Magdalena M. Baran: Ostatnio często wraca do mnie moja ukochana pieśń Horacego, Do Leukonoe. Wiele osób zatrzymuje się w niej na samym końcu, zapamiętując carpe diem, czyli od „chwytaj dzień/ciesz się dniem”, jakby chodziło wyłącznie o proste korzystanie z życia. Tyle że ta sprawa wcale nie jest taka płytka czy prosta, bo w tej pieśni jest znacznie więcej. Pisze poeta: „Bądź mądra, przecedzaj wina/i krotką miarą powściągaj długie nadzieje/ kiedy tak rozmawiamy czas już przemknął zazdrosny / Każdy dzień zrywaj, ani trochę nie wierząc jutru”. Nie ma tu absolutnego, bezrozumnego korzystania z życia. Jest za to łacińskie sapias, czyli bądź mądra. Jest: pomyśl, rozważ, oddziel co korzystne od tego, co zbędne, co dobre od tego, co psuje smak. Innymi słowy: zobacz, co naprawdę jest dla ciebie istotne. Jak to jest z tym carpe diem?
Katarzyna de Lazari-Radek: Oczywiście takiej hedonistce jak ja carpe diem też się przydaje, bo jest odniesieniem do przeżywania czegoś w danej chwili. Wtedy, kiedy mamy taką możliwość, dostępność i po prostu możemy pracować nad naszymi stanami umysłu. Zawsze jednak podkreślam, że w tym wypadku hedoniści, ale też, myślę, wszyscy pozostali, którzy dostrzegają wartość w czym innym niż przyjemność, patrzą na swoje życie w perspektywie czasu przyszłego. Najprawdopodobniej właśnie to nas w ogóle wyróżnia spośród innych zwierząt: my jesteśmy w stanie widzieć siebie w czasie. Oczywiście ten czas przyszły jest nam nieznany. Przecież nawet to, czy jutro w ogóle będziemy, jest niepewne. Wydaje mi się, że ta mądrość polega właśnie na spojrzeniu trochę szerszym i po prostu planowaniu. Nasze plany mogą się nie ziścić. Nasze plany mogą się z czasem zmienić. I znowu, mądrość polega również na tym, abyśmy umieli modyfikować je w danej sytuacji, byśmy byli otwarci. Nikt z nas nie żyje tylko z dnia na dzień, nawet jeśli samo skupienie się na tu i teraz jest istotne.
Można powiedzieć, że dobre marzenia – również te o szczęściu – to mądre plany. Przy czym marzenia pozostają marzeniami, nawet jeżeli staramy się je przekuwać w plany i myślimy o nich właśnie w perspektywie naszej przyszłości, a równocześnie z jakimś otwarciem na to, co życie przyniesie. Bo ono bardzo lubi weryfikować nasze plany.
Tak się rzeczywiście mówi… Sądzę, że postawiony przez panią problem unaocznia kilka aspektów naszej natury. Z jednej strony jesteśmy ludźmi doświadczającymi i przeżywającymi i to, co przeżywamy, dzieje się właśnie w danym momencie. Mówię tu o stanach umysłu takich jak: radość, zadowolenie, frustracja czy złość. Powinniśmy uczyć się nad nimi panować, pracować nad nimi tak, żeby na przykład niepotrzebnie nie cierpieć, gdy przed snem dopadają nas natrętne nieprzyjemne myśli. Oprócz tej emocjonalności i doświadczania tu i teraz, jesteśmy również istotami rozumnymi i nie ma wątpliwości, że to tworzenie planów jest wynikiem pewnego rodzaju zakładu, że jutro też będę, a może będę i za parę miesięcy, za rok, a może nawet za 20 lat i w związku z tym to, co robię i czego doświadczam teraz, może mieć wpływ na to, jak dobre życie będę miała w przyszłości. Mój ulubiony filozof wiktoriański, Henry Sidgwick mówił, że powinniśmy być bezstronni co do czasu. Miał na myśli właśnie to, że powinniśmy tak planować nasze życie, by nie skończyć, jak ten konik polny z bajki de La Fontaine’a. Przypomnijmy – konik dobrze się bawił w danej chwili, a później zimą marzł biedulek i był głodny. Wielka jest mądrość bajek.
To prawda. A niektórzy powiedzą, że konik był takim „modelowym” hedonistą, który tylko używał życia. Tyle że to by było bardzo potoczne i niewłaściwe rozumienie tego, czym jest przywołany już wcześniej hedonizm. W powszechnej percepcji często ogranicza się go do rozkoszy (jak sugeruje źródłosłów) czy przyjemności, do tego egoizmu indywidualnego czy chwilowości doznań, jakie mamy u cyrenaików. Ale jeśli sięgniemy po ojca hedonizmu, czyli Epikura, to powiada on, że „przyjemność jest początkiem i celem życia szczęśliwego”; później dodaje, jeszcze, że, „kto nie umie się cieszyć z małych rzeczy, nie może być szczęśliwym wcale”. Sięgamy do starożytności, a jesteśmy bliżej czasów obecnych, bo przecież u niego mamy osadzenie w czasie, przyjemności inne niż tylko zmysłowe, świadomość skutków naszych działań czy wreszcie – bardzo istotną – kalkulację przyjemności.
Staram się walczyć z takim uproszczonym i mocno nieprawdziwym obrazem hedonizmu. Wciąż zdarza mi się, że gdy mówię, że jestem hedonistką, ludzie się podśmiewają, a już zwłaszcza moi koledzy po fachu. Być może myślą, że hedonizm jest po prostu niewart badań filozoficznych i namysłu, ale oczywiście to jest teoria mocno złożona i w tej chwili powiedziałabym, że fantastycznie połączona z psychologią. Przyjemność i cierpienie są podstawowym motorem naszego działania. Jeśli przyjemność zdefiniujemy, jak tego chciał wspomniany już Henry Sidgwick, jako „taki stan umysłu, który w momencie jego przeżywania traktujemy jako wartościowy dla nas”, wówczas przyjemnością nie będzie tylko sex, drugs and rock and roll. Owszem, zwłaszcza seks i rock’n’roll są cudownymi źródłami przyjemności, ale tych źródeł jest całe mnóstwo i te trwalsze związane są raczej z naszymi podstawowymi potrzebami bycia blisko z innymi istotami. Wielu naszych przyjemności doświadczamy dzięki zmysłom: smaku, dotyku czy węchu, ale wiele powstaje bez ich wpływu, choćby wtedy, gdy samą myślą o kimś, kogo kochamy, wywołujemy u siebie uczucie przyjemności. Wszystkie przyjemności są dobre, o ile nie przynoszą niewspółmiernych szkód nam i innym w dłuższym planie naszego życia. Czerpanie przyjemności ze słodyczy od czasu do czasu nam nie zaszkodzi, ale objadanie się nimi często będzie miało negatywny wpływ na nasze zdrowie. Hedonistka stara się być tutaj tak samo rozsądna, jak wszyscy inni.
I znowu… sapias. Ten rozsądek wygrywa. Z kalkulacji przyjemności wynika, że coś przyjemniejszego, a przede wszystkim długotrwałego, jawi się jeszcze w naszym życiowym planie. A i tak hedonizm traktowany jest przez wielu podejrzliwie. Jest jakiś problem z akceptacją cudzego szczęścia, ale też z przyznaniem wprost: Jestem szczęśliwa. A z drugiej strony… w tym powszechnym myśleniu o przyjemnościach i unikaniu przykrości panuje biegunowość. Z jednej strony hedonizm, a niemal na przeciwległym końcu mamy stoicyzm. Ten ostatni zakładał, że szczęście ma być osiągane tylko na drodze dyscypliny moralnej, przez sumienne wypełnianie obowiązków, przez odcinanie emocji, przez ciągłe wewnętrzne dyscyplinowanie siebie. Taka postawa praktykowana restrykcyjnie może człowieka wpędzić w kłopoty. Często możemy usłyszeć od ludzi, że tkwią w jakimś związku z obowiązku, bo tak ich wychowano, bo taka „była moralność”. Podobnie jest z pracą, z miejscem zamieszkania. Coś sobie wycinamy, najczęściej samych siebie. Niektórzy powiedzą, że to konserwatyzm, inni, że to efekt praktykowanego stoicyzmu, a przecież tak naprawdę w tym tkwi gigantyczny błąd.
Ten wątek połączenia stoicyzmu i hedonizmu ostatnio mnie bardzo interesuje. To stare teorie filozoficzne, w tej chwili znów żywe w wielu książkach i dyskusjach. Długo traktowane jako opozycyjne. Tymczasem ja myślę, że one mają ze sobą wiele wspólnego.
Właśnie to dostrzegam w przywołanym na początku Horacym – z jednej strony powiada „ciesz się dniem”, ale też „bądź mądra”.
Dokładnie tak. Obie teorie podkreślają, że szczęście zależy przede wszystkim od stanów umysłu, a nie czynników zewnętrznych. Obie teorie doceniają rozum jako regulator naszych zachowań w dłuższej perspektywie czasowej. W perspektywie stoickiej jest miejsce na stan umysłu „wart naszego trudu”, tj. radość. To prawda, że stoicy nie mówią o przyjemności, o hedone, bo dla nich wiąże się ona wyłącznie ze zmysłami i z uciechami, ale za to mówią o chara, czyli właśnie radości. Z kolei w hedonizmie jest miejsce na rozsądek i rozumną kalkulację i niepoddawanie się szkodliwym namiętnościom. Kiedy rozmawiam z buddystami, mówią: „Ty nakłaniasz nas do folgowania swoim zmysłom, ale ja największą radość czerpię ze spokoju ducha”. Ale ja właśnie taki „spokój ducha” nazwałabym przyjemnością, ponieważ jest to stan, w którym pragniemy być, o którym myślimy, że jest dla nas dobry. Tutaj znowu podkreślałabym, jak wiele nas łączy.
Natomiast jeżeli chodzi o dyscyplinę moralną… Najpierw powinniśmy zrozumieć, że moralność jest systemem, który podlega zmianie i, mam nadzieję, jakiemuś progresowi; jako system uwidoczniony w grupach społecznych, zależny jest od kultury, religii i innych uwarunkowań. Dlatego należy zachować czujność, czego moralność od nas oczekuje, zwłaszcza tam, gdzie uzasadnia nasze cierpienie w imię obowiązku. Jako filozofka wierzę w rozum i jego postęp. Może to brzmi górnolotnie, ale zmiany w naszym podejściu do ras, płci czy gatunków są widoczne gołym okiem. Oczywiście rzeczywistość płata nam figle. Niektórzy już myśleli, że historia się skończyła, a tutaj znowu mamy wojnę i próby powrotu do systemów starych i słusznie minionych.
Od kresu historii bliższa jest mi wiara w wieczny powrót tego samego, nawet jeśli w innej postaci. Zatem wracamy do wojny i to często w jej najokrutniejszej wersji. A jednocześnie patrzymy na motywacje, które mają ludzi powstrzymać przed okrucieństwami wojny, powściągnąć wojenną „fantazję”. Niejako wzmacniają naszą potrzebę dostrzegania człowieczeństwa. To często wychodzi w rozmowach z żołnierzami, ale też, gdy sięgamy po wojenne pamiętniki, osobiste relacje, reportaże. Z jednej strony okrucieństwo wojny – jak wprost z Goi – z drugiej wymogi humanitaryzmu czy tego, co możemy nazwać elementami (chociaż elementami) wojny sprawiedliwej.
Zdaje mi się, że ten wieczny powrót związany jest z naszą nie zmieniającą się naturą, zwłaszcza naszą częścią emocjonalną. Jesteśmy zwierzętami zaopatrzonymi przez ewolucję w określone narzędzia zapewniające nam przetrwanie. Pod tym względem, pewnie niewiele się różnimy od ludzi sprzed dziesiątek tysięcy lat. Nie jesteśmy w stanie dostosować naszych wrodzonych predyspozycji nie tylko do szybko zmieniającego się świata zewnętrznego, ale również samych idei naszego rozumu.
Z jednej strony mamy Barbarę Ehrenreich, która pisze o rytuałach krwi i o ludzkiej namiętności do wojny, z drugiej przychodzi ten moment dostrzeżenia tak zwanego naked soldier (jak chciał Walzer) lub Twarzy Innego (jak z kolei chciał Levinas). Moment, kiedy widzi się człowieka jako człowieka. Widzimy go również z perspektywy jakiegoś odległego szczęścia, jego możliwych radości, ale przede wszystkim przez pryzmat tego, czego potrzebujemy. W jednym z wywiadów mówiła pani, że potrzebujemy siebie nawzajem, potrzebujemy kochać, być kochanymi, potrzebujemy czuć się bezpiecznie. Tu „czucie się bezpiecznie” zarówno w perspektywie wojny, jak i w naszej codzienności jest bardzo istotne. I też nie bezwarunkowe. Na dodatek, potrzebujemy również „czuć się dobrze”, w tym być istotami moralnymi. Tylko… czy w tym wszystkim umiemy być szczęśliwi?
Pozostając na moment w temacie wojny, skłaniałabym się ku tezie Stevena Pinkera, że ten nasz rozum rozwija się w taką oto stronę, że my pojmujemy, że bez wojny jest nam wygodniej i bezpieczniej, że nasze dzieci nie giną i lepiej, gdy nie musimy po nich płakać etc. Wydaje mi się, że naprawdę ten rozum rozwija się w dobrą stronę. Wojna nam się po prostu nie kalkuluje. Może poszczególnym jednostkom tak, ale nie społecznościom.
Gdy z kolei idzie o naszą potrzebę widzenia siebie samych jako istot moralnych, jestem zdania, że stoi ona w centrum naszego pojmowania siebie jako istot wolnych i autonomicznych. W zasadzie, większość z nas myśli, że czyni dobrze, że racja stoi po jego stronie. To oczywiście oznacza, że Putin też myśli, że jest dobry i ma rację w swojej chęci powrotu do wielkiej Rosji. Przypomina mi się rozmowa, którą miałam z Juwalem Hararim na temat fundamentalizmu. Zwrócił moją uwagę na to, że fundamentalizm powstaje dlatego, że bardzo nam niewygodnie, a powiedziałabym, że wręcz przysparza nam to cierpienia, gdy obserwujemy, że inni się z nami nie zgadzają. Konflikt idei jest wysoce energochłonny, wymaga ode mnie wysiłku obrony własnych poglądów. Skoro ja mam rację (a przecież ja zazwyczaj mam rację!), to nie mogą mieć jej inni. Należy ich zatem ukarać, stłamsić, nawrócić, by się ze mną zgodzili. Dobrze zrozumieć, że radykalizm i fundamentalizm biorą się między innymi właśnie z niemożności, nieumiejętności, poradzenia sobie z różnorodnością stanowisk.
Z przykrościami radzimy sobie zapewne najtrudniej, choć mimo tej energochłonności konfliktu wielu wciąż chętnie staje w szranki. Póki rzeczywiście mamy rację, warto jej bronić, gorzej, gdy przyjmuje to formę „moje zdanie jest najmojsze, najlepsze, bo moje”. Tu też zaczyna się pułapka fundamentalizmu, w dalszej perspektywie otwartego konfliktu. Nie lubię stwierdzenia, że uczymy się na błędach, na różnych naszych porażkach, że z konfliktu (a nawet wojny) możemy ostatecznie wyjść mocniejsi. Wojna ostatecznie zmuszała do odbudowy, często do innowacji, do postępu. Choć wolelibyśmy dokonywać go na innej drodze niż niszczenie naszego/czyjegoś świata „do zera”.
To ciekawy wątek, choć trochę się go boję. Mamy tu przełamanie. Wojna niszczy, wojna jest czynnikiem odbudowy. Ale to dlatego, że my po prostu musimy coś odbudować. Rozmawiamy tuż po 80. rocznicy Powstania Warszawskiego. Po wojnie z Warszawy nic nie zostało. Trzeba było te budynki zbudować od nowa, ale czy to oznacza, że dobrze, że tak się stało, że my nie moglibyśmy wzrastać, odkrywać różnych rzeczy, dążyć do jakiegoś progresu właśnie bez tak wielkich tragedii? Jestem osobą, która stara się pokazać, że zbyt często mitologizujemy cierpienie. Oczywiście, psychologicznie jest to do wyjaśnienia: stojąc w obliczu cierpienia, musimy je sobie jakoś zracjonalizować, wytłumaczyć. A najłatwiej jest nam je usprawiedliwić, jeśli służy jakiemuś celowi. Stąd powiedzenie, którego szczerze nie znoszę, że cierpienie uszlachetnia.
Też go nie znoszę. Na dodatek obrosło mitologią, która wręcz każe „cierpieć za miliony”, co niejednokrotnie już miało dla nas fatalne skutki. Ta racjonalizacja cierpienia może przynosi chwilową ulgę, ale długofalowo prowadzi na manowce.
Tak, i że możemy tę cywilizację dalej pchać. Ja się tego boję. Dla mnie to oznacza nadanie cierpieniu sensu, którego ono nie ma. Naturalnie, przed problemami, cierpieniem nie uciekniemy, ale należy się mu przeciwstawić. Czasem jesteśmy w stanie przekuć nasze cierpienie w coś dobrego. To jedna z piękniejszych cech naszej ludzkiej natury. Ale wiele jest bólu bezsensownego, który po prostu się dzieje, ale celowości w nim nie ma.
Ta lepszość moralna zawsze była dla mnie jakoś… podejrzana. W tym szczęściu osiąganym na drodze dyscypliny, samorozliczania się z wypełnionych obowiązków coś mnie mocno uwiera, nie pasuje. Z drugiej strony… chcemy być ludźmi dobrymi, potrzebujemy tak siebie postrzegać. To może wróćmy na moment to antyku, bo mnie na drodze do szczęścia, eudajmonii, zawsze przekonywał Arystoteles. To jednak inne samodoskonalenie, gdzie szczęście zależy od nas samych. Ten moment, kiedy jesteśmy i chcemy być sobą dla siebie. Kiedy najpierw wybieramy siebie, żeby potem móc wybierać tych innych, to jest trochę jak z tym, gdy w samolocie słyszymy, że maskę należy nałożyć najpierw sobie, a później siedzącemu obok. To duży skrót myślowy, ale to jakby też wystawiać głowę poza to zmitologizowanie, poza narzucone schematy i najpierw samemu uczyć się być szczęśliwym/żyć szczęśliwie, a później wyjść z tym ku innym.
Tak, bo z pustego i Salomon nie naleje, prawda? Czyli my musimy mieć pewne zasoby, żeby się nimi dzielić. Jako osoby, jako podmioty moralne, jako istoty, które odczuwają radość i cierpienie, wzrastamy od razu w grupie. W porządku chronologicznym naszego życia, najpierw musimy dostać, żeby móc komuś coś dać, żeby móc się podzielić. Na początku dostajemy coś od naszych rodziców, opiekunów, dopiero z ich zasobem miłości – i to miłości bezwarunkowej – potrafimy dać dostatecznie dużo światu. Trzeba stale podkreślać złożoność naszych relacji międzyludzkich, fakt, jak bardzo zależymy jedni od drugich, żeby w ogóle być szczęśliwymi. Najwięcej naszej uwagi powinniśmy skupiać właśnie na budowaniu relacji, społeczeństwa, w którym żyjemy. „Nikt nie jest samotną wyspą”, jak pisał John Donne. Nie wierzę, że możemy być szczęśliwi sami.
I tu znowu powiem coś na obronę hedonizmu. Hedonizm nie jest teorią egoistyczną. Hedonizm jest teorią wartości, wskazującą na wartość podstawową, jaką jest przyjemność. Natomiast to, czy ja będę egoistką i będę myśleć tylko o swoich przyjemnościach, czy będę na przykład utylitarystką i będę myśleć o przyjemnościach innych istot czujących, to już zależy od mojego kolejnego wyboru, który ma charakter moralny. Zrozumienie psychologicznej złożoności naszej natury i tych relacji, w których jesteśmy, jest kluczowe dla budowania własnego dobrego życia. Dochodzi do tego jeszcze jeden element, o którym nie wolno zapomnieć. Chodzi o fakt, że nie wszystko zależy od nas: nasze szczęście jest również wypadkową naszych genów i tego, z jakim mózgiem, żeśmy się urodzili.
Podobno urodzeni optymiści to osoby, które mają lepiej rozwiniętą lewą stronę kory czołowej…
Tak wynika z badań neurobiologicznych. Nie wszystko zależy od naszych chęci i pragnień. Musimy się z tym pogodzić.
Z pewnymi rzeczami ostatecznie i tak się godzimy. Szczęśliwie uczymy się też akceptować proste przyjemności. Dawno temu utkwił mi w głowie fragment z Oskara Wilde’a, gdy w Portrecie Doriana Graya lord Henryk mówi: „Przepadam za prostymi przyjemnościami, one są ostatnią przystanią ludzi skomplikowanych”. Coś w tym jest.
Piękny tekst. Choć oczywiście wszyscy lubimy myśleć o sobie jako o istotach „skomplikowanych”.
Lubimy. Ale też uczenie się tych rzeczy prostych i przyjemnych okazuje się czasem trudne. Może dlatego chwilę później ten sam bohater Wilde’a wykrzykuje, że tym, czego potrzebuje nasze stulecie, jest nowy hedonizm. Cóż, stulecie już inne, ale… Jaki byłby ten nowy hedonizm na nasze stulecie, czy to uczenie się tych prostych przyjemności? Takie akceptowanie tego, że one są w naszym życiu i że możemy przezwyciężać nimi to, co jest przykre, czy raczej „kolekcjonowanie” ich i mówienie sobie: Ok, jest mi dobrze, to mnie kieruje w dobrą stronę.
Myślę, że nasze czasy, czyli okres największego dobrobytu w dziejach ludzkości, są o tyle niebezpieczne, że wystawiają nas na ciągłe wyrzuty dopaminy i niezaspokojone pragnienia. Przynajmniej ci, którzy czytają ten tekst, mają dostęp do ogromnej liczby dóbr. Zapewnia je nam system kapitalistyczny, nakłaniający nas do stałego zwiększania naszych pragnień. Świat i dostępne w nim rzeczy i doświadczenia, są nam tak przedstawiane, byśmy stale czegoś pragnęli. Nie możemy jednak spełnić wszystkich naszych pragnień. To jest niebezpieczeństwo, na które filozofowie starożytni też zwracali uwagę. Jeśli czegoś pragniesz, odczuwasz jednocześnie niedobór, czegoś ci brakuje. A poczucie braku jest nieprzyjemne. Ja bym znowu wykorzystała sytuację i wyjaśniła, że spełnianie pragnień nie jest równoznaczne z zaznaniem przyjemności, radości czy szczęścia. Neurobiolodzy podkreślają, że dopamina, odpowiadająca za pojawienie się pragnienia, nie jest odpowiedzialna za odczuwanie przyjemności. Zbyt często mylimy te dwa stany. Znowu, potrzeba mądrości, doświadczenia i obserwacji samego siebie, by wybierać takie doświadczenia, które zapewnią nam długotrwałe, stabilne szczęście.
prof. Katarzyna de Lazari-Radek – filozofka i etyczka. Ukończyła filologię angielską (2000) i filozofię (2001) na Uniwersytecie Łódzkim. Od dwudziestu lat studiuje zagadnienia dobrego życia, szczęścia i przyjemności; zajmuje się metaetyką, filozofią utylitarystyczną i problemami etyki praktycznej: bioetyką, prawami zwierząt, etycznymi aspektami nowych technologii. Definiuje się jako hedonistyczna utylitarystka. Od lat współpracuje z Peterem Singerem (Princeton University), z którym napisała dwie książki: The Point of View of the Universe (Oxford University Press, 2014) oraz A Very Short Introduction: Utilitarianism (Oxford University Press, 2017). Opracowali również nowe wydanie Utilitarianism J. S. Milla (Norton, 2021). W 2017 otrzymała grant z Yale University na badania zatytułowane: „The Theology of Joy and the Good Life – Utilitarian Perspective”. Zrealizowała również dwa granty NCN. Wykładała i prowadziła gościnnie zajęcia między innymi w Princeton, Yale, Rutgers, Oksfordzie oraz w szkołach doktorskich w Szwajcarii i Holandii.
W 2024 roku Routledge wydał jej książkę, pierwszą na świecie całościową monografię poświęconą teorii hedonistycznej, zatytułowaną The Philosophy of Pleasure.