiczny sposób. Ba, niektórzy powiedzą, że takiej „bezcielesnej społeczności” może być w jakimś sensie łatwiej, a już niemal na pewno bez większych problemów mogłaby ona realizować chwalony przez indywidualistów model wspólnoty inkluzywnej. Takiej odpowiada także pięć najistotniejszych cech wspólnot wirtualnych, jakie wskazuje Mark Smith. Nie są możliwe do osiągnięcia w świecie wspólnot fizycznych. Smith mówi najpierw o aprzestrzenności – skoro wirtualny świat nie „dzieje się” w przestrzeni, to daje nam większe możliwości, gdyż nasze interakcje nie są ograniczone terytorialnie czy geograficznie. Dalej przychodzi antysynchroniczność – bo przecież by rozmawiać czy wymieniać informację w wirtualnym świecie, by w dalszej perspektywie budować wspólnotę czy społeczność, owa wymiana czy komunikacja nie musi odbywać się w czasie rzeczywistym. Trzecią spośród wskazanych cech jest acielesność, opierająca cały przekaz i budowaną relację wyłącznie na tekście. Z jednej strony wydaje się ona spełnieniem wirtualnego ideału, ale szybko ukazuje swą niewystarczalność, bo mający do dyspozycji wyłącznie słowny komunikat użytkownicy sieci szybko wynaleźli własne metody na wyrażenie mowy ciała, reakcji czy emocji. I stąd mamy emotikony, naklejki czy gify, a w dalszej perspektywie awatary. Tym samym acielesność została ograniczona/przekształcona na model „życia w sieci”, a rzeczywistość wirtualna zyskała własny wymiar komunikacji pozawerbalnej. Kolejna cechą rozważanych społeczności jest astygmatyczność, uwalniając potencjalnych członków wspólnot od cech takich jak rasa, płeć, wygląd, narodowość itd. (chyba, że dana społeczność założy inaczej), a zatem wyróżników, które w ludzkim/fizycznym świecie bywają źródłem wykluczenia. Ostatnią z cech wskazywanych przez Smitha jest anonimowość (znów zależna od ustaleń grupy, w niektórych całkowita, w innych limitowana). Wszystkie razem, na dodatek w kontekście samych rodzajów/definicji społeczności pozwalają nam uznać ich faktyczność, realność, działanie. Wszystkie razem zdają się nam dawać swoiste bezpieczeństwo, balans pomiędzy zaangażowaniem a samotnością, przy jednoczesnym zaspokojeniu naturalnej potrzeby do bycia z innymi, do posiadania kogoś, kto będzie świadkiem naszego życia. Co więcej, gdyby jednak dodać do nich element swoistej terytorialności (bo może cyberświat należy jednak uznać za swego rodzaju obszar działania, wirtualnego spotkanie jednostek organizujących się we wspólnoty), to w ogólnych zarysach wspólnoty te niekoniecznie odbiegają od Töniesowskiej „wspólnoty ducha”. Przecież dzielą te same wartości, a ich wspólnota ma własne sposoby manifestacji, znajdujące swoje odzwierciedlenie czy to wyłącznie w świecie wirtualnym, bądź ostatecznie przenosząc część aktywności do świata fizycznego. Gdyby tak wrócić do początku, do wyobrażonego domu, wspólnoty kamienicy czy sąsiedztwa, do drobnych codziennych spraw łączących jej mieszkańców, do problemów „do szybkiego rozwiązania”, do zwierzeń przy kawie, gdzie sprawy urosłe do rangi tragedii okazują się błahostkami… to przecież cały ten proces (minus kawa) dokonuje się wirtualnie. Ba, bywa nawet bezpieczniejszy, bo raz ocenieni możemy się szybko wycofać, raz zlekceważeni łatwo zmieniamy grupę, rozczarowani wartościami, odnajdujemy miejsce dla nas lepsze. Jest to inna bliskość, ale jakiś jej wymiar obecny jest w obu typach wspólnot, w tych fizycznych i wirtualnych.
Przy wszelkich jednak zaletach, plusach czy szansach jakie dają tego rodzaju wspólnoty pozostaje pytanie czy w ostatecznym rozrachunku nie jest z nimi tak, jak z wirtualnym związkiem na odległość. Dzięki internetowi mamy komunikatory, video połączenia, dowolną niemal ilość bezpłatnych rozmów o każdej porze dnia i nocy. Fakt. Związek, podobnie jak całą wspólnotę, albo i kilka, nosimy ze sobą wszędzie, ślemy w obie strony fotki ze spotkań z przyjaciółmi, uprawiamy wspólny foodporn, słuchamy razem muzyki, na odległość spędzamy razem dzień… W jakimś sensie jesteśmy blisko. Nawet się czasem spotkamy. Ale czy zawsze oznacza to, że faktycznie jesteśmy razem? Może jedynie zabezpieczamy sobie wzajemnie zaspokojenie części potrzeb, tworzymy pozór, który pęknie gdy przyjdzie nam naprawdę być razem, podejmować decyzje, realizować plany. Albo nawet prościej, gdy któreś z nas będzie potrzebowało pomocy w przytrzymaniu drabiny przy wkręcaniu żarówki. Bez niej upadnie i dotkliwie się potłucze. I co z tego, że ukochany/że ktoś z naszej wspólnoty był wtedy online?Mag
